środa, 30 stycznia 2013

Fraa w czytelni (37) - "Koniec dzieciństwa"

Koniec dzieciństwa - okładka
Autor: Arthur Charles Clarke 
Tytuł: Koniec dzieciństwa 
Tytuł oryginału: Childhood’s End 
Tłumaczenie: Zbigniew Andrzej Królicki, Andrzej Sawicki 
Miejsce i rok wydania: [Poznań] 1993 
Wydawca: RAAP & CIA Books
 
Nie pamiętam dokładnie, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy spotkałam się z twórczością sir Arthura C. Clarke’a. Pamiętam za to tytuł jego powieści, którą przeczytałam jako pierwszą: Piaski Marsa. Spodobała mi się i zapragnęłam więcej. Drugą pozycją był Koniec dzieciństwa, przeczytany – jeśli mnie pamięć nie myli – na początku liceum. A później przez ładnych parę(naście) lat, kiedy ktoś pytał mnie, jaka jest moja ulubiona książka, bez zastanowienia mogłam powiedzieć, że właśnie ów Koniec dzieciństwa. Choć łyknęłam tę powieść mając lat bardziej dla pedofila niż do sklepu monopolowego, ona i tak wciąż mi towarzyszyła, właściwie po dziś dzień, tak samo jak towarzyszy mi bez ustanku Ślimak na zboczu braci Strugackich (przeczytany jednak sporo później). To książki tego typu, które przeorują człowiekowi mózgoczaszkę i każą ciągle do siebie wracać. Po kilku latach co prawda już nie pamiętałam, o czym to w ogóle było. Miałam w głowie jakieś pojedyncze sceny, co do których tak naprawdę nie byłam pewna, czy pochodzą z Końca dzieciństwa, czy może z Bułyczowa, którym zaczytywałam się w dziecięctwie. Ale pamiętałam ogólne wrażenie.
Teraz już wiem, że powieść sir Clarke’a wywołała we mnie pierwszego w życiu książkowego kaca. Wtedy, niestety, nie miałam jeszcze pojęcia, że coś takiego istnieje.
Zasadniczo wystrzegam się takich sentymentalnych powrotów, bo nie ma nic gorszego, niż zgwałcić sobie cudowne wspomnienie o czymś, gdyby okazało się, że to, co wydawało nam się czystą cudownością, wcale jednak takie fajne nie jest. Ale zdarza mi się (szczególnie ostatnio) postępować wbrew własnym zasadom. Zaowocowało to utwierdzeniem się w przekonaniu, że Hobbit jest genialny, a teraz też, że Koniec dzieciństwa wytrzymuje próbę czasu.

Proszę mi wybaczyć ten zdecydowanie przydługi i nazbyt sentymentalny wstęp. Koniec dzieciństwa to dla mnie bardzo ważna powieść i nie mogłam sobie tego darować.

A teraz do rzeczy:
Powieść, wydana po raz pierwszy w 1953 roku, zaczyna się finiszem wyścigu USA i ZSRR, mającego na celu wysłanie człowieka w kosmos. Kiedy już niemal słychać ryk silników pierwszych statków kosmicznych startujących z Ziemi, oto na niebie pojawia się majestatyczna flota przybyszów z innej planety. Obcy, ochrzczeni przez ludzi Zwierzchnikami, przejmują kontrolę nad Ziemią i, stosując metodę kilku prostych nakazów i zakazów, zaprowadzają na naszym podwórku ład i porządek, zapewniają ludzkości życie w pokoju, dobrobycie i ogólnej szczęśliwości. Człowiek jednak, jak to człowiek, zawsze znajdzie coś, na co może narzekać, a utopia jest sprzeczna z naszą naturą.
I to jest właśnie pierwszy i pewnie najważniejszy (choć nie dla mnie, ale o tym później) element, ba!, temat powieści: ludzkość. Clarke szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania dotyczące natury człowieka i sensu istnienia. Pytania te są, ma się rozumieć, mocno już wyświechtane, ale trzeba przyznać, że autor proponuje odpowiedzi przemyślane, mądre i przekonujące. Na konkretnych przykładach pokazuje, dlaczego utopia nie jest taka fajna, jakie mogłyby być jej słabe punkty, bardzo wyraźnie prezentuje, co się dzieje z nauką i sztuką, kiedy tak człowiekowi niczego nie brak, a także prezentuje różne możliwe postawy w obliczu przybyszów, którzy nagle pojawili się i powiedzieli „a teraz będziecie robić, jak wam każemy”. Objaśnia problem trwania w Unii Światowej zarówno z perspektywy jednostki jak i całych narodów, w szczególności tych, które dopiero co odzyskały niepodległość – tylko po to, by stracić ją kilka lat później.
Ale mnie tak naprawdę zafascynowało w Końcu dzieciństwa zupełnie coś innego (psychologia i socjologia nigdy aż tak mnie nie jarały): Zwierzchnicy – i wszystko, co z nimi związane. Świat Zwierzchników. Ich rasa i możliwości. Relacje z Nadzwierzchnikiem. Uczucia i zamiary wobec ludzi. A wreszcie, światy, które zwiedzili lub w inny sposób zbadali. Czyli to, co tak bardzo wielbię we wszystkich Odysejach kosmicznych: niesamowite i przejmujące opisy nieznanych światów, wielekroć światów samotnych i niegościnnych, czasem zaś zamieszkałych przez życie tak odmienne od tego, co możemy spotkać na Ziemi, że człowiek zaczyna poważnie się zastanawiać, jaki sens ma szukanie inteligencji w kosmosie. Przecież my byśmy pewnie tej inteligencji w ogóle nie zauważyli, choćby kopnęła nas w prosto w tyłek.
Z tego też powodu moje zainteresowanie powieścią rosło z czasem: pierwsze rozdziały czytało mi się gładko, ale tam cały nacisk był położony na ludzi, a Zwierzchników okrywała mgiełka tajemnicy. Clarke funduje też czytelnikowi kwiatki w rodzaju takich, że ten a ten bohater coś zobaczył – coś bardzo ważnego! – ale nie mamy możliwości dowiedzieć się, jak to konkretnie wyglądało. Irytujące – w pozytywny jednak sposób. Moje słabe zaangażowanie w początek powieści wynika też z częstych przeskoków czasowych: czytelnik dostaje więc moment przylotu Zwierzchników na Ziemię, potem parę scen o kilka lat późniejszych, potem znów przesuwamy się o pięćdziesiąt lat – co za tym idzie, nie ma bohatera, do którego można by się przywiązać. Obserwujemy społeczeństwo, świat, jednostki, ale nie śledzimy tak naprawdę niczyich konkretnych losów.
Później się to zmienia. Pojawiają się postaci, które zostaną z czytelnikiem na dłużej, ba!, nawet do końca. No i ujawniają się Zwierzchnicy. Stopniowo, niechętnie, ale jednak. Od tego momentu powieść zaczyna tryskać geniuszem. No i tymi fantastycznymi opisami. Lodowaty smutek wszechświata staje się niemal wyczuwalny. Czytelnik ma możliwość dotknięcia wyobraźnią potęg, o których na co dzień nie myśli. Koniec ludzkości, jaki sir Arthur C. Clarke rysuje w powieści, jest tyleż zaskakujący co przerażający. I, jednocześnie, daje nadzieję, bo to taki końco-początek przecież. Bo człowiek dostaje szansę, jakiej nigdy nie dostaną więksi od niego. Przeszłość miesza się z przyszłością, a niejasne przeczucia są wspomnieniami przyszłych pokoleń. I wcale się nie dziwię, że przy pierwszym czytaniu Końca dzieciństwa miałam takiego kaca-giganta. Teraz też bym miała, gdyby nie to, że mam za sobą już nieco więcej Clarke’a i jestem bardziej oswojona z jego genialną twórczością.
 
Słówko jeszcze o polskim wydaniu: ponieważ, jak wspominałam, powieść ma dla mnie duże znaczenie z czysto sentymentalnych względów, specjalnie wyszukałam sobie takie wydanie, jakie czytałam wtedy – za pierwszym razem. Muszę tu zaznaczyć, że wydaniu temu daleko do doskonałości. Ilustracja na okładce po trosze stanowi niefajny spoiler, po trosze zaś ma solidny błąd, bo Zwierzchnik, jeśli wziąć pod uwagę perspektywę zasugerowaną przez przerywaną linię na ulicy, wychodzi na kurdupla. Kto czytał, ten wie, że wręcz przeciwnie. Co mi przypomina, że znam osoby, które mogłyby polubić Karellena i jego ziomków. Pomijając okładkę, tłumaczenie też pozostawia nieco do życzenia: nie wiem, jak to wyglądało w oryginale, niemniej rażą dość niefajne, a łatwe do uniknięcia powtórzenia. Ale najbardziej chyba mnie zirytował brak 151. strony – och, dostałam za to dwukrotnie stronę 152. Mam nadzieję, że na 151. nie było niczego istotnego…

 Teraz już wiem, że do twórczości Clarke’a można bezpiecznie wracać: nie ma ryzyka, że popsuję sobie wspomnienie. Wiem też, że Koniec dzieciństwa jest genialną powieścią, choć ktoś mógłby uznać, że przegadaną albo po prostu nudną. W pełni zrozumiałabym to podejście, bo nie każdy musi lubić takie snucie wizji bez opisywania konkretnej akcji. Ja uwielbiam te wizje sir Arthura C. Clarke’a. 10/10






Niniejszy wpis został popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.





Zaś na niebie płonęło słońce, którego nie wyobraziłby sobie w najdzikszych snach żaden palacz opium. Zbyt jasne, by określić je jako białe, było zimnym widmem na granicy ultrafioletu, palącym planety promieniowaniem zabójczym dla wszelkich ziemskich form życia. Na cztery miliony kilometrów rozpościerało wielkie chmury gazów i pyłu, a zasłona ta jarzyła się fosforescencją niezliczonych barw, gdy przebijały się przez nią rozbłyski ultrafioletu. W porównaniu z tą gwiazdą Słońce było zaledwie błyskiem świetlika w samo południe.

5 komentarzy:

  1. Tej książki jeszcze nie czytałem, ale Odyseja Kosmiczna jest naprawdę kosmiczna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to Clarke. :) Choć "Koniec dzieciństwa" jest jednak mniej kosmiczny od Odysei, a bardziej psychologiczny i socjologiczny. Głównie chyba socjologiczny. Ale i tak genialny.
      Znaczy masz tu do czynienia z fanatyczką, więc w razie jak kiedyś przeczytasz i Ci się nie spodoba, to po prostu wyjdź i wróć, jak przemyślisz swoją postawę. :P ^^

      Usuń
  2. Świetny blog, jestem pod wrażeniem :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ją sobie obiecałem to przeczytać, dobrze, że przypomniałaś.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z Tobą całkowicie - to jedna z najlepszych powieści sir Arthura, a przeczytałam ich już ponad dwadzieścia (w tym trzy sagi, które liczę jako pojedyncze pozycje, więc właściwie znacznie więcej) - część po polsku, część po angielsku. I zawsze są porywające, dające do myślenia i mimo upływu wielu lat od ich napisania - aktualne. Gorąco polecam każdemu, gdyż jest to fantastyka z najwyższej półki. To dzięki jego książkom poznałam i pokochałam sf, co odwróciło moje życie do góry nogami, pokazało nowe możliwości, a w dorosłym życiu... pozwoliło mi poznać mojego Męża :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...