poniedziałek, 18 listopada 2024

"Król w Żółci" i inne historie

Autor: Robert W. Chambers
TytułKról w Żółci
Tytuł oryginału: The King in Yellow
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Miejsce i rok wydania: Toruń 2014
Wydawca: Wydawnictwo C&T

Tak zasadniczo: ja nawet nie lubię horroru. Filmy z tego gatunku oglądam bardzo rzadko i zazwyczaj raczej te z dolnej półki, bo przynajmniej się na nich nieźle bawię, podczas gdy horrory uznawane powszechnie za dobre, po prostu nieco mnie nudzą. Nie inaczej jest z książkami: nie czytam horrorów. Chyba już kiedyś wspominałam, że jedyną publikacją Kinga, jaką przeczytałam (może poza jakimś randomowym opowiadaniem, które mogło się gdzieś przewinąć, nie dam głowy), było Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika.
Ale, ma się rozumieć, jest od tej zasady odstępstwo. Odstępstwo początkowo nazywało się Edgar Allan Poe – było to uwielbienie od pierwszego wejrzenia. KrukZagłada domu UsherówMaska Czerwonego Moru czy wreszcie Przygody Artura Gordona Pyma – to teksty, które kazały mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na grozę. I choć wówczas jeszcze nie czytałam za bardzo Lovecrafta, to przecież gdzieśtam znałam teksty kultury, które do jego twórczości nawiązują, kojarzyłam zarysy mitologii i być może nawet jakieś krótkie opowiadanie gdzieś wpadło. Pamiętam też, że na początku 2018 roku trochę przypadkiem dostał się w moje ręce zbiór Przyszła na Sarnath zagłada i zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Na poważnie za twórczość Lovecrafta zabrałam się w 2020 roku, kiedy wychodziły piękne wydania od wydawnictwa Vesper. Wsiąkłam w tę twórczość bardzo mocno. Urzekła mnie klimatem, tą atmosferą tajemnicy – tym, że w większości przypadków bohaterowie są zbyt mali i głupi, żeby to wszystko zrozumieć. Zrozumiałam, że może i współczesny horror to nie moja bajka, ale bardzo, bardzo przemawia do mnie ów „kosmiczny horror” Lovecrafta.
A jeszcze gdzieś w tak zwanym międzyczasie troszeczkę się zaczęliśmy mocniej bawić w RPGi. Na początku ostrożnie, wjechała jakaś sesja czy dwie D&D. Aż pewnego razu wzięliśmy udział w sesji Zewu Cthulhu. Nie minęło dużo czasu, jak zaczęłam nieśmiało przemyśliwać o tym, żeby samodzielnie coś z tego świata poprowadzić. Bo co prawda na D&D dobrze się bawiłam, ale to właśnie Zew… przemówił do mnie najmocniej i poczułam, że to jest właśnie to.
Oczywiście, minęło nieco czasu od mojego przemyśliwania do czynów – jak to u  mnie. Koniec końców, pierwszą sesję poprowadziłam w minione wakacje i był to właśnie Zew. Bawiłam się dobrze i sama nie wiem, co daje mi więcej frajdy: samo prowadzenie, czy jednak zagłębienie się w spektakularny, nieskrępowany overprep.
Po wstępnym przeglądzie mitologii i odsłuchaniu kilku audiobooków na YT (w ramach riserczu i odświeżenia uniwersum, a od pewnego momentu to już dlatego, że po prostu znów mnie wciągnęło – winię za to kanał Księgarnia), moja przygoda skupiła się wokół kultu Hastura. To był nieco przeciągnięty oneshot, dwie sesje. Żeby jednak dopiąć wszystko tak, jak uważałam za konieczne, wpadłam w bardzo głęboką studnię riserczu o Hasturze: o sztuce „Król w żółci”, o Carcosie czy Żółtym Znaku. Przy tej okazji dowiedziałam się również, że w gruncie rzeczy Hastur nie jest tworem oryginalnie Lovecraftowskim, a przygarniętym przez niego od innego autora, czyli Roberta Chambersa. Początkowo ignorowałam ten fakt, bo po sesji moją uwagę odciągnęło przygotowywanie kolejnej przygody, tym razem D&D, którą od razu postanowiłam przerobić na Zew… (jej roboczy tytuł to Dungeons and Cthulhu), a najbardziej lovecratowskim bóstwem, jakiego znalazłam w lore Forgotten Realms był Tharizdun – no i wtedy już wsiąkłam w riserczowanie Tharizduna (NO REGRETS!).
Niemniej teraz już jestem po tej drugiej sesji i mogłam wrócić do Hastura – bo jednak okazuje się, że stara miłość nie rdzewieje i naprawdę mnie ten temat wciągnął bardziej niż powinien.
Uznałam więc, że trzeba w końcu sięgnąć po pierwowzór, do samego źródła.

Lektura Króla w żółci zajęła mi dwa wieczory.
Całościowo – jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Czy urwało mi to dupę? Nie, ani trochę. Czy Chambers będzie moim ulubionym twórcą grozy obok Poego i Lovecrafta? Nie wydaje mi się. Uważam, że wciągnięcie tytułowego motywu i postaci do uniwersum Lovecraftowskiego to najlepsze, co mogło się przytrafić Chambersowi. Ale czy warto sięgnąć po pierwowzór?
Tak, zdecydowanie.
Opowiadania Chambersa są pozbawione aż takich językowych wygibasów, jakie można spotkać w prozie Samotnika z Providence. Ale to wcale nie znaczy, że są pozbawione klimatu. Mam wrażenie, że autor mocniej skupiał się na ludziach – na ich szaleństwie, obsesjach i lękach. Kiedy w to wszystko zostawał wmieszany Żółty Znak, pięknie to wszystko grało i robiło duże wrażenie.
Wydanie, które czytałam, jest – z tego co mi wiadomo – niejako wzbogacone o trzy teksty, które co prawda nie są osnute wokół Hastura i tajemniczej a doprowadzającej do szaleństwa sztuki, ale są niejako sztandarowymi tekstami Chambersa. Są to: Księżycowy StarzecPosłaniec i Miły wieczór. Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. Te opowiadania nie są w żadnym razie złe – mają ów niepokojący klimat niesamowitości, intrygują, zawierają elementy grozy. Po prostu nie są w żaden sposób związane z głównym motywem zbioru, toteż pozostawiają pewien niedosyt. Nie po to czytam zbiór Król w żółci, żeby nie mieć nic o Królu w żółci. Toteż przyznaję, że te trzy ostatnie teksty nieco mniej mi siadły niż wcześniejsze. Niemniej Posłaniec – mimo braku okołohasturowych nawiązań – wybił się mocno na plus.
Cztery wcześniejsze historie to tak naprawdę to, po co w ogóle sięgnęłam po ów tytuł.

Na największe oklaski w mojej opinii zasługuje Naprawiacz reputacji. Przyznaję, na początku czytało mi się go dość dziwnie. Autor bardzo obszernie zarysowuje setting i wspomina mnóstwo detali, co do których jako czytelniczka miałam później wrażenie, że no przecież one muszą być znaczące. Rząd USA zalegalizował samobójstwa i otwiera pierwsze komory śmierci? Abstrahując od flashbacków z Futuramy – no przecież to musi być ważne. Nikt nie rzuca tego typu infodumpem, jeśli to nie będzie kluczowe w późniejszej fabule. Albo: jednemu z bohaterów jego kotka notorycznie rozdrapuje twarz do krwi i niemal gołego mięsa – na stówę to jakiś dziwny zwierzak, może jeden z kotów z Ultharu albo coś w ten deseń. No i znów czekamy w napięciu na rozwiązanie tajemnicy, a koniec końców okazuje się, że tam żadnej tajemnicy nie było. Po prostu chłop miał obłąkanego kota. I tak dalej. Autor daje nam dużo hintów, zawiesza po kilka strzelb na każdej ze ścian, a ostatecznie wystrzelą może dwie z nich.
Dziwne to – nie przeszkadzało mi jakoś specjalnie i nie czuję się rozczarowana, ale odczuwam męczącą ciekawość, po co to wszystko było i czy zostało gdzieś rozwinięte.
Niemniej serdecznie polecam to opowiadanie.
Drugim bardzo dobrym tekstem był Żółty Znak – choć może nie jestem aż tak entuzjastyczna, jak ponoć był sam Lovecraft, który miał ponoć ogłosić to opowiadanie jedną z najlepszych opowieści grozy wszech czasów. Ale czyta się dobrze: jest niepokój, tajemnica, okropność, wszystkie elementy ładnie się składają, a tajemnicza sztuka „Król w żółci” na stałe wrzyna się w świadomość jako tekst, który jest jednocześnie piękny i okropny i którego nie wolno pod żadnym pozorem czytać.

Nie ukrywam, że po lekturze mam ochotę przy najbliższej okazji wrócić w Zewie Cthulhu do tajemnicy osnuwającej Carcosę. Póki co jednak raczej tego nie zrobię, jako że nie chciałabym wpaść w monotonię. Obecnie mam na tapecie przygodę w Cthulhu Invictus (czyli Zew… rozgrywający się w starożytnym Rzymie – czegóż chcieć więcej?!) i – w dalszych planach – Star Trek Adventures. Ale mam wrażenie, że Hastur nigdzie nie ucieknie. Po prostu musimy poczekać.
Cóż jeszcze mogę napisać?

Król w żółci jest dla mnie również o tyle znaczący w tym momencie, że – o ile się nie mylę – jest moją pierwszą książką przeczytaną w tym roku. A i za rok poprzedni nie dam głowy.
Tak, trochę się czytelniczo pogubiłam. W ciągu ostatniego roku znalazłam nową pracę, rzuciłam ją, znalazłam kolejną, zaliczywszy w międzyczasie kilkutygodniowe L4, zaczęłam się uczyć programowania, zrobiliśmy z Ulvem grę w ramach Hello IT GameJamu (dostępna tutaj – jest to wersja jeszcze bez poprawek, nad którymi cały czas pracuję; w planie jest również DLC z toaletą), grywam trochę w RPGi i zaczęłam oswajać się również rolą DMki. Wróciłam trochę do akwareli, choć w natłoku nowych rzeczy, które próbuję robić, trochę je znów zaniedbałam, ale po listopadzie wszystko sobie zamierzam poukładać.

No tak, bo oczywiście mamy NaNoWriMo. To znaczy takie trochę oficjalne, a trochę nie, bo… och cóż, NaNoWriMo to temat na oddzielny wpis. Dość powiedzieć, że wybiło niejedno szambo w ramach tej imprezy i walczą we mnie dwa jenoty: jeden chce zostać na oficjalnej stronie ze względów sentymentalnych (13 lat pisania powieści!), drugi chciałby się odciąć. Zobaczymy, jak będzie, ale żaden z jenotów nie zakłada, że przestanę pisać. W końcu do tego nie jest potrzebny żaden oficjalny stempel od HQ. Po prostu się siada i pisze. No więc próbuję po raz, po raz piętnasty, z czego mam nadzieję, że będzie to czternasty udany. Mam nieco tyłów obecnie, ale też jest jeszcze trochę czasu na nadrobienie, więc nie załamuję rąk. Muszę po prostu zorientować się, ile zostało mi dni urlopowych do końca roku.

Zresztą, niestety NaNoWriMo jest też jedną z niewielu rzeczy, jakie w ogóle ostatnio pisuję. Trochę obwiniam o ten zjazd czytelniczo-pisarski moją ostatnią pracę, w której spędziłam rok, a która przeorała mnie dużo mocniej niż powinna. Zero zaskoczenia – korpo to jednak nie mój wajb. I nikomu nie polecam outsourcingu i pracy dla zewnętrznego klienta. Efekt jest taki, że każda firma ciągnie w swoją stronę, a stojący najniżej w hierarchii pracownik musi non-stop udowadniać, że nie jest dziobakiem. Każde potknięcie, niewypowiedzenie jakiegoś zdania czy przekroczenie jakiegoś czasu może kosztować pracodawcę cenne grosiki, a klient tylko na to czeka, bo to grosiki, które zostaną u niego w kieszeni, więc powstają drobiazgowe procedury, procedury do procedur, procedury na wypadek, gdyby procedura do procedury okazała się niewystarczająca, a w tym wszystkim gdzieś ginie to, że np. chłop nie może ważnego maila otworzyć i on naprawdę ma w dupie nasze procedury, bo on po prostu potrzebuje tego maila na już, bo mu robota stoi.
A tak – pracowałam w helpdesku.

Jak zawsze, mam dużo planów i zero pomysłu, jak je zrealizować. Obecnie pracuję zdalnie, więc to jest bardzo korzystne ze względu na nietracenie czasu na dojazdy. A jednak zupełnie nie idzie mi organizacja… no, organizacja czegokolwiek tak naprawdę. To w gruncie rzeczy ani trochę mnie nie dziwi, bo zawsze miałam z tym problem. Zaczynam dojrzewać do tego, żeby rozpisać sobie jakąś tabelkę z rozkładem jazdy. Nie wiem jeszcze tylko, co miałoby mnie zmusić do przestrzegania owej tabelki. Ale hej, tym będę się martwić, jak już ja sporządzę, prawda?


 

O, pieśni mej duszy, już martwy mój głos,

Podzielisz i ty niewylanych łez los,

Co zginą i umrą tak

Jak Carcosa.

czwartek, 19 stycznia 2023

Podsumowanie 2022

Antologia - szczegóły w dalszej części notki.
Zardzewiałam, nie przeczę. Dlatego pomyślałam, że zanim wjadę w 2023 rok, spróbuję ogarnąć się trochę z rokiem poprzednim, w którym udało mi się napisać aż trzy notki. Bo przecież, choć moje pisanie nie istniało, to jednak cośtam się działo. Na niektórych polach niewiele, to fakt, no ale. Po kolei.

Czytanie


Znacie te wszystkie rankingi czytelnictwa? Te coroczne lamenty, że Polacy nie czytają i że wszyscy pogrążamy się w otchłani postępującej głupoty? No, to w 2022 zostałam niezbyt dumną przedstawicielką kategorii „przeczytałam dwie książki w ciągu roku”. Jednej nawet nie pamiętam, bo to było chyba na początku roku. Za to pamiętam tę drugą. Zaczęłam z nią walczyć jeszcze pod koniec 2021, a skończyłam jakoś na przełomie września i października. Nie chcę poświęcać jej zbyt wiele czasu (bo już poświęciłam go zdecydowanie za dużo), wystarczy powiedzieć, że była naprawdę bardzo zła, a dodatkowo dość długa (wydanie papierowe ma 606 stron, ja akurat miałam ebooka). Zasypiałam zazwyczaj jeszcze zanim dobiłam do dwóch procent lektury. Z różnych względów zależało mi,  żeby ją skończyć, więc uznałam, że może zadziała motywująco, jeśli nie będę się rozpraszać innymi tytułami, dopóki nie pokonam tego jednego. Zadziałało w sumie średnio i osiągnęłam głównie tyle, że praktycznie kompletnie odzwyczaiłam się od czytania. Próbuję to zmienić, ale mamy drugą połowę stycznia, a ja wciąż nie skończyłam żadnej książki.
Prawdę mówiąc, nawet komiksy nieszczególnie ratują sytuację, bo również nie poszalałam w temacie.
Nawet przyszło mi do głowy, że to dlatego irytuje mnie trochę większość akcji niby promujących czytelnictwo (stosiki i te sprawy), ale przypomniałam sobie, że nie – one irytowały mnie od lat, bo nie lubię, jak ktoś daje światu do zrozumienia „jestem lepsza od was, bo mam takie a nie inne hobby”.

Gry


kadr z gry
Przede wszystkim, w marcu 2022 miała miejsce premiera Syberii: The World Before. Nie trzeba być Sherlockiem, by wiedzieć, że to moja ogromnie ukochana
seria, więc oczywiście momentalnie rzuciłam się na jej czwartą odsłonę (podjęłam nawet dwie próby napisania o niej notki, ale za każdym razem przerywałam po dwóch zdaniach).
Nie ukrywam, że mam co do tej gry dość mieszane uczucia. Jasne, to Syberia, więc tak czy owak dobrze się bawiłam. Ale ta Syberia była taka… mało Syberiowata. O ile wcześniejsze części tworzyły dość spójną opowieść o podróży Kate Walker na odległy, skuty lodem i nieco mitologiczny wschód, zamieszkany przez tajemniczych Jukoli i mamuty, o tyle The World Before zupełnie odchodzi od tego klimatu i nasza prawniczka przemierza urokliwe, alpejskie miasteczka. Miało to swój urok, oczywiście, ale nie tego oczekuję od gry pod tytułem „Syberia”. Słabiej też, w moim odczuciu, wypadła sama historia. Pewnie dlatego, że również tutaj zerwano z dorobkiem poprzednich odsłon i dostaliśmy zupełnie nową opowieść, niemającą nic wspólnego z wyprawą do świata mamutów. Nie było więc bagażu emocjonalnego, nabudowanego przez trzy gry i kilkadziesiąt godzin rozgrywki. I muszę przyznać, że nie udało mi się ponownie wkręcić tak mocno, jak w oryginalną historię. Skądinąd to nie była zła fabuła – ot, po prostu trochę mniej w moim guście. A rozwlekanie gry znajdźkami w ogóle do mnie nie trafiło i, całkiem szczerze, w większości je ignorowałam. Nie mam cierpliwości do biegania po zrujnowanym sklepiku w tę i nazad, żeby znaleźć cztery ukryte fotografie tylko po to, żeby dostać za to achievement. To nie dla mnie.
I choć miło spędziłam czas z The World Before, to potem z tym większą przyjemnością wróciłam do Syberii I i II, a nawet – dość nisko przecież ocenianej – III.

W zeszłym roku wreszcie się przełamaliśmy i zaczęliśmy ogrywać HoMM3 z rozwinięciem Horn of the Abyss, a nie – jak do tej pory – In the Wake of Gods. Muszę powiedzieć, że to odświeżające. Może i nie ma tylu szalonych modyfikacji, które na przykład umożliwiają graczowi rozmnożenie Butów Trupa i przerobienie zapasowych par na inne buty, czy awansowanie posiadanych artefaktów dotąd, aż dorobimy się Miecza Armageddonu. Z niespodziewaną ulgą przyjęłam jednak brak doświadczenia jednostek. Niby fajnie, kiedy nasz Centaur zaczyna strzelać, ale zupełnie inaczej postrzega się straty wojenne. W WoGu starałam się kończyć grę z jednostkami, które zrekrutowałam w ciągu pierwszego miesiąca – bo były doświadczone i nie dało się ich tak po prostu zastąpić świeżakami rekrutowanymi w końcówce scenariusza. Szczególnie jeśli w ustawieniach wybraliśmy opcję, że potwory na mapie również mają zdobywać doświadczenie. W HotA nie ma tego bólu. Jasne, zawsze lepiej mieć mniejsze straty niż większe, ale mam ten komfort, że w razie czego po prostu się dorekrutuję i nie będzie większej różnicy.
Pirackie miasto jest dość przyjemne. Jednostki strzelające wydają się całkiem mocne, a jednostki pierwszopoziomowe… cóż, jak to jednostki pierwszopoziomowe: giną jak szmaty.
Brakuje mi tak naprawdę dwóch rzeczy: Commandera i customizacji sojuszy. Choć wiem, że jeśli chodzi o sojusze, to potrafiło rozwalać starannie przygotowane pod konflikt scenariusze. Ale, prawdę mówiąc, to było nawet tym zabawniejsze.
Toteż choć WoG na zawsze pozostanie w serduszku, to z dużym entuzjazmem poznaję nowe miasto, nowe potwory i budynki na mapie.
(a na sojusze jest jeden prosty trik: zmienić ustawienia scenariusza w edytorze map)

kadr z gry
2022 rok to również zbyt dużo czasu spędzonego w grze Pentiment – ale nie dało się inaczej. Produkcja ta w pierwszej chwili urzeka stroną wizualną: całość jest utrzymana w klimacie średniowiecznych miniatur, dialogi mamy zapisywane w znanych ze średniowiecznych obrazów wstęgach, a postacie są odpowiednio koślawe. Pojawiają się zarówno ozdobne inicjały, jak i kolorowe rubryki czy maniculae. Pełno jest smaczków, jak choćby to, że czasem w dialogach pojawiają się literówki, które na bieżąco zostają zeskrobane i poprawione, albo sam fakt, że użyty krój pisma zależy od wykształcenia i pochodzenia postaci. Wypowiedzi bohaterów znających druk nie są powoli pisane, tylko odbijane za pomocą czcionki. Podobają mi się też nazwiska bohaterów: przykładowo mamy drukarza Druckera, młynarza Müllera czy kowala Schmidta.
Ale to wszystko to tylko urokliwa otoczka. Samo „mięsko” jest jeszcze lepsze: po pierwsze, po krótkim wstępie dochodzi do morderstwa, którego rozwiązania podejmujemy się w imieniu naszej postaci, czyli młodego artysty Andreasa. I to jest naprawdę złożona sprawa, podczas której musimy dokonywać wyborów, za którym tropem podążyć i wobec kogo ostatecznie wysunąć oskarżenia. A warto pamiętać, że w tej grze nasze wybory mają znaczenie. I że Andreas ma swoje ograniczenia. Ale poza samą intrygą kryminalną, jest wspomniany właśnie artysta i jego wewnętrzny konflikt, jego tęsknoty i marzenia ubrane w formę teatru w jego własnym umyśle. Ten wątek niesamowicie rozwija głównego bohatera i pozwala graczowi jeszcze mocniej wsiąknąć w cały ten świat. Który, nota bene, technicznie rzecz biorąc nie jest już średniowieczny, tylko raczej renesansowy (zresztą, jak sygnalizowałam: mamy tam druk), ale to właśnie ten rozkrok między dwiema epokami jest w dużej mierze motorem napędowym fabuły.
Ogólnie bardzo, bardzo polecam. Jest trochę zagadek, dużo rozmawiania z innymi postaciami i szalenie trudne wybory. Aha, no i można głaskać pieski. 10/10.

Seriale


kadr z Pierścieni Władzy
A tak, 2022 obfitował w głośne seriale. Chociaż w dzisiejszych czasach każdy serial może być głośny, wystarczy że odpowiednio znany jutuber nakręci o nim filmik z odpowiednio clickbaitowym tytułem, no ale tym razem rzeczywiście to były produkcje zahaczające o duże uniwersa: bo i coś z
Gry o Tron, i z Władcy Pierścieni, i z Wiedźmina. I muszę powiedzieć, że to dość zabawne, jak łatwo jest nakręcić spiralę zachwytów bądź pogardy wobec danej produkcji. Wystarczy właśnie kilka takich bardzo skrajnych recenzji w necie (a przecież skrajną recenzję zawsze chętniej się kliknie od takiej „no, było w sumie średnio”, więc to właśnie takie będą najczęściej nagrywane), a potem to już się kręci samo. A im popularniejszy setting, tym te radykalne pokrzykiwania „fanów” głośniejsze. Więc teraz już sama nie wiem, czy najgorszym serialem w dziejach są Pierścienie Władzy, czy Rodowód krwi, czy po prostu drugi sezon Wiedźmina. Ale bezapelacyjnie najlepszym serialem dekady jest Ród Smoka.
Tyle tylko, że Rodu Smoka obejrzałam cztery czy pięć odcinków i najzwyczajniej w świecie mnie znudziło, a wiecznie nabzdyczona, roszczeniowa Rhaenyra tak mnie wkurzała, że ostatecznie nie miałam ochoty się z tym męczyć. Póki co nikt mi za oglądanie seriali nie płaci, więc nie zamierzam się katować w imię bliżej nieokreślonych zasad.

Natomiast z prawdziwą przyjemnością oglądałam Pierścienie Władzy (mam już za sobą dwa seanse zresztą, a także prawie całą stronę notki, którą zaczęłam o tym tytule pisać w 2022, ale oczywiście nie skończyłam). Serial ma swoje głupotki, ale możliwość ponownego wsiąknięcia w Tolkienowskie uniwersum jest dla mnie nagrodą samo w sobie. A jeszcze na dodatek serial ma fantastyczne krasnoludy i przepiękną Morię z czasów jej świetności, czego dotąd chyba żaden film nie pokazał. Dialogi tu i ówdzie są wprawdzie niemal komicznie głupie (niestety są to miejsca, w których mają być głębokie i natchnione), ale mamy sporo dynamicznej akcji, fajne postacie (Durin i Dis!), i absolutnie przepiękne lokacje. Jestem przekonana, że jeszcze wrócę do tego tytułu.

Nie wiem czy wrócę, ale również świetnie się bawiłam przy Rodowodzie krwi. Podoba mi się tam w sumie masa rzeczy: cały design elfiego imperium, zawieszony gdzieś między orientem a Gwiezdnymi Wojnami. Merwyn, która próbuje udowodnić całemu światu, że nie jest tylko głupią dziewczynką, ale w gruncie rzeczy przecież nią jest, więc po każdej niezbyt udanej próbie samostanowienia to pragnienie eskaluje. Lubię naszą ekipę głównych bohaterów, z których każdy jest na swój sposób sympatyczny i tak naprawdę chętnie poznałabym ich dalsze losy, bo nie wszyscy dostali odpowiednio dużo czasu antenowego. No i po prostu chciałabym sobie dalej pooglądać, jak tłuką złoli i jak rozwijają się ich relacje. Początkowy etap „zbierania drużyny” przywodzi mi na myśl zbieranie Siedmiu Wspaniałych i również na swój sposób bawi. I nawet CGI było nieco lepsze niż w Wiedźminie (o którym tutaj nie wspominam, bo zdanie mam w sumie takie jak po obejrzeniu pierwszego sezonu, więc nie ma sensu powtarzać – no, może poza tym, że obecnie wolę nawet „Burn, Butcher, Burn” niż „Toss a Coin to Your Witcher”).
Moje główne zastrzeżenia to po pierwsze: początkowy przewrót pozostawia niedosyt – wszystko dzieje się za szybko. W ogóle podczas oglądania pierwszego odcinka miałam wrażenie, że fabuła się nie toczy, tylko galopuje, jakby serial się bał, że trzeba wszystko pokazać jak najszybciej, bo Netflix zaraz go anuluje. Na szczęście to tempo później się wyrównuje i w kolejnych epizodach już nie miałam takiego wrażenia.
Po drugie (i prawdę mówiąc to jest bez porównania poważniejszy zarzut), w serialu wykorzystano na krzywy ryj grafiki artysty Shawna Cossa. Nie wiem, jak się potoczyła sprawa, ale mam nadzieję, że Netflix zachowa się wobec oskarżeń jak należy.

kadr z Nasza bandera znaczy śmierć
Z innych seriali, mieliśmy oczywiście
Wednesday – serial fajny i bardzo przyjemny do obejrzenia, nawet jeśli rozwiązanie intrygi jest dość banalne. Postacie interesujące, a Catherine Zeta-Jones jest doskonałą Morticią. Ale jak Jeżusia kocham, jeśli jeszcze raz gdzieś zobaczę taniec Wednesday, to pojadę do Londynu, wespnę się na Big Bena i rozbiję Internet młotkiem.
Całkowicie pochłonął mnie Nasza bandera znaczy śmierć o Stedzie Bonnecie, z Taiką Waititi jako Czarnobrodym. Jest pozytywnie głupkowaty i uwielbiam bohaterów. Właściwie patrząc teraz z perspektywy czasu, chyba wolę serial o piratach niż czwarty sezon Co robimy w ukryciu – podczas oglądania kolejnych perypetii wampirów miałam wrażenie, że widać w tym już zmęczenie materiału. Nie było tak zabawnie i tak świeżo jak przy poprzednich sezonach i to naprawdę najwyższy czas, żeby zakończyć tę historię.

A jak mowa o historiach, które powinny się zakończyć – i na szczęście się zakończyły! – to mamy Westworld i Snowpiercer. Oba te tytuły zaczynały się bardzo dobrze, ale – szczególnie ten pierwszy – zaliczył taki zjazd formy, że przykro było na to patrzeć. Z radością więc powitałam informację o tym, że czwarty sezon był ostatnim. Naprawdę, nie było już sensu dalej wyciskać tej marki. W przypadku Snowpiercera nie było wprawdzie tak źle, ale finał trzeciego sezonu jest naprawdę dość satysfakcjonującym domknięciem historii i najzwyczajniej w świecie nie ma najmniejszej potrzeby ciągnięcia tego dalej.

Pisanie


jak widać :)
Chciałam wprawdzie wspomnieć jeszcze o filmach, ale właśnie się zorientowałam, że to podsumowanie i tak jest już zdecydowanie za długie, więc omijam tę kategorię i przeskakuję od razu do dokonań literackich. Nie mam ich wiele, bo też nie pisałam w 2022 zbyt dużo. Tak naprawdę napisałam tylko kolejne NaNoWriMo, tym samym zresztą dokończyłam tekst, który zaczęłam w ramach NaNo 2021. Łącznie powieść ma nieco ponad sto tysięcy słów i mam niejasne wrażenie, że gdzieś w połowie następuje nagła zmiana wątków, charakterów postaci i ogólnie założeń fabularnych, bo przed pisaniem drugiej połowy nie powtórzyłam sobie pierwszej, więc ledwo pamiętałam, o czym właściwie pisałam. Być może dałoby się to poprawić w redakcji – trudno mi powiedzieć, jak daleko idące są to zmiany. Niemniej można powiedzieć, że mam jakiś ukończony draft, co jest tak naprawdę pewnym ewenementem, bo – choć
Bajki o umieraniu z 2020 również są ukończone, to od lat urywam pisanie NaNoPowieści gdzieś w połowie, kiedy tylko osiągnę wymagany limit słów.

Udało się natomiast doprowadzić do końca publikację dwóch opowiadań napisanych przed 2022 rokiem: pod koniec roku ukazały się:
  • Ballada o zemście – western w antologii Taki Dziki Zachód pod redakcją Bartka Biedrzyckiego;
  • Ostatnia Katylinarka – opowiadanie historyczne, poświęcone rozbiciu spisku Katyliny. Do przeczytania w czasopiśmie Meander: papierowym w niektórych bibliotekach, albo po prostu na stronie z czasopismami PAN.
Z obu tych publikacji jestem mega zadowolona – nie dlatego, że te teksty są wybitne, podejrzewam, że są po prostu poprawne, ale zarówno napisanie westernu jak i opchnięcie tekstu w „Meandrze” było gdzieś na mojej pisarskiej checkliście.

Jak łatwo też zauważyć, w 2022 kompletnie nie wyszło mi pisanie tutaj, na blogu. Nie umiem stwierdzić, dlaczego tak wyszło. I nie zamierzam obiecywać, że w tym roku będzie jakoś bardzo inaczej, bo mam już całkiem niezłe doświadczenie, jak się kończą takie obietnice.

Podsumowanie podsumowania


I to chyba tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużać. Rok był jaki był, trochę zły, trochę dobry. Główny żal do siebie mam o to, że tak mało kreatywny. W sumie nie rozwinęłam się na żadnym polu – chyba że kulinarnie, choć nie wiem, czy można to nazwać jakimś szczególnym rozwojem. Zdarzy mi się niby zrobić jalebi z przepisu sprzed tysiąca lat, ale jak robię zapiekankę ryżową, to i tak zawsze przypalę ryż.
Aha: trzy miesiące temu zaczęłam się uczyć klingońskiego na Duolingo. Qapla’!

środa, 10 sierpnia 2022

Prey

(źródło)
No dobra, to kolejny raz, kiedy miałam pisać o czymś innym, ale koniec końców postanowiłam zmienić temat. No ale muszę, bo pęknę. Bo internet zalewa mnie zachwytami nad najnowszą odsłoną sagi o Predatorze, czyli Prey. Nie policzę już, ile razy przeczytałam, że to najlepszy Predator od czasów pierwszego Predatora. Co bardziej powściągliwi twierdzą, że no okej, drugi Predator może jednak wyprzedza Prey. No a ja obejrzałam Prey i mimo najlepszych chęci, daleka jestem od tych wszystkich zachwytów. A żeby nie było: jestem, jak mi się zdaje, dość niezłym targetem. Bo ogólnie Predatora lubię (wolę Predatora od Obcego!), oglądałam wszystkie części, ale jednocześnie nie jestem aż tak zagorzałą fanką, żeby – zwyczajem wszystkich zagorzałych fanów – sarkać na najdrobniejszą zmianę, którą twórca wprowadzi w moje ukochane uniwersum.
I nawet mi się nie chce ostrzegać o spoilerach – bo wystarczy obejrzeć jakieś trzy minuty tego filmu, żeby dokładnie wiedzieć, jak się potoczy. Więc serio. Nie zamierzam się w to bawić.

Zacznę od rzeczy, które mi się nie podobały, bo tak będzie mi najłatwiej:
Zwierzęta. Na szczęście tego nie było dużo, ale zwierzęta, na które początkowo poluje nasz Predator, są… no, po prostu są złe. Raz, że to po prostu brzydkie CGI, a dwa, że kompletnie nie kupuję ich zachowania. Bardzo wyraźnie były obliczone na to, żeby groźnie wyglądać, a nie żeby były wiarygodne. I ja wiem, że to nie jest film przyrodniczy – ale fakt, że zwierzęta zachowują się głupio, tylko podkreśla to, co czeka nas w dalszej części filmu, czyli:
Predator to żałosna pierdoła. Dosłownie wszystko może go okaleczyć. Gdyby nie miał technologii, którą jest w stanie się w kilka sekund połatać, wykrwawiłby się jeszcze zanim by spotkał naszą główną bohaterkę. Ogólnie to jest film, w którym straciłam szacunek do Predatora. W sumie byłam nim głównie zażenowana i miałam ochotę poklepać go po plecach i powiedzieć „wracaj do siebie, chłopie, może trochę potrenuj, wrócisz tutaj jak dorośniesz”.
Piesek był fajny (źródło)
Częściowo jest tu podobny problem, jaki pojawił się w
Star Trek: Into The Darkness. To znaczy dostajemy antagonistę, który jest pompowany, jaki to on groźny, ale przez to, że kompletnie nie ma adekwatnie groźnego przeciwnika, te jego domniemane nadludzkie zdolności pozostają tylko w sferze gadania o nim. Wierzyłam, że Predator jest wielkim myśliwym w pierwszej części: no bo tam polował na doświadczony, uzbrojony po zęby oddział najlepszych z najlepszych twardzieli. Oni rzeczywiście mogli stanowić wyzwanie. A w Prey? Brawo, Predatorze, nie możesz sobie poradzić z samotną przeciwniczką uzbrojoną w toporek na sznurku, dla której to w sumie pierwsze poważne polowanie w życiu. Już nawet mi cię nie żal. Ale zresztą co tu mówić o naszej głównej bohaterce – przecież nawet wilk zdołał okaleczyć Predatora. Dosłownie wszystko spuszcza mu łomot. Gdyby tego Predatora wpuścić do dżungli z pierwszej odsłony serii, pewnie potknąłby się o korzeń i umarł, zanim jeszcze helikopter Arniego by wylądował.
A finał jest dodatkowo spektakularnie głupi, bo wskazuje na to, że albo technologia Yautja jest idiotyczna, albo ten konkretny osobnik nie potrafi jej obsługiwać. Innego wyjaśnienia nie widzę dla faktu, że naprowadzanie w hełmie nadal działało, kiedy Predator już od jakiegoś czasu nie miał tego hełmu na sobie. Serio, nie miał tam jakiegoś wyłącznika? A jeśli faktycznie nie miał, to czemu postanowił użyć pocisków połączonych z hełmem? Nie wiem, może to też było jego pierwsze polowanie. Może to było dziecko Yautja. Gdyby film to w jakikolwiek sposób zaznaczył, o wiele chętniej bym całość kupiła.
Zwinność Predatora? Jaka zwinność? Gościu rusza się jak wóz z węglem. We wcześniejszych odsłonach była w nim jakaś gracja, był spryt, unikał pułapek, zastawiał własne, fikał po drzewach, ogólnie jak wspomniałam: człowiek wierzył, że to jest rzeczywiście groźny myśliwy (choć koncept termowizji i „ślepoty” na wszystko, co chłodniejsze, wyklucza polowanie na gady – jesteście bezpieczni, reptilianie). Tutaj głupiego bagna nie zauważył.
Oh well, nie żeby główna bohaterka je zauważyła… 

Taabe byłby całkiem w porządku - szkoda tylko,
że jego rolą od samego początku jest
poniesienie śmierci w akcie bycia mniej
zajebistym od Naru
(źródło)
No właśnie, wspomniałam o niej już kilka razy, to może teraz o niej:
Naru (Amber Midthunder – i w ogóle nie mam tu wątów do aktorki, ot, taką miała rolę), nasza nabzdyczona dziewczyna z Komanczów. Ogółem to ciekawy pomysł, żeby bohaterką uczynić rdzenną Amerykankę. Choć mam ogólnie zastrzeżenia co do zaprezentowania kultury Komanczów w tym filmie, no ale dobra – podobnie jak w przypadku zwierząt: to nie jest film dokumentalny. Plus nie znam się zbyt dobrze, może Komancze faktycznie sypiali z pomalowanymi twarzami. Nie rozumiem natomiast, czemu nie można było stworzyć wiarygodnej, kompetentnej bohaterki, tylko właśnie ją: coś na wzór disneyowskiej księżniczki, która nie jest zadowolona ze swojego życia i chce udowodnić światu, że stać ją na więcej. No i w finale oczywiście się okazuje, że miała rację, tylko świat jej nie doceniał.
Po prostu miło by było przeżyć w tym filmie choć jedno malutkie zaskoczenie, zobaczyć coś świeżego, interesującego – a fabularnie to jest jedynie sterta odgrzanych kotletów. Przez to, jak nudna i przewidywalna jest bohaterka (i w sumie cała fabuła), nie czułam żadnych emocji, śledząc jej losy. Nie zależało mi na Naru. A skoro mi na niej nie zależało – jej walka o życie mnie zwyczajnie nudziła. Była jakaś akcja, chyba nawet dynamiczna, a ja siedziałam i się nudziłam. Bo film nie miał niczego, czym by zdołał mnie zaangażować emocjonalnie.
Wiem, że film próbował pokazać Naru jako sprytną wojowniczkę. Ale żebym w to uwierzyła, bohaterka musiałaby poradzić sobie bez magicznych kwiatków obniżających temperaturę ciała w ciągu kilku sekund. No i zdecydowanie zbyt wiele razy ratował ją Imperatyw Fabularny. To najzupełniej popsuło wrażenie i została już tylko smutna Mary Sue.

Last, but not least: Predator i jego
Bardzo Malutka Tarczka (źródło)
Czytałam dużo pochwał o tym, jak piękny jest ten film wizualnie. Jakie fantastyczne widoki.
No więc… no tak, ma widoki. Trudno żeby nie miał. Czy one są nakręcone w jakiś charakterystyczny, interesujący sposób? No nie, po prostu są widokami. Bohaterowie biegają po ładnym lesie, więc widzimy ładny las. Czy mam się tym zachwycać? Na pewno nie będę narzekać, ale to zdecydowanie za mało, żeby wzbudzić mój zachwyt. Nie jest tak, że otaczająca bohaterów przestrzeń została zaprezentowana jakoś ponadprzeciętnie, jak choćby w Propozycji Nicka Cave’a (i Johna Hillcoata - właściwie to dość smutne, że pamięta się tu tylko o scenarzyście, a nie o reżyserze). W Propozycji jest zachwyt tą przestrzenią przemieszany z szacunkiem. Filmowa Australia jest niegościnna, ale jednocześnie jest w niej coś intrygującego, coś, co pozwala się w niej zakochać. To jest kraina, która na długo zostaje w widzu. W Prey nie ma niczego w tym stylu. Wizualnie ten film jest ładny, ale jednocześnie dość przezroczysty.

Teraz może przejdę do rzeczy, które mi się podobały:
Piesek. Piesek był fajny, bo był pieskiem. I bo przeżył.
No i doceniam, że powstała wersja w języku Komanczów. Fajna inicjatywa, no i w sumie należało zrobić tę wersją właśnie tą oficjalną, jedyną, a nie tylko dodatkowym ficzerem. Jak nie jestem fanką Mela Gibsona, tak bardzo lubię w jego filmach właśnie tę dbałość o autentyczność językową (Apocalypto, Pasja). W przypadku Prey może nie było idealnie, ale i tak nieźle.

Obejrzenie Prey może i nie boli, jeśli nastawić się po prostu na głupią, przewidywalną rozwałkę, ale wystarczy zaraz po seansie odpalić sobie z powrotem pierwszego Predatora, żeby zobaczyć niesamowitą przepaść, jaka dzieli te filmy. A przecież Predator ze Schwarzeneggerem to właściwie też jest tylko głupia rozwałka.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...