środa, 31 marca 2010

ZaFraapowana filmami (16) - "Dwa złote colty"

Wynajęty przez mieszkańców niewielkiego miasteczka płatny morderca, wielkie romanse i zbuntowani kowboje? Jasne, klasyczny western. W tym konkretnie przypadku - „Dwa złote colty”.

Dwa zlote colty
Czyli film z roku 1959, w reżyserii Edwarda Dmytryka. W rolach głównych fantastyczni Anthony Quinn oraz Henry Fonda.

Miasteczko Warlock boryka się z kowbojami, którzy w brutalny sposób zakłócają porządek i dają się we znaki mieszkańcom. Ci więc, doprowadzeni do ostateczności, sprowadzają niejakiego Clay'a Blaisdell'a (Henry Fonda), który – jako dobrze opłacany szeryf – ma zaprowadzić ład. Wraz z nim, do miasta przybywa Tom Morgan (Anthony Quinn), którzy zaczyna prowadzić saloon „French Palace”. Z bandy kowbojów, dowodzonej przez Abe'a McQuowna, odłącza się Johny Gannon (Richard Widmark), zniechęcony brutalnymi metodami dowódcy oraz jego taktyką strzelania w plecy. Każdy z bohaterów ma pewne zasady, wedle których postępuje, a które czasem ułatwiają, ale czasem utrudniają życie.

Film naprawdę robi wrażenie, jeśli chodzi o bohaterów. Nie są prości, papierowi. Nie są też – jak to się mówi - „szarzy”. Fraa nie cierpi tego sformułowania. Kiedy ktoś mówi o tym, że postacie nie są czarne ani białe, tylko są szare, Fraa robi się agresywna. Określenie „szary” kojarzy się z „nijaki”, „mdły”. Zazwyczaj dość mocno łączy się to z totalną niespójnością bohaterów, którzy są całkiem stereotypowymi charakterami typu „dziwka o złotym sercu” czy „szlachetny morderca”. Zazwyczaj są na przykład parszywymi materialistami, którzy nagle ulegają jakimś całkowicie idealistycznym namiętnościom.

Tymczasem bohaterowie westernu „Warlock” nie są niespójni ani banalni. Postępują bardzo konsekwentnie i mają nader wyraziste zasady.

Posiadacz tytułowych dwóch złotych coltów to Clay Blaisdell, który już na wstępie jasno i wyraźnie daje do zrozumienia, jakie są jego metody działania (między innymi: albo on zabije wroga, albo wróg jego), w dodatku przepowiada, jak potoczą się jego dalsze relacje z mieszkańcami Warlock. A ma podstawy do snucia swoich przewidywań, jako że to nie jest pierwsze miasteczko, w którym robi za szeryfa. Wraz z przyjacielem, kalekim Tomem Morganem, podróżuje od miasta do miasta i zawsze kończy się tak samo: mieszkańcy najpierw mu nie ufają, potem zaczynają go uwielbiać, bo zaprowadza w miasteczku porządek, aż w końcu zaczynają się go bać, bo ma władzę.

Przyjaciel, Tom Morgan, zawsze wspiera Blaisdell'a. To on trzyma na muszce wrogów, którzy usiłują strzelić Clay'owi w plecy. Ceni przyjaciela, który – jako jedyny – nie traktuje go jak kaleki. Jednocześnie ma swoje tajemnice, które mogłyby znacząco popsuć relacje między tymi dwoma. Tajemnice te jednak wynikają głównie z przywiązania do Blaisdell'a. Morgan nie chce go stracić.

Johny Gannon, po porzuceniu bandytów, wśród których zresztą jest jego brat, zgłasza się na ochotnika na zastępcę szeryfa w Warlock i – ku zaskoczeniu i oburzeniu mieszkańców – dostaje posadę. Tym samym miasto ma dwóch, a nawet trzech obrońców (jeśli liczyć Morgana, który co prawda nie dba o miasteczko, ale nie pozostawi Clay'a samego). A to już zdecydowanie za dużo – bo kto ma zebrać chwałę za rozbicie kowbojów? Komu mają dziękować mieszkańcy Warlock? I w końcu: czy można tolerować w miasteczku płatnego mordercę, który zaprowadza porządek? Przecież mimo wszystko jest mordercą.

Bohaterowie nie są ciekawi dlatego, że są „szarzy”. Są ciekawi, bo mają zasady. Bo postępują konsekwentnie. To przez to relacje między nimi są tak skomplikowane. Bo kolejne przyjaźnie i sojusze są wystawiane na próby i konfrontowane z tymi zasadami. A widz ma do czynienia z prawdziwymi mężczyznami, a więc nie ma mowy o prostej zdradzie czy o strzale w plecy. W plecy strzela wróg i jest to wiele razy podkreślane. Główni bohaterowie natomiast nade wszystko cenią sobie uczciwe postawienie sprawy. Są honorowi.
I to naprawdę robi wrażenie, bo mimo to nie są płascy, a ich wzajemne relacje cały czas śledzi się z zapartym tchem.

Inną sprawą jest muzyka w filmie, która jest zadziwiająco oszczędna. Jej twórcą jest Leigh Harline – a muzyki jest najzwyczajniej w świecie niewiele. Pojawia się tylko w najbardziej dramatycznych momentach. Dzięki temu jednak widz może wyraźnie odczuć zmiany nastroju w filmie: bo kiedy rozlega się muzyka, wiadomo, że rozgrywają się ważne sceny. Wiadomo, że jest napięcie. Być może gdyby muzyka towarzyszyła akcji cały czas, przeskoki w nastroju byłyby mniej zauważalne. Rola muzyki w filmie w jakiś sposób by się zdewaluowała.

„Dwa złote colty” to naprawdę dobry film. Z jednej strony bardzo klasyczny western, ale z drugiej – bardzo głęboka i niebanalna opowieść o przyjaźni, lojalności i sprawiedliwości. Fraa nie potrafi jednoznacznie ocenić żadnego z bohaterów – każdy z nich ma jakieś racje, prawie jak w greckiej tragedii. Dodatkowo wątki miłosne nie rozrastają się do wymiaru irytujących romansideł: kobiety są właściwie po to, żeby wspierać bohaterów, ewentualnie ich opłakiwać. I gotować. Tak, obie filmowe piękności karmią swoich wybranków, co dość wyraźnie widać. Zresztą, obaj oblubieńcy chwalą kulinarne talenty niewiast. To całkiem miłe.

Jeśli ktoś lubi westerny, „Dwa złote colty” powinny być dla niego pozycją obowiązkową. Jeśli nie lubi – nie warto sobie zawracać głowy, bo pojedynki, rewolwerowcy i starcia w saloonie stanowią istotną część tego filmu.
Fraa lubi westerny, dlatego ocenia „Dwa złote colty” bardzo wysoko.



- Co mu powiedziałaś?
- Nie twoja sprawa.
- Jeszcze raz przyjdziesz rozmawiać z Clay'em za moimi plecami, to zabiję. Zabiję każdego, kto jest niebezpieczny dla Clay'a. Nawet ciebie.
- Dlaczego to robisz?
- To jedyny człowiek na świecie, który nie widzi we mnie kaleki.

wtorek, 30 marca 2010

Fraa w czytelni (12) - "Król mrówek" i inne

Fraa została ostatnio zapytana o jedno, niewinne słówko z książki „Król mrówek” Zbigniewa Herberta. Dopiero po dwóch dniach wpadła na pomysł, żeby zajrzeć w ogóle do tej książki, a dopiero potem szperać po opracowaniach i słownikach. Okazało się, że pomysł był wcale niezły, bo słówko było przetłumaczone w przypisach.

Tym niemniej skoro już Fraa zaczęła przeglądać „Króla mrówek”, tak skończyła lekturę parę godzin później, z masą nowych pomysłów i w o wiele lepszym nastroju.


Krol Mrowek
Autor: Zbigniew Herbert

Tytuł: „Król mrówek. Prywatna mitologia”
Język oryginału: polski
Miejsce i rok wydania: Kraków 2008
Wydawca: Wydawnictwo a5


Na początek Fraa może zarysuje swój stosunek do twórczości Herberta. A jest to stosunek nieco ambiwalentny. Fraa uwielbia, kiedy teksty tego pisarza dotykają kwestii antyku: mitów, postaci historycznych, zdarzeń. Wtedy Fraa kwiczy z zachwytu, bo w większości ten Herbertowski antyk jest przemiodny. Natomiast Fraa łapie natychmiastowego agresora, kiedy pojawia się hasło „Pan Cogito”. Fraa szczerze i serdecznie nie cierpi tej serii – nie do końca umie powiedzieć, czy ta niechęć jest podyktowana jakimś konkretem, czy wyszło tak po prostu. Ale tak jest i już. Stan ten utrzymuje się od jakichś dziesięciu lat.
Są też inne teksty, które ani nie są bezpośrednio związane z Panem Cogito, ani z antykiem. Wśród tych Fraa ma takie, które lubi oraz takie, za którymi nie przepada. Acz tutaj już bez żadnej skrajnej niechęci.

„Król mrówek” zawiera w sobie wszystko to, co Fraa lubi w twórczości Herberta najbardziej. Ryszard Krynicki zebrał teksty odnoszące się do mitologii – zarówno te ukończone, jak i te oczekujące na doróbki i przeróbki. Jak również alternatywne wersje niektórych utworów.
Część z tych tekstów Fraa znała już wcześniej – czy to z przypadkowych wyborów poezji Herberta, czy z całkiem konkretnych zbiorów typu tomik (o zgrozo!) „Pan Cogito”.
Do tych drugich należy „Historia Minotaura” oraz „Stary Prometeusz”. O ile ten ostatni nie wzbudza aż takich emocji, jako że był omawiany w liceum, a więc już w jakiś sposób „oswojony”, o tyle „Historię Minotaura” Fraa dorwała po raz pierwszy jakieś cztery lata temu i się nią zauroczyła. Tekst jest na swój sposób wstrząsający. Po pierwsze – czytelnik ma okazję spojrzeć na tytułowego Minotaura w zupełnie inny sposób. Uświadamia sobie, że mit to tylko jakaś wersja historii, która choć przyjęta przez większość odbiorców i zapewne osadzona korzeniami w jakimś zdarzeniu historycznym, to jednak pozostawia kwestię nadal otwartą. Odtworzenie tej „historii prawdziwej” (chociaż to okropnie brzmi, bo kojarzy się nieuchronnie z Janosikiem, Królewną Śnieżką i innymi dennymi „historiami prawdziwymi”) może rzucić na pewne sprawy, symbole, tradycje zupełnie nowe światło. Po drugie wreszcie – ta opowieść uświadamia, że pismo linearne A może skrywać tajemnice, które mają ogromne znaczenie dla kultury współczesnej Europy, na co zresztą Fraa w żadnym razie nie wpadła sama, ale uświadomił jej to profesor Adamiec w książce „«...Pomnik trochę niezupełny...» : rzecz o apokryfach i poezji Zbigniewa Herberta”.

Innym tekstem, którym Fraa jest szczególnie poruszona, jest „Atlas” – o tak, Fraa zawsze uważała numer Heraklesa za skończone świństwo, ale to dopiero w tym utworze zobaczyła to tak wyraźnie. I naprawdę wzruszyła się losem tytana.

„Atlas dźwiga sklepienie niebieskie. To jego kara, przekleństwo i zawód. Nikt nie jest mu za to wdzięczny. Nikt nie chwali. Nikt nawet nie zachęca. Przywykliśmy. Tak ma być. Mówimy: ktoś musi to robić”
Ale przecież to straszne. Dźwiga firmament od zarania dziejów, jednym ruchem mógłby rzucić to wszystko do stu diabłów i tyle by było świata. Mimo tej – tak istotnej przecież – roli, Atlasowi nie poświęcono pieśni, tragedii czy eposów. Już Prometeusz, jego brat, jest bardziej medialny. Herbert zwrócił też uwagę na coś jeszcze:
„Wędrówka Atlasa do ogrodu Hesperyd była na pewno jego najwspanialszym przeżyciem”
Czy ktokolwiek potrafi sobie to wyobrazić? Co może czuć osoba, która przez niezliczone stulecia siedzi przygnieciona sklepieniem niebieskim, po czym nagle może się wyrwać, postawić kilka kroków, rozprostować plecy, poczuć lekkość w rękach? I co więcej: co może czuć osoba, która po tej krótkiej, wspaniałej chwili wolności, podstępem zostaje wtłoczona na powrót pod stare jarzmo?
„Atlas nie ma czasu. Ma tylko wieczność. Atlas trwa.”

Fraa jest niezmiernie przygnębiona losem tytana.

Niemniej poruszające są dzieje Cerbera, którego Herakles wywiódł z Hadesu. Szczególnie działa na wyobraźnię Herbertowskie przedstawienie pewnej sytuacji w tekście „Pies infernalny”:

„Heraklesa poniósł głos Cerbera jak potężna fala oceanu. Słuchał. Miał ochotę zawyć razem z nim, ale wiedział, że się skompromituje, bo nie wydobędzie z gardła takiej dumy i rozpaczy. Daremnie będzie usiłował głosem opisać łańcuchy ziemi, otchłanie przestworzy, niezliczone źródła krwi ukryte w ciele zwierząt, sekrety wody i pragnienie, kryjówki światła i rozległej czerni.”

Ten fragment w jakiś sposób przywodzi na myśl Arcywroga z genialnego „Raju utraconego” Miltona. Fraa ma tu na myśli tę dumę i rozpacz.
Późniejszy rozwój wypadków w „Psie infernalnym” znów jest przygnębiający i znów stawia w jak najgorszym świetle postać Heraklesa. Fraa zastanawia się, jak w ogóle tak odrażające indywiduum może być uważane przez kogokolwiek za herosa.

Inną sprawą są antyczni, mityczni artyści. Tutaj najlepszym przykładem jest oczywiście sam Apollo, który w tekście „W drodze do Delf” wypowiada znamienne słowa: „Sztukmistrz musi zgłębić okrucieństwo” – zresztą działa w myśl tej zasady, o czym można się przekonać czytając wiersz „Apollo i Marsjasz”. Ale ta zasada dotyczy nie tylko Apollona. W „Królu mrówek” znajdzie się tekst „H.E.O.”, gdzie można ujrzeć zupełnie inne oblicze Orfeusza. To nie jest już ten Orfeusz nieutulony w żalu po tragicznej śmierci Eurydyki, to nie jest Orfeusz, który zrobi wszystko, by znów połączyć się z kobietą swojego życia. To Orfeusz-artysta. Jedyną rzeczą, którą kocha, jest sztuka. Dla niej poświęci Eurydykę i – co więcej – nawet tego nie zauważy.


„Orfeusz odwraca się nagle ku cieniom Eurydyki i Hermesa, i krzyczy w uniesieniu jedno słowo: – Znalazłem!
Cienie znikają. Orfeusz wychodzi na światło dnia. Rozpiera go radosna duma, że doznał objawienia i odkrył nowy rodzaj literatury, zwany odtąd liryką zadumy i mroku.”
Również na uwagę zasługują takie teksty jak „Pegaz” – świetny pomysł, że pegaz jest wytworem zbiorowej wyobraźni: końskiej wyobraźni. Nie ludzkiej, tylko końskiej. Konie, przez wieki ignorowane, niedoceniane, traktowane najwyżej jako żywy postument dla ludzkiego bohatera, stworzyły pegaza.

„Pegaz jest samotny i jedyny.

Biedny Pegazie! To wszystko jest ci obojętne. Jesteś nieśmiertelnym koniem. Wyzwoliłeś się od jarzma, ale zostawiłeś jarzmo tym, którzy się do ciebie samozwańczo przyznają. (...)

Pegaza należy zostawić tam, gdzie jest jego miejsce.

W sierpniowe noce, w pobliżu gwiazdozbioru Andromedy – świeci jego niepokalana sierść.”
W podobnym tonie utrzymany jest niedokończony tekst „Giganci” – znów chodzi o postacie, które są zbyt wspaniałe, zbyt dumne dla zwykłych ludzi. Wykraczają poza ludzkie pojmowanie i za to należy je uwielbiać.
„Pozdrawiam was, Giganci, że nigdy nie przyjęliście maski ludzkiej a wasze imiona wypowiadają poprawnie tylko kozły górskie, orły i delikatny głos nawały wód, szept kamiennej lawiny.”


I tak dalej – Fraa za to właśnie ceni twórczość Herberta: ze znanych postaci wyłuskuje to, co w nich nieznane. A nieznanych bohaterów przywraca światu.

Jak już Fraa wspominała, są też inne teksty Zbigniewa Herberta, które lubi. Przede wszystkim chodzi tu o świetny „Tren Fortynbrasa” oraz „Domysły na temat Barabasza” – stanowią one dokończenie historii, które urwały się, pomijając pewne wątki. Hamlet mówi, że „reszta jest milczeniem” i kurtyna zapada. Barabasz zostaje uwolniony, Jezus ukrzyżowany i cała uwaga historyków oraz pisarzy skupia się na zmartwychwstaniu chrześcijańskiego Zbawiciela. Ale co z tymi, którzy przeżyli? Z Fortynbrasem, Barabaszem? O nich się milczy.

O takich tekstach, jak „Próba rozwiązania mitologii”, „Boski Klaudiusz”, „Kaligula” i wielu innych Fraa już nawet nie będzie się rozpisywać, bo w ten sposób można by spędzić jeszcze dużo czasu na snuciu refleksji odnośnie każdego „antycznego” utworu Herberta.
A Fraa spędzi niebawem wiele godzin w pociągu, więc zachowa sobie tę rozrywkę na czas podróży.




"Jeśli ktoś ma mocne postanowienie uszczęśliwienia ludzkości, trudno go, niestety, od tego odwieść."
[Zbigniew Herbert, "Król mrówek"]

niedziela, 28 marca 2010

Niedzielne spotkania poetyckie

Miasto Gdańsk niedawno wybierało twórcę, który zostanie uhonorowany nagrodą Europejskiego Poety Wolności. Z tej okazji odbywały się liczne spotkania z kandydującymi poetami z najrozmaitszych części Europy. Między innymi pojawił się wśród nich niejaki Andros Zemenidis, poeta z Cypru, którego matka jest Polką (bodajże z Łodzi), w związku z czym spotkanie odbywało się po polsku i bez tłumacza.

Fraa nie była na wielu spotkaniach z poetami – żeby nie skłamać, była może na jednym czy dwóch. Nigdy nie odczuwała potrzeby uczestniczenia w tego typu wydarzeniach, jako że z poezją „ma tyle wspólnego, co z samochodami drogimi, czyli nic” – że tak przytoczy tutaj słowa pewnego wieszcza. Mimo jednak braku doświadczenia w takich imprezach, Fraa ma niejasne wrażenie, że to powinno wyglądać nieco inaczej.

Tu trzeba dodać, że został przetłumaczony na język polski jeden z tomików poezji Androsa Zemenidisa, „Największe spośród trzech”.


Andros Zemenidis - Najwieksze sposrod trzech
Autor: Andros Zemenidis
Tytuł: „Największe spośród trzech”
Przekład: Paweł Krupka
Tytuł oryginału: „Απ' τα τρία το μεγαλύτερο”
Język oryginału: grecki
Miejsce i rok wydania: Gdańsk 2009
Wydawca: słowo/obraz terytoria
Seria: Europejski Poeta Wolności

Tak więc kiedy rozpoczęło się spotkanie, osoba moderująca je powiedziała o poecie dokładnie to, co odczytała z okładki tomu, czyli: „Poeta i prozaik. Urodził się w Anglii w roku 1973, z matki Polki i ojca Cypryjczyka. Mieszka w Limasolu, gdzie pracuje jako pedagog z dziećmi specjalnej troski. Opublikował powieść oraz 3 zbiory poezji.” Po czym siadła z boku, oddając głos Androsowi Zemenidisowi.


No i wtedy zaczął się dramat.
Andros Zemenidis
Bo okazało się, że poeta - jakkolwiek osobnik bardzo sympatyczny (mimo że na zdjęciu wygląda jak skazaniec) - jest totalnie nieprzygotowany do czegoś takiego. Zamiast powiedzieć cokolwiek z własnej inicjatywy, czekał na pytania – i trzeba przyznać, że gdyby nie paru studentów i tak zwana Mafia Atlantydy, najprawdopodobniej spotkanie skończyłoby się bardzo, bardzo szybko. Poeta próbował czasem sam kogoś podpytać, ale raczej nie przyniosło to oczekiwanych skutków. Niestety, w jednym z pierwszych rzędów siedział człowiek, który absolutnie tam siedzieć nie powinien. Zniósł jeszcze jakoś pytanie o imię i sugestię, że przed salą poeta widział u niego zbiorek poezji, więc może ma jakieś pytania. Później, zaciskając zęby i wbijając paznokcie poręcze, przetrzymał fazę pytań o znak zodiaku, co uskuteczniał Andros Zemenidis, żeby wypełnić jakoś ciszę. Ale kiedy poeta (podczas kolejnej chwili ciszy) zwrócił się do rzeczonego człowieka i powiedział „No i co, Fabian?”, to już miarka się przebrała. Młody człowiek wstał i, krocząc godnie przez całą szerokość auli, wyszedł. Poeta co prawda próbował go przeprosić i powstrzymać, ale niestety, nie udało się. Trauma będzie na całe życie, a legenda o histerycznym Fabianie właśnie obiega uczelnię.
Pojawiła się też inna legenda, przekazywana z towarzyszeniem zarumienionych policzków, lśniących ocząt i niepewnych uśmiechów, na ucho, jakoby poeta był gejem i podrywał Fabiana. Ale o tym Fraa się wypowiadać już nie będzie, bo uważa kreatorkę tej legendy za skończoną idiotkę i cały czas jakoś nie może rozkminić, dlaczego zapytanie kogoś o imię miałoby być równoznaczne z podrywaniem delikwenta.

Po chwili ciszy, kiedy wszyscy w osłupieniu gapili się na drzwi, przez które opuścił salę Fabian, padły jakieś kolejne pytania. Poeta odpowiadał raczej dość niemrawo, plus wiele razy twierdził, że nie rozumie pytania ze względu na różnice językowe. Fraa nie wie czy była to linia obrony, bo po prostu nie miał przygotowanej żadnej odpowiedzi, czy rzeczywiście osoby pytające używały tak zaawansowanego słownictwa. Niestety, tłumacza na podorędziu nie było, więc trzeba było formułować pytania coraz prościej i prościej.
W którejś kolejnej chwili ciszy Andros Zemenidis opowiedział dowcip – i rzeczywiście, dowcip był pocieszny, Fraa czuje się w obowiązku puścić to dalej:



Do Grecji z niezapowiedzianą wizytą przyleciał papież. Szofer odebrał go z lotniska, zapakował do limuzyny i pojechali autostradą. W którymś momencie szofer niestety musiał zatrzymać samochód, bo się źle poczuł. Papież dobrotliwie zaoferował się, że szofer może sobie usiąść z tyłu, a on – papież – poprowadzi. Przesiedli się więc i pojechali dalej. Papież nieco mocniej przycisnął gaz do deski, w związku z czym niebawem limuzyna musiała zjechać na pobocze, zatrzymana przez policję. Policjant podchodzi, szyba w limuzynie się opuszcza – a tam papież. Zszokowany policjant dzwoni do przełożonego:
– Panie komendancie, nie uwierzy pan, kogo zatrzymałem! Kogoś ważnego!
– Kogo? Premiera?
– Nie, wyżej!
– Prezydenta?
– Wyżej!
– Kanclerza Niemiec?
– Wyżej!
– Prezydenta USA?
– Wyżej!– Premiera Wielkiej Brytanii?
– Jeszcze wyżej!
– No to kogo?! Boga?!
– Nie wiem czy to Bóg, ale papież jest jego szoferem...

Fraa może i nie ma szczególnie wyrafinowanego poczucia humoru, ale ten dowcip się jej podobał.



Oczywiście pytano Androsa Zemenidisa o tę wolność. No bo skoro ma być Europejskim Poetą Wolności, no to: czym dla niego jest wolność, gdzie tę wolność widać w jego wierszach. Odpowiedzi były albo niemożebnie podpadające pod slogany typu „robić to co się chce, pod warunkiem, że nie krzywdzi się innych”, albo (zwłaszcza odnośnie motywu wolności w jego wierszach) „nie wiem, widocznie ktoś tam coś dostrzegł”. Poeta opowiadał o tym, jak to zaczynał kolejne studia, ciągle mu się nudziły, więc przerywał i zaczynał robić coś innego. W tym widział jakąś wolność. Żeby nie zmuszać się do robienia czegoś, na co się nie ma ochoty – padały oczywiście pytania, co z odpowiedzialnością. Odpowiedzi jednak były dość wykrętne i w sumie nic z tego nie wynikało.

Fraa zupełnie zapomniała, że pierwsze pytanie, jakie padło, dotyczyło antycznych inspiracji w wierszach Androsa Zemenidisa. Czy są, a jeśli są, to jakie. Odpowiedź była zwięzła: nie. Poeta nie czytał i nie czyta poezji, bo się nie chce inspirować. Chce mieć własny styl, a jakby zaczął coś czytać, to nieświadomie czerpałby z cudzego stylu. Fraa już tutaj poczuła się zaniepokojona. Bo Fraa wychodzi z założenia, że nie można świadomie wyrobić sobie własnego stylu bez znajomości stylów innych twórców. Nie można sprzeciwiać się schematom, nie mając o tych schematach zielonego pojęcia.

Sytuacja wcale się nie poprawiła, kiedy pojawiło się pytanie o sposób tworzenia. Otóż Andros Zemenidis pisze jak ma doła, jak w jego życiu dzieje się źle. Jak wszystko jest dobrze, nie pisze – bo nie ma o czym. Od roku niczego nie napisał, bo ożenił się i póki co żyje mu się całkiem szczęśliwie. Jednocześnie na pytanie kim się czuje, Andros Zemenidis odpowiadał, że poetą. Fraa zaczęła się zastanawiać, czy to w jakiś sposób się nie wyklucza: bo na logikę rzecz biorąc, najlepszą rzeczą, jakiej można życzyć Androsowi Zemenidisowi, to żeby już nigdy niczego nie napisał. Bo przecież to będzie równoznaczne z tym, że do końca życia będzie szczęśliwy. Jak w takim układzie taki człowiek może mówić o sobie, że jest poetą, skoro jego marzeniem jest brak okoliczności sprzyjających pisaniu wierszy? Najwyraźniej pod słowem „poeta” Andros Zemenidis rozumie coś innego, niż Fraa. Jest to wielce prawdopodobne, jako że Fraa się na tym nie zna... Pytanie, niestety, Fraa sformułowała jakieś dwa dni po spotkaniu, więc już raczej nigdy nie uzyska na nie odpowiedzi.

No i tak jakoś tam półtorej godziny zostało przesiedziane. Bez przygotowania, czysta improwizacja i niepewne chrząkania, żeby zagłuszyć przydługie momenty ciszy.

W Internecie Fraa znalazła taką notkę:

„Zemenidis zagrożenie dla wolności człowieka postrzega w schematach i konwenansach narzuconych przez nowoczesną technologię, środki masowego przekazu i wielkomiejski pośpiech, obecny nawet na małej, niezbyt gęsto zaludnionej wyspie. Cypryjski poeta zmaga się z niszczącą mocą owych zjawisk za pomocą starej helleńskiej broni, tej samej, którą władał Zorba w powieści Kazandzakisa: optymizmu i radości życia. W wierszach z tomu Największe spośród trzech broni swojej wolności w scenach miłosnych, przy butelce wina z przyjaciółmi, w rozmowie ze słońcem i żywiołami natury. Lekarstwem na chorobę współczesnego świata jest według niego instynkt życia, który odkrywamy, spoglądając do środka lub dostrzegając to, co pochodzi od Boga, a nie od zatrutego własną pychą człowieka.”


Szkoda tylko, że Andros Zemenidis wygląda, jakby sam nie miał pojęcia o tych wszystkich rzeczach, które napisał jakiś gorliwy filolog. Jedynie przytakiwał, jeśli ktoś wysuwał jakąś własną sugestię na temat wolności w tych utworach.

Niestety, poeta nie miał też przy sobie własnego tomiku poezji, ani – tym bardziej – tomiku w oryginale. Kiedy został poproszony o zaprezentowanie któregoś z wierszy po grecku, mógł jedynie wybrać najkrótszy z utworów i wyrecytować z pamięci. I tak dobrze, że któryś ze swoich tekstów w ogóle pamiętał.

Poza tym na stronie 73. w tłumaczeniu jest błąd, o czym powiedział sam poeta: w polskim tekście czytelnik ma w ostatniej strofce „poprosił Wolfgang”, podczas gdy powinno być „poprosiła Wolfganga”.

A tak już zupełnie na marginesie – Fraa nie zachwyciła się tekstami Androsa Zemenidisa. Wyglądają jak zwykła proza, poszatkowana na pojedyncze słowa i ułożona w słupek. Chociaż niewykluczone, że w oryginale to sprawia inne wrażenie, może chociażby zyskuje to w grece jakiś rytm.





Gdy masz

przed sobą
trzy
rzeczy
i wybory
największe
wybierasz
spośród trzech
to co największe
i niekoniecznie
najlepsze.

Gdy próbujesz
i próbujesz
i próbujesz
ale nie ma
nikogo
i niczego
na czym
mógłbyś się wesprzeć
znów chwytasz
spośród trzech
to co największe...
[Andros Zemenidis, „Największe spośród trzech”]

sobota, 27 marca 2010

Odcinek 16

No. W końcu udało się domknąć szesnasty odcinek Jedną Nogą w Grobie.
Fraa znów borykała się z nowymi metodami – ale tym razem chyba rzeczywiście coś udało jej się rozkminić. Wbrew pozorom, obecny sposób ma szansę sporo ułatwić, a to opóźnienie wynikało z tego, że Fraa dopiero się uczyła. No i na pewien trywialny sposób wpadła dopiero po wielu godzinach męczenia się. Chyba następny odcinek Fraa spróbuje narysować tą samą metodą – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie i szybciej, i lepiej. Jeszcze tylko trzeba się zastanowić nad komputerowym podrasowaniem nieba, bo jednak wciąż jest łaciate.

Mimo dwudniowej obsuwy, Fraa uważa, że tym razem odniosła sukces.






Fraa dopiero po dokończeniu szkicu zaczęła się zastanawiać nad tym, co właściwie narysowała. Czy wyobraża sobie, żeby Grabarz kiedykolwiek tańczył albo śmiał się? Musiała się bardzo intensywnie nad tym zastanowić, ale doszła do wniosku, że tak – jeśli dostatecznie by się upił...?


PS. Aha – i jak się, do stu diabłów, nazywa ta gra, co to trzeba przejść pod coraz niżej znajdującym się kijem bez dotknięcia go?

piątek, 26 marca 2010

Fraa w czytelni (11) - "Ani słowa prawdy"

Fraa miała pisać o czymś zupełnie innym, jednak z przyczyn techniczno-logistycznych okazało się, że to niemożliwe. W związku ze związkiem, dziś będzie niewinny, wesolutki tomik, czyli:
Ani slowa prawdyAutor: Jacek Piekara
Tytuł: „Ani słowa prawdy: Opowieści o Arivaldzie z Wybrzeża”
Język oryginału: polski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Runa

Większości czytelników Jacek Piekara może kojarzyć się głównie z cyklem o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie. Autor ten ma na swoim koncie też rozmaite krótsze serie i pojedyncze zbiory opowiadań, a z nich wszystkich Fraa najbardziej ceni właśnie „Ani słowa prawdy”. Niewykluczone, że to przez sentyment do gry – bo trzeba przyznać, że gra „Książę i tchórz” z 1998 roku była przepocieszna, a Arivald (o głosie Kazimierza Kaczora), który tam się pojawił, naprawdę pozostaje w pamięci na lata.

Arivald jednak pojawił się już wcześniej jako postać literacka – w magazynie „Fenix” w 1992 roku ukazało się opowiadanie „To, co najważniejsze”. Fraa oczywiście nigdy tego nie widziała na własne oczy, a teksty, które były publikowane w czasopismach, poznała dopiero w zbiorze „Ani słowa prawdy”.

O ile w cyklu o Mordimerze Madderdinie nacisk położony jest głównie na to, żeby było mrocznie i ponuro, o tyle przygody Arivalda są raczej dziwaczne i nieco zabawne. Fraa uważa to za zaletę, bo ileż można się podniecać Madderdinowym mrokiem? Cóż – Fraa przestała po trzech pierwszych tomach, bezczelnie ignorując późniejsze dzieła „Łowcy dusz”, „Ja, inkwizytor” oraz „Płomień i krzyż”. Bo dobry pomysł przestaje być taki dobry, kiedy zaczyna się ciągnąć jak guma od majtek.
Tymczasem o Arivaldzie na chwilę obecną jest tylko jeden zbiór opowiadań, który zawiera:
    • To, co najważniejsze
    • Sekrety Tajemnego Bractwa
    • Cudak z Cudakowego Lasu
    • Nie wszystko złoto, co się świeci (i na odwrót)
    • Czarodziejki Chaosu
    • Robaczek świętojański
    • Ani słowa prawdy
    • Arivald i wiedźmy
    • Kiedy czeka Nowy Świat
    • Klątwa wiedźmiarzy

Przy czym głównym minusem książki jest brak spisu treści. Jeśli to oszczędność papieru, to Fraa naprawdę wolałaby, żeby spis treści pojawił się zamiast którejś z obszernych rozpisek „Dotychczas ukazały się”.

A odnośnie samej treści: Fraa musi przyznać, że Arivald z gry był jednak wdzięczniejszy. Mag i prosty, radosny pijaczyna. W książce troszeczkę zalatuje Mary Sue. Samo założenie jest fajne: żołnierz, który tak naprawdę tylko udaje, że jest magiem. Ale w rezultacie czytelnik dostaje silnego żołnierza, któremu na tyle sprawnie poszła nauka czarów, że tak naprawdę jest i żołnierzem, i magiem, w dodatku zdolnym do dość niekonwencjonalnych metod walki. Czyli człowiek-orkiestra, na którego nie ma mocnych. Fraa nie odczuwała tego, że bohater tak naprawdę tylko zgrywa maga.

Jeśli idzie o opowiadania, to różnie to wygląda. Niektóre są naprawdę fajne i wciągające, inne sprawiają tylko wrażenie, jakby autor pod płaszczykiem opowiadania uzewnętrzniał swoje fantazje – Fraa ma tu na myśli głównie opowiadanie, w którym Arivald trafia do siedziby trzech ślicznych magiczek-nimfomanek.

Generalnie można „Ani słowa prawdy” dość bezboleśnie przeczytać, acz Fraa nie odczuwała przy tym jakiejś dzikiej ekstazy. Sympatyczne, no i bardzo pozytywna odmiana po szesnastym opowiadaniu o bezlitosnym inkwizytorze, ale Fraa nie planuje zbyt szybko wracać do tej lektury. Poza ciekawym pomysłem na samego głównego bohatera, czytelnik dostaje uczciwą dawkę bardzo tradycyjnego fantasy. Raczej do przeczytania raz.


„Arivald był magiem. W każdym razie za takiego uchodził w oczach mieszkańców Wybrzeża. Miał niebieski płaszcz w srebrne gwiazdy, kryształową kulę i Księgę Czarów. Potrafił mamrotać szybkie zaklęcia w obcym języku, o rzeczach jasnych i prostych mówić niezrozumiale, i odwrotnie. Umiał leczyć nosaciznę bydła, przyrządzać maści na skaleczenia i oparzenia, wskazywać rybakom miejsca najlepszych połowów, dziewczętom i chłopcom warzyć lubczyk, a starym mężom potrafił dopomóc w kłopotach z młodymi żonami. Dlatego też powszechnie uważano go za czarodzieja i jednego z członków Tajemnego Bractwa.”

czwartek, 25 marca 2010

Wielka Kolekcja Westernów (I.24) - "Wystrzałowe dziewczyny"

Być może Fraa miała za duże oczekiwania, będąc wciąż pod wrażeniem obejrzanej niedawno „Propozycji”. Tym niemniej po obejrzeniu kolejnego filmu z westernowej kolekcji, jest co najwyżej z lekka znudzona, żeby nie mówić, że zawiedziona. A ponieważ i tak już upadł plan opisywania wszystkich westernów z serii po kolei, Fraa pozwoli sobie napisać parę słów o "Wystrzałowych dziewczynach" z 1994 roku również poza (nieistniejąca) kolejką.
Bad GirlsJak Fraa wspominała, każdy film z kolekcji jest upchnięty razem z czymś w rodzaju książeczki z rozmaitymi informacjami. Tym razem były to informacje dotyczące prostytutek na Dzikim Zachodzie oraz pierwotnych planów odnośnie filmu. A te były takie, że początkowo całość zapowiadała się dużo ciekawiej. Scenariusz napisała Becky Johnston, a reżyserią zajęła się Tamra Davies. Producentami mieli być Al Ruddy i André Morgan. Jedna z tytułowych dziewczyn miała być czarna, inna z kolei darzyła jedną z przyjaciółek lesbijską miłością. Historie wszystkich kobiet zapowiadały się dużo bardziej skomplikowanie. A po kilku tygodniach wszystko wzięło w łeb, jako że Twentieth Century-Fox (swoją drogą, książeczki z tejże kolekcji miewają sporo literówek, tak na przykład tym razem Fraa znalazła „Twientieth”) miało inną wizję. Przerobieniem scenariusza zajął się Ken Friedman, reżyserią – Jonathan Kaplan. Producentem została Lynda Obst. Zmieniła się też obsada i zamiast nieznanych aktorek, zatrudniono gwiazdy kojarzone już przez większość widzów. Wycięto elementy dotyczące rasizmu czy homoseksualizmu, uproszczono historie bohaterek. Fraa jest zdania, że to między innymi przez to film jest naiwny i głupkowaty.

Fraa w jakiś sposób czuje się rozdrażniona, kiedy ktoś wbija cycatą laskę w skórzane spodnie i flanelową koszulę, po czym na tej podstawie twierdzi, że bohaterka jest twarda, silna i męska, ale jednocześnie delikatna i wrażliwa. Nie – Fraa uważa, że to jest po prostu laska we flanelowej koszuli. Do zagrania silnego, ale jednocześnie wrażliwego babska, trzeba czegoś więcej. Fraa nie wierzy i nikt raczej jej nie przekona, że uboga kobieta wychowująca się na Dzikim Zachodzie będzie miała nienaganną cerę (zwłaszcza na dłoniach!), kształtne, szczuplutkie rączki i nóżki oraz bielutkie ząbki. Jeszcze cera na twarzy od biedy ujdzie – bohaterki, niezależnie od przeszłości, w momencie, w którym widz je poznaje, są prostytutkami, więc mają makijaż i ładne kiecki. Ale to nie zmienia faktu, że jeśli któraś z nich ciężko tyrała w młodości, to siłą rzeczy powinny pozostać tego ślady w stylu solidniej rozbudowanej muskulatury czy bardziej wyrazistych żył na poznaczonych odciskami dłoniach.

Kolejna rzecz: skąd, do stu demonów z najgłębszych kręgów piekieł, te kobiety potrafią jeździć konno i strzelać? Jeszcze Cody tyle o ile może umieć, bo z tego co Fraa zrozumiała, ta akurat kobiecina w przeszłości aktywnie działała w bandzie wyjętych spod prawa złodziejów i innych szumowin (chociaż naprawdę na to nie wygląda...). Ale choćby taka Lily – usiłuje być taka twarda i męska, podczas gdy przecież jest zwykłą blondyną w luźnych portkach. Jak, gdzie i kiedy nauczyła się strzelać? Właściwie nie wiadomo. Albo Fraa nie wyłapała tej informacji.

To akurat jest wielce prawdopodobne, bo Fraa była zmuszona oglądać film w oryginalnej wersji językowej, bez napisów. Tak się złożyło, że ten akurat film jest w kolekcji dostępny jedynie z polskim lektorem, bez możliwości ustawienia napisów. A polski lektor, to niestety nie jest Andrzej Matul. Ten lektor, jakkolwiek by się nie nazywał, okazał się skrajnie irytujący, w związku z czym Fraa wyłączyła go jeszcze w pierwszej scenie.

Jedyną bohaterką, która nie była aż tak irytująca, okazała się Anita (Mary Stuart Masterson). Anita nie udaje kogoś, kim nie jest – wdowa, prostytutka w saloonie, nie potrafi strzelać ani nic z tych rzeczy. Zresztą to właśnie ona wypomina przyjaciółkom, że w ogóle nie powinny robić tego, co robią, bo nigdy się nie zajmowały tego typu rzeczami (uciekanie przed prawem, wyrywanie zakładników z rąk bandytów, zemsta za minione krzywdy, ogólne miotanie się po pustkowiach Dzikiego Zachodu).

A nawet pomijając skrajnie nieprzekonujące bohaterki, film nadal nie prezentuje się zbyt dobrze. Muzyka jakaś tam jest, acz nic zapadającego w pamięci. Zdjęcia natomiast: no cóż. Fraa jest zdania, że sceny w zwolnionym tempie są dobre do skoków narciarskich i meczy piłki nożnej, ale jako efekt zwiększający napięcie w filmie, jest to metoda boleśnie nieporadna i przestarzała. Owszem, w filmie „Le Pacte des Loups” też niektóre sceny były spowolnione, ale po pierwsze: nie trwały tak długo, były to raczej migawki; po drugie: spowolnienie było w jakiś sposób fajnie wkomponowane w całość, przeplatało się z momentami bardzo dynamicznymi, tworząc ciekawy kontrast i pozwalając w ten sposób rzeczywiście podziwiać pewne sceny. Stanowiły coś na kształt filmowego haiku – wycinek historii, rzeczywistości, nad którym widz mógł się zatrzymać i kontemplować. A w „Wystrzałowych dziewczynach” te spowolnienia były dość długie i tak naprawdę nie do końca wiadomo po co. Bo bardziej dramatycznie to raczej to nie wyglądało.

Oprócz Anity, innym pozytywem filmu były pewne pojedyncze sceny. Szczególnie jedną z nich Fraa uważa naprawdę za zabawną. Z tego względu, że w jakiś sposób demaskuje westernowe toposy. W tym konkretnie przypadku chodziło o wyrywanie więziennych krat za pomocą liny i wozu. Bo efekt... no cóż, nie był do końca taki, jakiego można by się spodziewać po klasycznym westernie.

Słowem: Fraa mocno się rozczarowała tym filmem. Oczywiście nie był to pierwszy westerm z kolekcji, który nie do końca przypadł do gustu, ale na pewno był to jeden z tych najmniej ciekawych. Prawo serii jednak obowiązuje i Fraa dostawia „Bad Girls” na półkę, żeby nikt nie mógł mówić, że Fraa nie ma całej kolekcji.





"– Chcieliśmy otworzyć tartak.
– Tartak?
– Tak. Osadnictwo to nowe szkoły, bary, kościoły i domy – czyli drewno.
– Czemu nie powiedziałeś nam o tym wcześniej?
– Nie wiem. Nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. Chodzi mi o to, że mogłybyście wszystkie mi pomóc. Razem mogłybyśmy zrobić to. Poprowadzić interes.
– Tartak?
– Sprzedawałyśmy siebie. Możemy sprzedawać drewno.
– Podpiecz to jeszcze. Gorsze już nie będzie.
– Chyba nie... Na tartak trzeba pieniędzy.
– Wiem. Pewnie nic z tego nie będzie, ale zawsze to jakiś plan.
– Mam trochę pieniędzy.
– W Aqua Dulce. Przesyłałam je tam do banku. Ponad 12,000 $.
– Co ty mówisz...
– Mówię „tartak”.
– Dlaczego nie?
– Tak. Czemu nie.
– Za tartak!"

środa, 24 marca 2010

ZaFraapowana filmami (znowu) - "Snatch"

Turkish zajmuje się ustawianiem walk bokserskich. Nie cierpi Niemców i Cyganów. Jego przyjaciel, Tommy, współpracuje z nim, choć zasadniczo polega to na tym, że Tommy pakuje ich obu w tarapaty, a Turkish usiłuje ich z nich wydobyć. Słowem – są jak bracia. Tymczasem w Antwerpii zostaje skradziony wyjątkowo okazały diament i przewieziony do Londynu. Kiedy konkurencyjne mafie się o tym dowiadują, rozpętuje się piekło, w które mimowolnie wplątują się Turkish i Tommy. Zupełnym przypadkiem, w całej hecy istotną rolę ma do odegrania cygański bokser.
Tak, to właśnie „Snatch” z 2000 roku, wyreżyserowany przez fantastycznego Guy'a Ritchie'go.
SnatchTen film to była miłość od pierwszego wejrzenia. Fraa natrafiła na niego zupełnym przypadkiem, nie znając jeszcze ani reżysera, ani fabuły. Ale już początek wydawał się intrygujący: Turkish (Jason Statham) i Tommy (Stephen Graham) siedzą obok siebie w ciemnym pomieszczeniu, narrację przejmuje Turkish. Tłumaczy kim jest, kim jest Tommy i ile wiedzą o diamentach. A nie mają o nich pojęcia. W dalszej kolejności jest scena rabunku diamentu przez mafiosów przebranych za Żydów, przy wtórze naprawdę świetnej muzyki. A dalej jest coraz lepiej.

„Snatch” (polski tytuł: „Przekręt”) jest naprawdę niesamowitym filmem. Nie można powiedzieć, żeby był szczególnie głęboki, poruszający istotne problemy rozwijającego się społeczeństwa XXI wieku ani nic w ten deseń. Jest wojna, rzeź i rąbanka, ale za to w jakim stylu! Z jakimż wdziękiem!

Charakterystyczną cechą filmu są bohaterowie: niemal każdy z nich prezentuje sobą jakąś skrajność. Pewnym wyjątkiem są właśnie Turkish i Tommy, którzy – jako raczej niepozorni panowie, starający się spokojnie dbać o swój interesik z walkami bokserskimi – wplątują się w porachunki niemalże superbohaterów. Bo kogo widz będzie miał okazję poznać w filmie?
Tony – Tony jest „Kulozęby”: w swoim czasie pewien inny mafioso zrobił z Tony'ego durszlak, ale Tony jest twardy. Tony przeżył i ma się świetnie.
Boris – czyli „Boris the Blade” albo „Boris the Bullet Dodger”: jak łatwo się zorientować, jest twardy. Kule się go nie imają, zabicie go jest prawie niewykonalne. Boris przetrzyma wszystko, prawie jak Rasputin. W filmie zresztą padają na jego temat słowa:

„Boris The Blade, or Boris The Bullet-Dodger. Bent as the Soviet sickle and hard as the hammer that crosses it. Apparently, it's just impossible to kill the bastard.”
„Brick Top” – zajmuje się walkami psów, karmieniem świń ludźmi, jest zleceniodawcą dla Turkish'a. Typ nad wyraz odrażający, bezwzględny, którego wszyscy się boją, nawet inne „grube ryby”. Z tym panem się nie zadziera, bo świnie potrafią wszamać człowieka naprawdę szybko i do ostatniej kosteczki.
Douglas „Doug The Head” Denovitz – handluje diamentami. Wszyscy go znają, zna się na tych kamykach jak nikt inny. Żeby było ciekawiej, „Łebski Doug” jest Żydem. To znaczy wcale nie jest, ale udaje Żyda. Bo przecież któż się lepiej zna na handlu, niż Żydzi?

I tak dalej – każda z postaci jest najlepsza w swoim fachu, nie można o nikim powiedzieć, że jest mdły czy nijaki. Fraa uważa, że apogeum tego widać w przypadku Mikey'ego. Mikey (Brad Pitt) jest Cyganem. I – jak Fraa powiedziała – jest mistrzem w swoim fachu. W tym akurat przypadku „fachem” jest... bycie Cyganem.

Cyganom należy poświęcić oddzielne parę słów.
Snatch - CyganieCyganów nikt nie lubi i wszyscy trochę się ich boją, trochę im nie ufają – no bo Cyganie mają to do siebie, że raz są, potem zwijają wozy i jadą dalej. Nieuchwytni, nieprzeniknieni... a nieprzeniknieni głównie z tego powodu, że nikt nie rozumie co oni u licha mówią. Jak to Turkish tłumaczy: „There was a problem with gypsies. You can't understand what's being said. Not Irish, not English. It's just Pikey.” – istotnie, Cyganów w filmie naprawdę trudno zrozumieć. Są momenty, w których jest to praktycznie niemożliwe. No, przynajmniej Fraa nie daje rady. Tym niemniej nikt nie zna się na przyczepach campingowych tak jak Cyganie, więc Turkish, chcąc nabyć właśnie taką przyczepę, był zmuszony do robienia interesów z Cyganami. I stąd właśnie wynikła ogromna część późniejszych komplikacji.
Fraa jest zdania, że rola Mikey'ego to absolutnie najlepsze, co mogło się przydarzyć Bradowi Pittowi. O ile Fraa zawsze była sceptycznie nastawiona do tego aktora, o tyle po zobaczeniu go w „Snatchu”, jej opinia o nim obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. To po prostu trzeba zobaczyć i – co może nawet istotniejsze – usłyszeć.

Warto też wspomnieć o muzyce w „Snatchu”, począwszy od żydowskiej muzyczki na samym początku, a skończywszy na „Golden Brown” zespołu The Stranglers. To właśnie jest fajne w tej muzyce: nie jest to w całości dzieło jednego kompozytora, opłaconego do zrobienia muzyki do tego właśnie filmu. Częściowo po prostu dobrano kawałki już istniejące, nawet niekoniecznie nowe, tak jak właśnie wspomniany już utwór „Golden Brown”, nagrany na początku lat osiemdziesiątych.





Fraa z czystym sumieniem poleca ten film, podkreśla tylko, że to naprawdę nie jest ambitne kino niezależne o problemach współczesnej młodzieży z rodzin patologicznych. To film pełen humoru, wyrazistych postaci i wciągającej akcji. Zresztą, Guy Ritchie jest ponoć znany jako brytyjski Tarantino – cóż, w świetle nowszych produkcji tego ostatniego, Fraa obawia się, że skłania się ku temu niby angielskiemu odpowiednikowi, aniżeli ku oryginałowi. Ze względu na lekkość i humor.





„My name is Turkish. Funny name for an Englishman, I know. My parents were on the same plane when it crashed. That's how they met. They named me after the plane. Not many people are named after a plane crash.
That's Tommy. He tells people he was named after a gun. But I know he was really named after a famous 19th century ballet dancer. Known him for as long as I can remember. He's my partner. Doesn't mean we hold hands or take walks. It means I try to keep him out of as much trouble as he inflicts on me. I give him a hard time. Keeps him in check. But really, he's like my brother.”


PS. I wiecie co Państwo? Fraa idzie obejrzeć jeszcze raz, bo właśnie obejrzała trailer i ją naszło na kolejną sesyjkę "Snatcha". Ot co.

wtorek, 23 marca 2010

Fraa w czytelni (10) - Edgar Allan Poe

W swoim czasie Fraa pisała o parszywym wybryku natury, jakim jest film „Dom Usherów”. Przy tamtej okazji wspomniała oczywiście o genialnym tekście, jakim jest z kolei opowiadanie Edgara Allana Poe'go „Zagłada Domu Usherów”.

Tym razem Fraa zamierza skoncentrować się wyłącznie na tych przyjemnych rzeczach, czyli na opowiadaniach Poe'go. Nawet nie chodzi tutaj o „Zagładę Domu Usherów”, ale o tak zwany całokształt działalności. Co więcej – nawet dołączając do tego poezje.

Fraa dawno temu nabyła dwa tomy opowiadań na Allegro. Oczywiście każdy pies z innej wsi, bo akurat nie było dwóch tomów z tej samej serii. Później się pojawiły, ale Fraa uznała, że trzymanie na półce dwóch kompletów to już z lekka nadgorliwość, a ta – jak wszyscy dobrze wiedzą – jest gorsza od faszyzmu.
Toteż Fraa ma w swoim posiadaniu:

Poe - Opowiadania t. 1
Autor: Edgar Allan Poe

Wyboru dokonał: Władysław Kopaliński
Tytuł: „Opowiadania”, t. 1
Przekład: Stanisław Wyrzykowski
Język oryginałów: angielski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1956
Wydawca: Czytelnik

Tom pierwszy obejmuje opowiadania:
  • Metzengerstein
  • Opowieść Jerozolimska
  • Rękopis znaleziony w butelce
  • Nieporównana przygoda niejakiego Hansa Pfaalla
  • Król Mór
  • Ligeja
  • Diabeł w dzwonnicy
  • Zagłada Domu Usherów
  • William Wilson
  • Człowiek interesu
  • Człowiek tłumu
  • Zabójstwo przy rue Morgue
  • W bezdni Maelströmu
  • Nie zakładaj się nigdy z diabłem o swą głowę
  • Maska Czerwonego Moru
  • Tajemnica Marii Rogôt
  • Studnia i wahadło
  • Złoty żuk
  • Czarny kot
  • Łoś
  • Bujda balonowa
  • Przedwczesny pogrzeb
  • Skradziony list
  • System doktora Smoły i profesora Pierza
  • Beczka Amontillado
  • Żabi Skoczek
  • Von Kempelen i jego wynalazek



Poe - Opowiadania t. 2
Autor: Edgar Allan Poe

Wyboru dokonał: Władysław Kopaliński
Tytuł: „Opowiadania”, t. 2
Przekład: Wiesław Furmańczyk, Anna Staniewska, Marian Stemar, Aldona Szpakowska, Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński
Język oryginałów: angielski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1989
Wydawca: Czytelnik


Z kolei w drugim tomie czytelnik znajdzie tytuły:
  • Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket
  • Wielkie figury
  • Cztery bydlęta w jednej skórze
  • Jak napisać blackwoodowski artykuł
  • Przykra historia
  • Człowiek, który się zużył
  • Trzy niedziele w tygodniu
  • Okulary
  • Anioł dziwnych przypadków
  • Tyś nim jest
  • Kariera literacka JWP Fintiflucha Boba
  • Tysiączna i druga opowieść Szeherezady
  • Sfinks
  • Zaesowanie agapitu


I tu pojawia się kłopot. No bo jak można ogólnie określić przeszło czterdzieści opowiadań, które dotykają przecież najrozmaitszej problematyki i mają najrozmaitszy styl? W tych dwóch tomach można znaleźć klasyczne teksty grozy, gdzie nawet natura – mroczna i ginąca – współgra z horrorem rozgrywającym się w życiu bohaterów, można znaleźć niemal obyczajowe opowiadanka o zakochanych ludziach, są fantastyczne teksty przygodowe o dalekich podróżach i niezwykłych odkryciach, pojawią się oczywiście opowiadania detektywistyczne (Fraa nawiązywała do nich przy pisaniu o „Psie Baskerville'ów” Doyle'a) i cała masa innych utworów. A wszystkie łączy pewien element nadprzyrodzoności, który czasem wynika z magii danego miejsca czy jakiejś postaci, a czasem po prostu z przemyślnego odwracania kota ogonem, tak jak na przykład w „Trzech niedzielach w jednym tygodniu”, w którym bohaterowie udowadniają, że tytułowa sytuacja jest jak najbardziej możliwa.

Najłatwiej z całości wyłonić opowiadania detektywistyczne o protoplaście Sherlocka Holmesa. Auguste Dupin, Paryżanin, jest bohaterem „Zabójstwa przy rue Morgue”, „Tajemnicy Marii Rogôt” oraz „Skradzionego listu”. Za pomocą dedukcji, oczywiście imponując przy tym nieco mniej rozgarniętemu narratorowi, rozwiązuje on zagadki.

Innym kryterium, które można przyjąć przy grupowaniu opowiadań Poe'go, jest zekranizowanie ich dokonane przez Rogera Cormana, w których praktycznie stałym elementem był Vincent Price. Filmy te, stanowiące dość swobodną kompilację wybranych opowiadań, w jakiś sposób oddają przynajmniej częściowo klimat literackich oryginałów.

Jakkolwiek by się nie starać, nie sposób w krótkiej blogowej notce opisać wszystkich opowiadań Poe'go. Fraa może co najwyżej wyłowić kilka ulubionych i powiedzieć o nich trzy słowa.
Co też uczyni.

Po pierwsze, należy wspomnieć o „Opowieści Artura Gordona Pyma z Nantucket”. Jest to zresztą nie tyle opowiadanie, co niewielka powieść. Tytułowy Artur Pym potajemnie dostaje się na pokład Grampusa, jako że rodzina nie wyraża zgody na uczestniczenie bohatera w wyprawach morskich. Podczas gdy Pym ukrywa się pod pokładem, na pokładzie wybucha bunt. Dalej już los rzuca Arturem z miejsca na miejsce, zmuszając go do nieludzkich wręcz zachowań, takich jak kanibalizm. Fraa pamięta, że „Opowieść Artura...” zrobiła na niej ogromne wrażenie. Zwłaszcza końcówka, która pozostawia uczucie niedosytu. Chciałoby się wiedzieć co dalej, czytelnik (przynajmniej Fraa) jakby zapomina, że to fikcja, a zaczyna śledzić losy Pyma jakby to były odkryte gdzieś pamiętniki podróżnika, który – nie wiedzieć czemu i ku rozpaczy osoby czytającej – w pewnym momencie przerwał zapiski. I to w tym najciekawszym, najbardziej fantastycznym. Dodane na końcu dopiski rzekomych redaktorów, objaśniające opisane przez narratora znaki, potęgują to wrażenie i dodają autentyczności.

Skoro już mowa o podróżach morskich u Poe'go, należy wspomnieć o „Rękopisie znalezionym w butelce”. Fraa również uwielbia to opowiadanie, choć jest bez porównania krótsze, bo ma zaledwie dziesięć stroniczek. Narrator, jednocześnie autor tytułowego rękopisu, chcąc zwiedzić archipelag Wysp Sundajskich, wsiada na pokład okrętu w Batawii i wyrusza w podróż. Pech chce, że rejs zostaje zakłócony przez potężny sztorm. Bohaterowi udaje się ocaleć i znaleźć ratunek na pokładzie innego okrętu – ale czy to na pewno ratunek? Zapiski, które w najgorszym razie narrator zamierza wrzucić do morza w butelce, są przesączone tajemnicą i grozą. I to właśnie atmosfera tekstu, a nie akcja, są istotne. Bo jeśli przyjrzeć się akcji, to nie jest to nic szczególnego: facet na statku. I właściwie tyle. Poe jednak fantastycznie opisuje wątpliwości bohatera, jego lęki oraz atmosferę na pokładzie dziwacznego korabia. Fraa za każdym razem czyta to opowiadanie z zapartym tchem.

Na uwagę zasługuje oczywiście „Zagłada Domu Usherów”, kolejny z tych tekstów, z wrażenia po których Fraa do tej pory nie może się otrząsnąć.
Narrator odwiedza starego przyjaciela, Ushera, z którym nie widział się wiele lat. Okazuje się, że za rodem Usherów ciągnie się jakaś paskudna klątwa albo bogowie wiedzą co. Ostatni z żyjących Usherów marnieje w oczach, dopada go szaleństwo i depresja. Kiedy umiera jego siostra, do tej pory ciężko chora, tylko pogłębia to zły stan przyjaciela narratora. Zresztą – w takim samym stanie jest tam wszystko: drzewa, cały zamek: wydaje się, że jeśli umrze ostatni Usher, umrze też całe to miejsce. Niesamowity, przesiąknięty beznadziejnym poczuciem końca tekst. Gdzieś czai się zło, tylko nie do końca wiadomo, skąd nadejdzie. Gość usiłuje przywrócić Ushera światu, ale trudno wygrać z przeznaczeniem.
Kolejne opowiadanie, które wsysa fantastyczną atmosferą i wypluwa dopiero po skończeniu lektury.

Fraa tutaj się zatrzyma, bo jeśli tego nie zrobi, to wyląduje tu z opisem czterdziestu opowiadań. A to by była gruba przesada.

Fraa może tylko powiedzieć, że proza Poe'go jest niesamowita, fantastyczna, miejscami kuriozalna, czasem trochę śmieszna (oj tak, Fraa bardzo by chciała napisać parę słów o „Bujdzie balonowej”, ale poprzestanie na zajawce: bohater leci balonem na Księżyc!), ale niezmiennie – nawet jeśli współczesny czytelnik wyraźnie widzi, że pewne rzeczy są z naukowego punktu widzenia absurdalne – wciągające.



„Korab ten wraz ze wszystkim, co na nim się znajduje, jest przepojony duchem prawieków. Załoga snuje się po nim na kształt widziadeł zamarłych stuleci. W ich oczach tli się jakaś myśl, gorzka i niespokojna. Kiedy ich postacie zastępują mi drogę w upiornym blasku latarń bojowych, doznaję uczuć, jakich przedtem nie doznawałem nigdy, acz przez całe życie lubowałem się starożytnością i pławiłem się w cieniu strąconych kolum Balbeku, Tadmoru i Persepolis, zanim moja własna dusza nie rozsypała się również w perzynę.”
[Edgar Allan Poe, „Rękopis znaleziony w butelce”, przeł. S. Wyrzykowski]

Zgodnie z obietnicą, Fraa chce jeszcze wspomnieć o poezji, mimo że ominęła tak niesamowite teksty, jak "Król Mór", "Maska Czerwonego Moru", "Żabi Skoczek" i wiele innych.



Poe - Poezje
Autor: Edgar Allan Poe

Redakcja: Paweł Marszałek
Tytuł: „Poezje”
Przekłady: Władysław Nawrocki, Barbara Beaupré, Antoni Lange, Zenon Przesmycki, Józef Czechowicz
Język oryginałów: angielski
Miejsce i rok wydania: Toruń 1999
Wydawca: C&T


Fraa co prawda kompletnie nie zna się na poezji, ale nie można mówić o Edgarze Allanie Poe bez wspomnienia o niesamowitym wierszu „Kruk”. Do tego Fraa dorzuca drugi ulubiony utwór, czyli „Miasto na morzu”. I serdecznie poleca oba, a także pozostałe.Skądinąd Fraa w tej chwili pilnuje tego zbiorku poezji jak oka w głowie, jako że nie chce kupować go po raz trzeci. Za pierwszym razem, niestety, Fraa wpadła na świetny pomysł pożyczenia książeczki człowiekowi, który potrzebował jej do magisterki, po czym nigdy więcej nie zobaczyła: ani tego człowieka, ani książki. Magisterki też nie, ale szczerze mówiąc Fraa ma nadzieję, że nigdy się nie obronił.Więcej Fraa żadnej twórczości Poe'go nie pożyczy. „Poezje” kosztują około dziesięciu złotych, każdy może sam sobie zafundować. W ostateczności, są przecież biblioteki.Do widzenia Państwu.




„And the Raven, never flitting, still is sitting, still is sitting

On the pallid bust of Pallas just above my chamber door;
And his eyes have all the seeming of a demon's that is dreaming,
And the lamplight o'er him streaming throws his shadow on the floor;
And my soul from out that shadow that lies floating on the floor
Shall be lifted- nevermore!”
[Edgar Allan Poe, „The Raven”]

„Patrz – oto czarny śmierci tron
Wśród dziwnych – pustych, dzikich stron,
Gdzie się Zachodu krwawi skon.
Tam wielcy – mali – dobrzy – źli –
W spokoju wiecznym każdy śni.
Tam gmachów tłum – tam wieżyc zrąb,
Których nie dotknie czasów ząb.
(Struktura taka nam nie znana) –
A w krąg od wichrów zapomniana,
Drętwa – pod niebem na dolinie
Melancholijnie woda płynie."
[Edgar Allan Poe, „Miasto na morzu”, przeł. A. Lange]

sobota, 20 marca 2010

Odcinek 15

Trochę potrwało, nim sobotnia notka się załadowała. No ale w końcu. Lepiej późno niż później.
Rzecz w tym, że Fraa próbowała tym razem bawić się kredkami akwarelowymi, wodą i wacikami. I nagle się okazało, że to trwa o wiele dłużej, niż Fraa przewidywała. I właśnie ten czas roboty jest zasadniczym minusem tej metody. Ma ona co prawda swoje plusy:

  • w jakimś stopniu są niewidoczne (albo przynajmniej gorzej widoczne) maźniaki kredkowo-ołówkowe;
  • nie widać białych kresek w miejscach, gdzie kartka była akurat wgnieciona (analogicznie nie widać ciemniejszych w miejscach, gdzie akurat pod kartką był jakiś okruch);
  • można w ten sposób bardziej jednolicie zamalować większe powierzchnie, dzięki czemu na przykład po raz pierwszy niebo nie jest modyfikowane komputerowo;
  • możecie Państwo wierzyć lub nie – kolory są o wiele intensywniejsze;
  • Fraa mogła pobawić się czymś nowym.

Rzecz w tym, że intensywność kolorów i tak idzie precz przy postarzaniu (a Fraa bardzo lubi ten efekt), a to niemodyfikowane niebo, chociaż stosunkowo jednolite, to jednak o wiele za jasne.

I Fraa znowu jest w kropce.



Cyryl jest Cyrylem, bo tak. Bo znacząca data imienin. A jeśli chodzi o jego kwestię, to niestety, Fraa nie może sobie przywłaszczać czegoś takiego. W tym przypadku Fraa sięgnęła do źródła wszelakich kiczowatych lamentów, do niezgłębionej studni beznadziejnie zniewieściałych emo-wampirów: do grafomanii pani Meyer. Fraa wiedziała, że znajdzie coś odpowiedniego. Co więcej: do stworzenia fryzury Cyryla, Fraa kilkakrotnie zmuszona była zerkać na zdjęcie wymoczkowatego Parkinsona... Patisona... Pattinsona, no!
Całość inspirowana pewnym dialogiem sprzed paru lat, który – o ile Fraa dobrze pamięta – brzmiał mniej-więcej tak:
- Jak wygląda Inzaghi?
- Hmm... Wiesz jak wygląda Nesta?
- No wiem.

- To Inzaghi tak nie wygląda.


Z tego miejsca Fraa dziękuje autorkom powyższego dialogu i pozdrawia.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...