Autor: Robert W. Chambers
Tytuł: Król w Żółci
Tytuł oryginału: The King in Yellow
Tłumaczenie: Violetta Dobosz
Miejsce i rok wydania: Toruń 2014
Wydawca: Wydawnictwo C&T
Tak zasadniczo: ja nawet nie lubię horroru. Filmy z tego gatunku oglądam bardzo rzadko i zazwyczaj raczej te z dolnej półki, bo przynajmniej się na nich nieźle bawię, podczas gdy horrory uznawane powszechnie za dobre, po prostu nieco mnie nudzą. Nie inaczej jest z książkami: nie czytam horrorów. Chyba już kiedyś wspominałam, że jedyną publikacją Kinga, jaką przeczytałam (może poza jakimś randomowym opowiadaniem, które mogło się gdzieś przewinąć, nie dam głowy), było Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika.
Ale, ma się rozumieć, jest od tej zasady odstępstwo. Odstępstwo początkowo nazywało się Edgar Allan Poe – było to uwielbienie od pierwszego wejrzenia. Kruk, Zagłada domu Usherów, Maska Czerwonego Moru czy wreszcie Przygody Artura Gordona Pyma – to teksty, które kazały mi w zupełnie inny sposób spojrzeć na grozę. I choć wówczas jeszcze nie czytałam za bardzo Lovecrafta, to przecież gdzieśtam znałam teksty kultury, które do jego twórczości nawiązują, kojarzyłam zarysy mitologii i być może nawet jakieś krótkie opowiadanie gdzieś wpadło. Pamiętam też, że na początku 2018 roku trochę przypadkiem dostał się w moje ręce zbiór Przyszła na Sarnath zagłada i zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Na poważnie za twórczość Lovecrafta zabrałam się w 2020 roku, kiedy wychodziły piękne wydania od wydawnictwa Vesper. Wsiąkłam w tę twórczość bardzo mocno. Urzekła mnie klimatem, tą atmosferą tajemnicy – tym, że w większości przypadków bohaterowie są zbyt mali i głupi, żeby to wszystko zrozumieć. Zrozumiałam, że może i współczesny horror to nie moja bajka, ale bardzo, bardzo przemawia do mnie ów „kosmiczny horror” Lovecrafta.
A jeszcze gdzieś w tak zwanym międzyczasie troszeczkę się zaczęliśmy mocniej bawić w RPGi. Na początku ostrożnie, wjechała jakaś sesja czy dwie D&D. Aż pewnego razu wzięliśmy udział w sesji Zewu Cthulhu. Nie minęło dużo czasu, jak zaczęłam nieśmiało przemyśliwać o tym, żeby samodzielnie coś z tego świata poprowadzić. Bo co prawda na D&D dobrze się bawiłam, ale to właśnie Zew… przemówił do mnie najmocniej i poczułam, że to jest właśnie to.
Oczywiście, minęło nieco czasu od mojego przemyśliwania do czynów – jak to u mnie. Koniec końców, pierwszą sesję poprowadziłam w minione wakacje i był to właśnie Zew. Bawiłam się dobrze i sama nie wiem, co daje mi więcej frajdy: samo prowadzenie, czy jednak zagłębienie się w spektakularny, nieskrępowany overprep.
Po wstępnym przeglądzie mitologii i odsłuchaniu kilku audiobooków na YT (w ramach riserczu i odświeżenia uniwersum, a od pewnego momentu to już dlatego, że po prostu znów mnie wciągnęło – winię za to kanał Księgarnia), moja przygoda skupiła się wokół kultu Hastura. To był nieco przeciągnięty oneshot, dwie sesje. Żeby jednak dopiąć wszystko tak, jak uważałam za konieczne, wpadłam w bardzo głęboką studnię riserczu o Hasturze: o sztuce „Król w żółci”, o Carcosie czy Żółtym Znaku. Przy tej okazji dowiedziałam się również, że w gruncie rzeczy Hastur nie jest tworem oryginalnie Lovecraftowskim, a przygarniętym przez niego od innego autora, czyli Roberta Chambersa. Początkowo ignorowałam ten fakt, bo po sesji moją uwagę odciągnęło przygotowywanie kolejnej przygody, tym razem D&D, którą od razu postanowiłam przerobić na Zew… (jej roboczy tytuł to Dungeons and Cthulhu), a najbardziej lovecratowskim bóstwem, jakiego znalazłam w lore Forgotten Realms był Tharizdun – no i wtedy już wsiąkłam w riserczowanie Tharizduna (NO REGRETS!).
Niemniej teraz już jestem po tej drugiej sesji i mogłam wrócić do Hastura – bo jednak okazuje się, że stara miłość nie rdzewieje i naprawdę mnie ten temat wciągnął bardziej niż powinien.
Uznałam więc, że trzeba w końcu sięgnąć po pierwowzór, do samego źródła.
Lektura Króla w żółci zajęła mi dwa wieczory.
Całościowo – jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Czy urwało mi to dupę? Nie, ani trochę. Czy Chambers będzie moim ulubionym twórcą grozy obok Poego i Lovecrafta? Nie wydaje mi się. Uważam, że wciągnięcie tytułowego motywu i postaci do uniwersum Lovecraftowskiego to najlepsze, co mogło się przytrafić Chambersowi. Ale czy warto sięgnąć po pierwowzór?
Tak, zdecydowanie.
Opowiadania Chambersa są pozbawione aż takich językowych wygibasów, jakie można spotkać w prozie Samotnika z Providence. Ale to wcale nie znaczy, że są pozbawione klimatu. Mam wrażenie, że autor mocniej skupiał się na ludziach – na ich szaleństwie, obsesjach i lękach. Kiedy w to wszystko zostawał wmieszany Żółty Znak, pięknie to wszystko grało i robiło duże wrażenie.
Wydanie, które czytałam, jest – z tego co mi wiadomo – niejako wzbogacone o trzy teksty, które co prawda nie są osnute wokół Hastura i tajemniczej a doprowadzającej do szaleństwa sztuki, ale są niejako sztandarowymi tekstami Chambersa. Są to: Księżycowy Starzec, Posłaniec i Miły wieczór. Nie ukrywam, że mam z tym pewien problem. Te opowiadania nie są w żadnym razie złe – mają ów niepokojący klimat niesamowitości, intrygują, zawierają elementy grozy. Po prostu nie są w żaden sposób związane z głównym motywem zbioru, toteż pozostawiają pewien niedosyt. Nie po to czytam zbiór Król w żółci, żeby nie mieć nic o Królu w żółci. Toteż przyznaję, że te trzy ostatnie teksty nieco mniej mi siadły niż wcześniejsze. Niemniej Posłaniec – mimo braku okołohasturowych nawiązań – wybił się mocno na plus.
Cztery wcześniejsze historie to tak naprawdę to, po co w ogóle sięgnęłam po ów tytuł.
Na największe oklaski w mojej opinii zasługuje Naprawiacz reputacji. Przyznaję, na początku czytało mi się go dość dziwnie. Autor bardzo obszernie zarysowuje setting i wspomina mnóstwo detali, co do których jako czytelniczka miałam później wrażenie, że no przecież one muszą być znaczące. Rząd USA zalegalizował samobójstwa i otwiera pierwsze komory śmierci? Abstrahując od flashbacków z Futuramy – no przecież to musi być ważne. Nikt nie rzuca tego typu infodumpem, jeśli to nie będzie kluczowe w późniejszej fabule. Albo: jednemu z bohaterów jego kotka notorycznie rozdrapuje twarz do krwi i niemal gołego mięsa – na stówę to jakiś dziwny zwierzak, może jeden z kotów z Ultharu albo coś w ten deseń. No i znów czekamy w napięciu na rozwiązanie tajemnicy, a koniec końców okazuje się, że tam żadnej tajemnicy nie było. Po prostu chłop miał obłąkanego kota. I tak dalej. Autor daje nam dużo hintów, zawiesza po kilka strzelb na każdej ze ścian, a ostatecznie wystrzelą może dwie z nich.
Dziwne to – nie przeszkadzało mi jakoś specjalnie i nie czuję się rozczarowana, ale odczuwam męczącą ciekawość, po co to wszystko było i czy zostało gdzieś rozwinięte.
Niemniej serdecznie polecam to opowiadanie.
Drugim bardzo dobrym tekstem był Żółty Znak – choć może nie jestem aż tak entuzjastyczna, jak ponoć był sam Lovecraft, który miał ponoć ogłosić to opowiadanie jedną z najlepszych opowieści grozy wszech czasów. Ale czyta się dobrze: jest niepokój, tajemnica, okropność, wszystkie elementy ładnie się składają, a tajemnicza sztuka „Król w żółci” na stałe wrzyna się w świadomość jako tekst, który jest jednocześnie piękny i okropny i którego nie wolno pod żadnym pozorem czytać.
Nie ukrywam, że po lekturze mam ochotę przy najbliższej okazji wrócić w Zewie Cthulhu do tajemnicy osnuwającej Carcosę. Póki co jednak raczej tego nie zrobię, jako że nie chciałabym wpaść w monotonię. Obecnie mam na tapecie przygodę w Cthulhu Invictus (czyli Zew… rozgrywający się w starożytnym Rzymie – czegóż chcieć więcej?!) i – w dalszych planach – Star Trek Adventures. Ale mam wrażenie, że Hastur nigdzie nie ucieknie. Po prostu musimy poczekać.
Cóż jeszcze mogę napisać?
Król w żółci jest dla mnie również o tyle znaczący w tym momencie, że – o ile się nie mylę – jest moją pierwszą książką przeczytaną w tym roku. A i za rok poprzedni nie dam głowy.
Tak, trochę się czytelniczo pogubiłam. W ciągu ostatniego roku znalazłam nową pracę, rzuciłam ją, znalazłam kolejną, zaliczywszy w międzyczasie kilkutygodniowe L4, zaczęłam się uczyć programowania, zrobiliśmy z Ulvem grę w ramach Hello IT GameJamu (dostępna tutaj – jest to wersja jeszcze bez poprawek, nad którymi cały czas pracuję; w planie jest również DLC z toaletą), grywam trochę w RPGi i zaczęłam oswajać się również rolą DMki. Wróciłam trochę do akwareli, choć w natłoku nowych rzeczy, które próbuję robić, trochę je znów zaniedbałam, ale po listopadzie wszystko sobie zamierzam poukładać.
No tak, bo oczywiście mamy NaNoWriMo. To znaczy takie trochę oficjalne, a trochę nie, bo… och cóż, NaNoWriMo to temat na oddzielny wpis. Dość powiedzieć, że wybiło niejedno szambo w ramach tej imprezy i walczą we mnie dwa jenoty: jeden chce zostać na oficjalnej stronie ze względów sentymentalnych (13 lat pisania powieści!), drugi chciałby się odciąć. Zobaczymy, jak będzie, ale żaden z jenotów nie zakłada, że przestanę pisać. W końcu do tego nie jest potrzebny żaden oficjalny stempel od HQ. Po prostu się siada i pisze. No więc próbuję po raz, po raz piętnasty, z czego mam nadzieję, że będzie to czternasty udany. Mam nieco tyłów obecnie, ale też jest jeszcze trochę czasu na nadrobienie, więc nie załamuję rąk. Muszę po prostu zorientować się, ile zostało mi dni urlopowych do końca roku.
Zresztą, niestety NaNoWriMo jest też jedną z niewielu rzeczy, jakie w ogóle ostatnio pisuję. Trochę obwiniam o ten zjazd czytelniczo-pisarski moją ostatnią pracę, w której spędziłam rok, a która przeorała mnie dużo mocniej niż powinna. Zero zaskoczenia – korpo to jednak nie mój wajb. I nikomu nie polecam outsourcingu i pracy dla zewnętrznego klienta. Efekt jest taki, że każda firma ciągnie w swoją stronę, a stojący najniżej w hierarchii pracownik musi non-stop udowadniać, że nie jest dziobakiem. Każde potknięcie, niewypowiedzenie jakiegoś zdania czy przekroczenie jakiegoś czasu może kosztować pracodawcę cenne grosiki, a klient tylko na to czeka, bo to grosiki, które zostaną u niego w kieszeni, więc powstają drobiazgowe procedury, procedury do procedur, procedury na wypadek, gdyby procedura do procedury okazała się niewystarczająca, a w tym wszystkim gdzieś ginie to, że np. chłop nie może ważnego maila otworzyć i on naprawdę ma w dupie nasze procedury, bo on po prostu potrzebuje tego maila na już, bo mu robota stoi.
A tak – pracowałam w helpdesku.
Jak zawsze, mam dużo planów i zero pomysłu, jak je zrealizować. Obecnie pracuję zdalnie, więc to jest bardzo korzystne ze względu na nietracenie czasu na dojazdy. A jednak zupełnie nie idzie mi organizacja… no, organizacja czegokolwiek tak naprawdę. To w gruncie rzeczy ani trochę mnie nie dziwi, bo zawsze miałam z tym problem. Zaczynam dojrzewać do tego, żeby rozpisać sobie jakąś tabelkę z rozkładem jazdy. Nie wiem jeszcze tylko, co miałoby mnie zmusić do przestrzegania owej tabelki. Ale hej, tym będę się martwić, jak już ja sporządzę, prawda?
O, pieśni mej duszy, już martwy mój głos,
Podzielisz i ty niewylanych łez los,
Co zginą i umrą tak
Jak Carcosa.