niedziela, 23 marca 2014

ZaFraapowana filmami (96) - "Star Trek: The Final Frontier"

No dobrze. Tym razem Leonard Nimoy schodzi ze swojej miejscówki za kamerą (na której, moim zdaniem, sprawdził się naprawdę ładnie – nie wybitnie, ale jego filmy są przyjemne i dają sporo frajdy przy oglądaniu) i robi miejsce dla samego Shatnera. Czas się przekonać, jak wyjdzie opowiadanie Kirka o Kirku.

BĘDZIE DUŻO SPOILERÓW.

Smutna prawda jest taka, że już początek filmu nie nastraja optymistycznie. Scena na pustyni przypomina trochę Lancelota pędzącego na odsiecz damie w opresji, z kolei wątek Kirka i przyjaciół na biwaku… no cóż. Z jednej strony jest Kirk, który zachowuje się jak kretyn. Z drugiej jest Spock, który chyba wziął na siebie ciężar bycia Elementem Komicznym i jest to przykre. Odrzutowe buty… cóż, uważam to zwyczajnie za wstawkę od czapy. Nigdy wcześniej nie pojawiła się tego typu technologia. I zresztą jeśli mam być szczera, nawet gdyby była, to wsadzenie jej w buty wydaje mi się skrajnie głupie. Przyzwoity jet-pack – dobra. Ale buty? Czy utrzymanie się w nich w pionie nie jest cholernie trudne? No nieważne… buty będą prawdziwym problemem dopiero później. Wrócę jeszcze do Kirka: ok., rozumiem przesłanie (zresztą trudno go nie zrozumieć – kapitan wszystko łopatologicznie nam wyjaśnia), ale nawet wiara w przyjaźń i mistyczna wiedza dotycząca własnej śmierci nie stanowi usprawiedliwienia dla zupełnie głupiego narażania życia. Przyjaciele nie są zobowiązani do pilnowania non-stop jednego koleżki, no i wypadałoby szanować ich wrzody żołądka. Zwalanie na nich całej tej odpowiedzialności jest po prostu świństwem.
I, jeśli mam być szczera, w ogóle Kirk jest największym problemem tego filmu. Nie przeczę, ma ze trzy lepsze momenty (jeden z awaryjnym lądowaniem plan B, drugi, kiedy wykrzykuje Sybokowi, że potrzebuje swojego bólu i że to ten ból sprawia, że Kirk jest tym kim jest – w zasadzie cały wywód trochę trąca banałem, ale został ładnie zaprezentowany, no i cytat, który mnie totalnie urzekł: "Zabierzcie to światło z mojej twarzy!"), ale głównie zachowuje się jak rozkapryszony, egoistyczny dzieciak, którego ktoś powinien przełożyć przez kolano, żeby się w końcu ogarnął. To po prostu nie jest ten Kirk, którego znaliśmy przedtem. Najbardziej znamienny moment? Kiedy tłucze się z Sybokiem, a broń ląduje w rękach Spocka. Totalnie nie wierzę, że dawny Kirk tak by się zachowywał. O ile pamiętam, ludzie w XXIII wieku szanują życie i tak dalej. Nie uznają kary śmierci, a fazery mają wiecznie na ogłuszanie. Celowe zadanie komuś śmierci zawsze było czymś dużym. Dodatkowo trzeba pamiętać o tym, że przecież w tamtym momencie już wszyscy wiedzieli, że Sybok nie zamierza nikogo zabijać, że w ogóle nie chce wyrządzać nikomu krzywdy, tylko chce gdzieś polecieć. Jak na startrekowe realia, strzelenie w tamtym momencie do Syboka byłoby aktem barbarzyństwa i zasługiwałoby na potępienie – zupełnie abstrahując od więzów pokrewieństwa.
kadr z filmu (no dobrze - oni byli zabawni)
Dobrze, jeszcze bym zrozumiała, że Kirk kazał strzelać w afekcie. Ale całe jego późniejsze zachowanie? Nazwanie Spocka zdrajcą, strzelanie fochem jak stąd do Azerbejdżanu, z przytupem i kolorowym wiatraczkiem? Zdrajcą, na litość Jeżusia! – to nie jakieś błahe przekomarzanki, tylko bardzo poważny zarzut przecież! A potem dzika pretensja, że to nie może być brat, bo Spock nie ma brata. Przepraszam bardzo: Spock chyba nigdy nie musiał się nikomu spowiadać ze swojej sytuacji rodzinnej i wydaje mi się w pełni naturalne, że nie mówił o Syboku, skoro Sybok był dla całej rodziny hańbą i został wygnany dawno, dawno temu. Kirk nie miał żadnego prawa do takich pretensji. A jego pokrzykiwanie, że „wystarczyło nacisnąć spust”? Na bogów, kapitanie, czy ty siebie słyszysz? Mówisz o zabiciu kogoś, kto sam nigdy nikogo nie planował zabijać. To nie jest tylko „naciśnięcie spustu”, to morderstwo.
To znaczy ja – chyba – domyślam się, o co chodziło. Szczególnie w świetle końcowej gadki, że Kirk myślał, że stracił brata, ale go odzyskał. Chodziło o kryzys ich przyjaźni. Sybok miał wejść między kapitana i Spocka i wystawić ich relację na próbę. Co ciekawe, Spock nie miał z tą próbą najmniejszego problemu: przez cały czas jest absolutnie lojalny wobec Kirka i Gwiezdnej Floty. Natomiast Kirk zaczyna coś sobie roić i histeryzować. I ja naprawdę nie widzę tam podstaw do takiego zachowania.

kadr z filmu (najwyraźniej nauka nie poszła
w las i Spock jednak nauczył się stosowania
barwnych metafor)
Z drugiej strony mamy Syboka, który jest co prawda sympatyczny na swój sposób, ale też dość trudno mi go pojąć. To znaczy jego cele i motywacje rozumiem, jest dość typowym przykładem obłąkanego proroka, natomiast zupełnie nie rozumiem tej jego dziwnej mocy. Jeśli dobrze się zorientowałam, to nie było wolkańskie połączenie umysłów – ono inaczej działa i inaczej się objawia. Nie było też powiedziane, że Sybok miał jakieś supermoce – miał być tylko bardzo utalentowany i inteligentny. A tymczasem w jakiś dziwny sposób zabiera ludziom ich ból… jak to niby działa? W dodatku Spock i McCoy zostali chyba potraktowani jakimś pakietem premium, bo jako jedyni mieli… cóż, nawet nie nazwę tego wizją, bo takie określenie zakładałoby, że scena rozegrała się tylko w głowie bezpośrednio zainteresowanego. Ale nie, im przedstawiono jakieś całe scenki, które widzieli wszyscy w pomieszczeniu. Co to miało być? Jak Sybok to zrobił? No i, jeśli mam być szczera, nie widzę za bardzo związku między tym, że ktoś przestał odczuwać swój ból a tym, że dołączył do Syboka. Dlaczego wszyscy oprócz Spocka i McCoya, pozbawieni bólu, stawali się ludźmi proroka? Przecież chyba wciąż mieli świadomość tego, że Enterprise jest porwany i takie tam.

(powiedzmy) kadry
z filmu (a tak na serio,
Sybok nie miał dużych
wymagań do tego Edenu -
wystarczyło, że będzie
niebo i ziemia. No i czaicie
ten uber rajski pejzaż?)
Skoro już mówię o bohaterach, z radością obwieszczam, że wreszcie rozkminiłam, co mi od początku nie grało w pełnometrażówkach. Bo coś nie grało, ale nie potrafiłam dotąd zlokalizować źródła problemu. Dopiero przy drugim oglądaniu The Final Frontier (tak! Obejrzałam ten szajs dwa razy! Oto jest skala mego poświęcenia!) dotarło to do mnie, kiedy przyglądałam się McCoyowi. Otóż w serialu zawsze uwielbiałam te momenty, kiedy członkowie załogi Enterprise sobie przygadywali. Zazwyczaj to byli Scotty i Spock albo McCoy i Spock, ale zdarzały się i inne konfiguracje. W moich wypiskach cytatów z całego TOSa właśnie te wymiany ciętych uwag stanowią większość. Tymczasem w filmach pełnometrażowych, choć cały czas mamy zachowany ten farbowany „konflikt” doktora i Spocka, ta relacja jest w zasadzie pozbawiona humoru. McCoy przestał być zabawny i jest już tylko zrzędliwy. Filmy sporo na tym tracą, bo humor trzeba wciskać w innej formie, co często przybiera postać dość prostego slapsticku. Ot, że tak wspomnę Scotty’ego, który przedzwonił w jakiś występ głową i stracił przytomność. Śmieszne, ale na bardzo krótką metę. Tym bardziej, że c’mon: szedł powolnym spacerkiem. Jak to możliwe, że aż stracił przytomność od tego uderzenia? I żeby nie było: zdarzało mi się przywalić głową w znaki drogowe czy sklepienie jaskini – wiem, że boli, ale never ever z tego powodu nie zemdlałam. Co innego, gdyby był chociaż rozpędzony. Ale nie był!

No dobrze, to były te takie największe czepy. Parę mniejszych? Po kolei więc: Gwiezdna Flota miała do dyspozycji sprawny statek z zieloną załogą i niesprawny statek z doświadczoną załogą. Co stało na przeszkodzie, żeby zrobić podmiankę i wysłać na misję sprawny statek z doświadczoną załogą? Znaczy to taka rozkmina czysto dla samej rozkminy, bo przecież znam odpowiedź: Enterprise, biczyz! Wiadomka, że mając do dyspozycji Enterprise i nie-Enterprise, każdy wybrałby Enterprise. Choć przypuszczam, że dowództwo Floty powinno mieć trochę inne priorytety…
Uhura. O. Mój. Jeżu. Nie wierzyłam, że to widzę, ale jednak – zobaczyłam. Kazali tej nieszczęsnej niemal sześćdziesięciolatce gibać się nago w świetle księżyca! Nie zrozumcie mnie źle: ja naprawdę uwielbiam Uhurę. Świetnie się trzyma jak na swój wiek. Zawsze uważałam ją za najlepszą laskę na Enterprise – bah!, oglądam teraz The Next Generation i Uhura wciąż prowadzi w moim prywatnym rankingu lachonów Star Treka. Ale czas na gibanie się nago w świetle księżyca był w serialu. Pełnometrażówki… cóż, to już po prostu nie przystoi. To po prostu złe. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to złe. Wyobrażacie sobie swoje babcie gibiące się nago w świetle księżyca?! No właśnie.
kadr z filmu (still majestic)
Dalej: sztuka kamuflażu. Ekspedycja ratunkowa podszywa się pod zwiadowców Syboka, tak? No więc wszyscy mają jakieś maseczki, kaptury i taki tam badziew – za wyjątkiem, ma się rozumieć, Kirka, który pędzi w awangardzie z odsłoniętym ryjkiem. On chyba po prostu sabotował całą tę misję, innego wyjaśnienia nie widzę…
Z Uhurą to w ogóle nie do końca ogarnęłam wątek – najpierw gibie się nago w świetle księżyca, a zaraz potem pilotuje wahadłowiec. WTF? Przecież wahadłowiec pilotował chyba ktoś inny, wahadłowiec w ogóle był gdzie indziej… Ale to chyba po prostu akcja mnie trochę przerosła, no trudno. Ponieważ miałam mózg wypalony właśnie przez gibiącą się nago w świetle księżyca Uhurę, uznaję, że miałam prawo nie nadążyć za akcją.
I czy wpadnięcie do koryta z wodą zabiło tę kobietę-kota? Serio? Chlupnięcie w wodę…? Mam wrażenie, że postacie w tym filmie są jakieś okrutnie podatne na urazy – jak nie Scotty to jakaś statystka z futrem…
Jeśli zaś chodzi o szukanie Edenu… jakby to… wiecie, już tacy byli, co go szukali. Przypomnę, żeby Wam też się to śniło po nocach:


Skąd Spock wziął rakietowe buty na pokładzie Enterprise? Miał je w kieszeniach czy ki czort? Nagle po prostu się w nich pojawił – w dodatku nadleciał do Kirka od góry – czyli Kirk i McCoy musieli nie zauważyć, jak ich przedtem wyprzedził. Co jest właściwie dość dziwne, bo te buty dość hałasują.
Czary goryczy dopełnił morał na końcu, który nie dość, że jest banalny, bo to akurat nie byłoby szczególną nowością, ale jest podany w niemożliwie fatalny sposób. Serio – czekałam, aż Kirkowi wystrzeli tęcza z brzuszka. W sumie dziwne, że w tle żadne białe gołąbki nie przeleciały. No po prostu to było złe.

Podsumowując więc, muszę powiedzieć tyle: usiłuję wyprzeć ten film. Jak uwielbiam całą serię, uniwersum, obsadę TOSa i tak dalej, to po prostu The Final Frontier był żenująco zły. Pełen dziur, z okropnie wkurzającym Kirkiem, nielogiczny i miejscami niesmaczny. Po prostu nie. Nie chcę tego więcej widzieć. I jest to do tej pory jedyna produkcja spod znaku Star Treka, z którą nie chcę mieć więcej do czynienia. Williamie Shatnerze: jak uwielbiam cię jako Jamesa T. Kirka, tak będę cię hejtować jako reżysera. Bądź zdrów, lecz nie reżyseruj, graj, lecz nie pisz scenariuszy, bij się, lecz nie tańcz, podkładaj głos, lecz nie wymyślaj historii, tego ci życzy i tę ostatnią przyjacielską radę posyła ci Fraa fangirlantae.





– “All I ask is a tall ship, and a star to steer by.”
– Melville.
– John Masefield.
– Are you sure about that?
– I am well-versed in the classics, Doctor.
– Then how come you don't know “Row, Row, Row Your Boat”?

5 komentarzy:

  1. shatner stworzył i zagrał w niezłym nawet serialu tekwar ale zgoda że tu się nie popisał to że ten eden taki mało edeni ;)da się prosto wyjaśnić tym że to wulkani eden a nie jego ziemska wersja jest ;) dla mnie największą wadą jest to że w żaden sposób nie wyjaśniono czym był ten sztuczny "bóg" kto to zbudował typowe deus ex machina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie był tylko "wulkani eden" - wyraźnie było powiedziane, że to wspólny Eden, rozpoznali w nim Eden zarówno Wolkanie, jak i Klingoni, Romulanie i ludzie, różniły się tylko nazwy - jakieś Vorta Vor itp.

      "w żaden sposób nie wyjaśniono czym był ten sztuczny "bóg" kto to zbudował typowe deus ex machina" - owszem, to też jest potężny bubel i w sumie nie wspomniałam o tym przez zwykłą sklerozę. ;)

      Usuń
  2. A ja mam wrażenie, że czepiasz się szczegółów. A te oczywiście walą po oczach, ale nie powinny przysłaniać ogólnego wizerunku i pomysłu. A może to mnie oczy przesłonił powrót do eksploracji wielkiej nieznanej kosmosu?
    Chyba jestem jedyną osobą, którą znam, której bardziej podoba się część piąta od trzeciej i czwartej. Zresztą dokładnie tak samo mam w przypadku serii Rocky.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przeczę: bywam czepialska. Niemniej charakter głównego bohatera, moc głównego antagonisty, mocno wątpliwa główna przeszkoda (Wielka Bariera, której przez kilkaset lat nikt nie próbował przekroczyć, nie wysyłał sondy ani nic - tak bardzo w to nie wierzę), a wreszcie zawieszony w próżni główny wątek (no bo czym w ogóle była ta niebieska twarz? Jakie były jej możliwości, ograniczenia, cele, skąd się wzięła na planecie i mnóstwo innych pytań) to koniec końców dla mnie dość silny pakiet na NIE. Te pomniejsze detale, typu Uhura (OH MAJ GAD), odrzutowe buty, brak maski Kirka itp. - to tak naprawdę nie ma znaczenia, w sensie: gdyby całość była przemyślana, one by raczej nie wpłynęły na moją ocenę filmu.

      Nie przeczę, pojawiają się fajne pomysły i tu i ówdzie fajne elementy - reszta ekipy Enterprise jest spoko, ładnie zarysowane łączące ich więzy przyjaźni, tu i ówdzie humor (pan Sulu i Czechow :D ), nawet z samej idei poszukiwania Edenu dałoby się coś wyłuskać, ale to było zrobione jakoś bez ładu i składu.

      Usuń
  3. Ten film to taki straszny szajs T_T Niektóre pomysły (ta planeta Pokoju! Ten prorok nawiedzony!), ale ogółem to jest jak bardzo, ale to bardzo zły fanfik, w którym postacie generalnie, a Kirk w szczególności, są out of chara. Został mi do obejrzenia jeden film do TOSa - jak na razie po miażdżącym The Motion Picture pozostałe były sympatycznymi filmidłami - nie pozbawionymi wad czy błędów, ale ogólnie po prostu fajnymi. "The Final Frontier" nie jest godna lizać im butów od spodu. Po prostu nie.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...