Zeznania Niekrytego Krytyka - okładka |
Autor: Maciej Frączyk
Tytuł: Zeznania Niekrytego Krytyka
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012
Wydawca: Zielona Sowa
Wydawca: Zielona Sowa
O
Niekrytym Krytyku po raz pierwszy usłyszałam jakoś przy okazji jego filmu o Dariuszu. A że Dariusz jako temat odcinka okazał nadzwyczaj wdzięczny, jakoś
tak siłą rozpędu zaczęłam oglądać i inne nagrania Niekrytego. Były lepsze i
gorsze, ale generalnie zainteresowały mnie na tyle, bym zarejestrowała w
pamięci niedawny fakt pojawienia się książki autorstwa Niekrytego, znaczy
Macieja Frączyka. Nie to, żeby jakoś szczególnie pasjonowały mnie książki
pisane przez blogerów, vlogerów i ogólnie osobowości internetowe.
Selfpublishingowy hit ostatnich miesięcy, Bloger
Kominka, spłynął po mnie jak po kaczce i tylko przypadkiem się o istnieniu tego
tytułu dowiedziałam – nie mam pojęcia, kto zacz ten Kominek, raz w życiu byłam
na jego blogu, nie znalazłam niczego, co by mnie jakkolwiek ruszyło, więc
pożeglowałam dalej przez sieć. No ale jutubowe występy Niekrytego oglądam. Więc
czemu nie by zerknąć i do książki…? Kupić bym nie kupiła raczej, ale na
szczęście są biblioteki.
Pierwsze,
co się nasuwa, kiedy człowiek otworzy książkę, to: łojzicku, jak tu mało
treści! Na serio: spora interlinia, mnóstwo obrazków, parę pustych stron, w
dodatku dość gruby papier – wszystko to sprawia, że w zasadzie ani się obrócić,
a książka jest przeczytana. Przy niezbyt wyczynowym tempie zajmuje to około
dwóch godzin.
Ale czy w ogóle warto te dwie godzin spędzać na lekturze Niekrytego? Tutaj mam mieszane uczucia. Bo książka ma parę elementów, które mi nieszczególnie przypadły do gustu.
Ale czy w ogóle warto te dwie godzin spędzać na lekturze Niekrytego? Tutaj mam mieszane uczucia. Bo książka ma parę elementów, które mi nieszczególnie przypadły do gustu.
Po
pierwsze więc, jest to – jakkolwiek sam autor by tego nie nazywał (a
„wyrzyganie myśli” jest w zasadzie określeniem całkiem wdzięcznym i miejscami
trafnym) – poradnik. Ja już przy okazji pisania o Galerii złamanych piór i Jak
pisać? zaznaczałam, za poradnikami nie przepadam, choć tam akurat chodziło,
ma się rozumieć, o poradniki pisania. Bo nie wierzę, że ktoś może mi powiedzieć
„zrób tak i tak, a twoja powieść będzie ociekać zajebistością i wszyscy się nią
zachłysną”. To znaczy ofkoz może, ale to będzie bzdura. Tym bardziej bzdurą
jest dla mnie poradnik, jak żyć. „Rób tak i tak, a spełnisz marzenia i będziesz
żyć długo i szczęśliwie”? Dziękuję, nie skorzystam. Tymczasem w Zeznaniach… Niekryty aż nadto często
wchodzi właśnie w taki ton. Facet, który jest niemal moim równolatkiem, poucza
ludzi, co mają ze sobą zrobić? Hmm… Dla mnie to trochę żenada. Poradniki pisarskie Kinga i Kresa dlatego tak
bardzo lubię, bo to nie są poradniki. Bo autorzy tam popełniają swoje różne
wspominki, dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami – ale bez
pouczającego, mentorskiego tonu. Na zasadzie „musisz wypracować własną metodę,
ja ci niczego nie mogę narzucić, ale u mnie sprawdziło się to i to”. Niekryty
od mentorstwa nie uciekł i to, w mojej opinii, jest największą wadą Zeznań….
Ale są
i mniejsze wady.
Po
pierwsze: te cholerne kody QR. Szfak, więcej tego nie dało się upchnąć? Ja
rozumiem, że taka książka to świetna okazja na autoreklamę, ale trochę umiaru,
na litość bogów.
Dalej:
nie ukrywam, że troszkę mnie znużyło, że jednak większość tej publikacji jest
ciągle o tym samym: autor się jara, że spełnił swoje marzenia. To znaczy okej,
też bym się jarała. I cieszę się, że jemu się udało – to zawsze fajnie, jak
komuś się udaje, bo człowiek zaczyna mieć nadzieję, że może i do niego w końcu
los się uśmiechnie. Ale wyciąganie przez 139 stron co i rusz kwestii „zacząłem
robić to co lubię i teraz mogę się temu w całości poświęcić” jest po prostu
nudne, autor zaczyna się powtarzać.
Ach,
skoro już przy powtarzaniu jestem: rozdział o tym, jak zrozumieć kobiety?
Jasne, byłby zabawny – gdyby nie to, że to już było. Alan Francis zrobił to
raz, z prawdziwym przytupem. Powtarzanie tego w pomniejszonej skali już tak nie
bawi.
Z samą treścią poszczególnych rozdziałów mam pewien kłopot. To znaczy już nawet abstrahując od obecnego w niech mentorstwa. Z jednej strony Niekryty porusza tematy w sumie dość istotne, aktualne, jak edukacja, bluzganie młodzieży, wady i zalety tego, że człowiek ma obecnie dzięki Internetowi świat na wyciągnięcie ręki. Nie zgłębia tych kwestii jakoś nadzwyczaj, ale z dość dużą dozą swobody wyraża swoje opinie i sensownie je uzasadnia, nie stroniąc, ma się rozumieć, od żartów. Ba, z tymi opiniami ja się w większości zgadzam, a parę razy wręcz mogłabym się obiema rękami podpisać pod tym, co właśnie przeczytałam, choć czasem są to dość przykre spostrzeżenia, jak na przykład konstatacja w rozdziale siódmym: kiedyś o dostęp do informacji, filmów, muzyki, książek – do praktycznie wszystkiego – trzeba było walczyć, wyczekiwać, napocić się. Dziś wszystko to jest dostępne za jednym kliknięciem, ale człowiek tak się rozleniwił, że wciąż jest w stanie się nudzić, bo najzwyczajniej nie chce mu się tego jednego kliknięcia popełnić. To fakt. Wiem z autopsji. Ale już na przykład zupełnie nie podzielam opinii Niekrytego z ósmego rozdziału – to znaczy nie chodzi mi tu o samo piractwo, bo tu akurat sprawa jest banalnie prosta: jeśli na zachodzie zarabiam, w przeliczeniu, 7000zł, to mogę sobie kupić płytę za 70zł. U nas zarabia się 1200zł, a płyta wciąż kosztuje 70zł. Istnienie piractwa w takich okolicznościach nie powinna nikogo dziwić. Ale Niekryty w tym rozdziale zatrzymuje się też przy problemie przemocy wywołanej brutalnymi grami, a przy tej okazji wypowiada się o PEGI. I tutaj ja zdecydowanie nie mogę przytaknąć autorowi. Jasne, każdy rozwija się inaczej i wytyczna, że dana gra jest dla dzieci od lat 13, niewątpliwie jest sztuczną granicą. Ale jest konieczna, żeby jakkolwiek to ogarnąć. Bo mimo wszystko, mimo całego indywidualizmu człowieka i zróżnicowanego rozwoju, sześciolatek powinien chłonąć nieco inne bodźce, niż to co ma mu do zaoferowania Postal czy Call of Duty. Nikt nikomu w metryczkę nie zagląda, niemniej PEGI to zestaw wskazówek, z których rodzice powinni nauczyć się korzystać.
Z samą treścią poszczególnych rozdziałów mam pewien kłopot. To znaczy już nawet abstrahując od obecnego w niech mentorstwa. Z jednej strony Niekryty porusza tematy w sumie dość istotne, aktualne, jak edukacja, bluzganie młodzieży, wady i zalety tego, że człowiek ma obecnie dzięki Internetowi świat na wyciągnięcie ręki. Nie zgłębia tych kwestii jakoś nadzwyczaj, ale z dość dużą dozą swobody wyraża swoje opinie i sensownie je uzasadnia, nie stroniąc, ma się rozumieć, od żartów. Ba, z tymi opiniami ja się w większości zgadzam, a parę razy wręcz mogłabym się obiema rękami podpisać pod tym, co właśnie przeczytałam, choć czasem są to dość przykre spostrzeżenia, jak na przykład konstatacja w rozdziale siódmym: kiedyś o dostęp do informacji, filmów, muzyki, książek – do praktycznie wszystkiego – trzeba było walczyć, wyczekiwać, napocić się. Dziś wszystko to jest dostępne za jednym kliknięciem, ale człowiek tak się rozleniwił, że wciąż jest w stanie się nudzić, bo najzwyczajniej nie chce mu się tego jednego kliknięcia popełnić. To fakt. Wiem z autopsji. Ale już na przykład zupełnie nie podzielam opinii Niekrytego z ósmego rozdziału – to znaczy nie chodzi mi tu o samo piractwo, bo tu akurat sprawa jest banalnie prosta: jeśli na zachodzie zarabiam, w przeliczeniu, 7000zł, to mogę sobie kupić płytę za 70zł. U nas zarabia się 1200zł, a płyta wciąż kosztuje 70zł. Istnienie piractwa w takich okolicznościach nie powinna nikogo dziwić. Ale Niekryty w tym rozdziale zatrzymuje się też przy problemie przemocy wywołanej brutalnymi grami, a przy tej okazji wypowiada się o PEGI. I tutaj ja zdecydowanie nie mogę przytaknąć autorowi. Jasne, każdy rozwija się inaczej i wytyczna, że dana gra jest dla dzieci od lat 13, niewątpliwie jest sztuczną granicą. Ale jest konieczna, żeby jakkolwiek to ogarnąć. Bo mimo wszystko, mimo całego indywidualizmu człowieka i zróżnicowanego rozwoju, sześciolatek powinien chłonąć nieco inne bodźce, niż to co ma mu do zaoferowania Postal czy Call of Duty. Nikt nikomu w metryczkę nie zagląda, niemniej PEGI to zestaw wskazówek, z których rodzice powinni nauczyć się korzystać.
Problem
z treścią rozdziałów nie sprowadza się jednak do tego, czy się z czymś zgadzam
czy nie. Chodzi o to, że wypowiedzi Niekrytego są po prostu… no całkiem
sensowne, ale nijak nie odkrywcze, nie zostawiają po sobie wyraźnego śladu.
Przeczytałam książkę wczoraj, a dziś tak świetnie sobie tutaj szastam
poruszanymi przez autora problemami tylko dlatego, że mam Zeznania… przed nosem i raz za razem je wertuję. Bo ja już po
prostu zapomniałam, co tam właściwie było. Taka właśnie jest ta książka:
człowiek kiwa głową podczas czytania, że tak, faktycznie tak jest, owszem, a
kilka godzin później wylatuje mu to z głowy.
Inna
sprawa, że w ogóle całość sporo traci przez to, że… jest książką. W czasie
lektury doszłam do wniosku, że Niekryty… och, Maciej Frączyk (nie mogę się
przestawić, że gościu ma imię i nazwisko…) bardzo dużo robi mimiką, intonacją i
całą otoczką, która towarzyszy jego wypowiedziom na YouTube. Książka, siłą
rzeczy pozbawiona ruchu i dźwięku, wypada blado. Wiem, że wiele żartów, które
pojawiły się w Zeznaniach…,
rozbawiłoby mnie bez porównania bardziej, gdybym zobaczyła, jak autor mówi je
do kamery. A tak to najbardziej mnie chyba urzekł ostatni rozdział pod wiele
mówiącym tytułem „Aaaaaaaaa!, czyli wszystko inne, co mnie wkurza”.
Cały czas jednak wlecze się za mną ten problem mentorstwa i uczenia życia. Dochodzę do wniosku, że moje wrażenie może być wywołane głównie tym, że nie jestem targetem. Skoro Maciej Frączyk podpowiada, czym się kierować przy wyborze studiów i daje tego typu rady, siłą rzeczy książka jest kierowana raczej do licealistów i studentów. Nie znam obecnych licealistów i studentów, toteż nie wiem: może oni potrzebują takich rad? Może dla kogoś o dziesięć lat młodszego ode mnie ta książka okaże się wartościowa? Nie wykluczam tego i w sumie byłoby całkiem fajnie. Jakby nie patrzeć, z Zeznań… wyłania się obraz człowieka nie tak do końca głupiego (a przynajmniej będę tak sobie wmawiać, bo jeśli jest inaczej, to siłą rzeczy ja też wychodzę na idiotkę), więc jeśli już dzieciaki mają czerpać inspiracje z wypowiedzi przypadkowych ludzi widywanych w mediach, to lepiej niech będzie to Niekryty niż Rutowicz.
Cały czas jednak wlecze się za mną ten problem mentorstwa i uczenia życia. Dochodzę do wniosku, że moje wrażenie może być wywołane głównie tym, że nie jestem targetem. Skoro Maciej Frączyk podpowiada, czym się kierować przy wyborze studiów i daje tego typu rady, siłą rzeczy książka jest kierowana raczej do licealistów i studentów. Nie znam obecnych licealistów i studentów, toteż nie wiem: może oni potrzebują takich rad? Może dla kogoś o dziesięć lat młodszego ode mnie ta książka okaże się wartościowa? Nie wykluczam tego i w sumie byłoby całkiem fajnie. Jakby nie patrzeć, z Zeznań… wyłania się obraz człowieka nie tak do końca głupiego (a przynajmniej będę tak sobie wmawiać, bo jeśli jest inaczej, to siłą rzeczy ja też wychodzę na idiotkę), więc jeśli już dzieciaki mają czerpać inspiracje z wypowiedzi przypadkowych ludzi widywanych w mediach, to lepiej niech będzie to Niekryty niż Rutowicz.
Naprawdę
trudno ocenić mi tę książkę. Czuję, że nie ja powinnam być czytelnikiem. Czuję,
że chciałabym więcej treści a mniej obrazków i kodów. Z drugiej strony gdyby
moje życzenia zostały spełnione, Zeznania…
przestałyby być atrakcyjne dla tych właściwych czytelników, czyli dla młodzieży
(chlip, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: „młodzież” i ja to już nie to samo…).
Dla mnie książka jest taka sobie średnia, tych dwóch godzin mi nie szkoda, ale
szału nie ma, 5/10. Przy czym mam świadomość tego, że moja ocena może być nie
do końca adekwatna – z przyczyn wymienionych wyżej.
Menele,
zwracający się do mnie per „szefie".
Oni naprawdę sądzą, że na moją decyzję o ewentualnym ofiarowaniu dwóch złotych w celu przyczynienia się do marskości wątroby wpłynie nazwanie mnie „szefem"?
Oni naprawdę sądzą, że na moją decyzję o ewentualnym ofiarowaniu dwóch złotych w celu przyczynienia się do marskości wątroby wpłynie nazwanie mnie „szefem"?
Jasne, że wpłynie. Masz piątaka.
Książki wprawdzie nie czytałem, ale słyszałem podobne opinie jak Twoja, to znaczy, że jest to książka głównie przeznaczona dla młodzieży, starszy czytelnik raczej nie będzie targetem dla Niekrytego. Ale mimo wszystko dobrze, że takie książki powstają, w końcu nie wszystko musi być takie mądre, takie naukowe, takie dla dorosłych, że "ach".
OdpowiedzUsuńBa, jakby było mądre i naukowe, to właśnie wtedy zupełnie by się nie sprawdziło jako książka dla młodzieży, bo po prostu by ich zanudziło. :)
UsuńZastanaawiam się nad tą książką, bo choć o Krytyku mam swoje zdanie (nie bardzo jestem jego targetem, ale parę filmikow widziałam) to jestem ciekawa, jak mu się udało to pisanie
OdpowiedzUsuńWiesz, z tego co czytałam recenzje, opinie huśtają się ze skrajności w skrajność. ;) Obawiam się, że w większości zależy, czy ktoś jest fanem Niekrytego czy hejterem. ^^ Ale dla niepewnych sprawa jest prosta: wypożycz. :)
UsuńNawet nie wiedziałam, że Niekryty wydał książkę. Ale z drugiej strony, skoro już nawet celebryci piszą swoje wersje "50 shades of Grey", to chyba nie powinno mnie to tak dziwić...
OdpowiedzUsuńChyba też nie czują się docelowym czytelnikiem tej książki. Może kiedyś jak wpadnie mi w ręce to ją przeczytam, ale jakoś usilnie nie będę się o to starać.
OdpowiedzUsuńMam to na liście książek do przeczytania, ale widzę, że mało mnie ominie, jak to nieznacznie przesunę na liście w dół :)
OdpowiedzUsuń