Autor: praca zbiorowa
Tytuł: Pieśni Końca.
Antologia
Miejsce i rok wydania: Gdańsk 2009
Wydawca: Uguisu
Książkę
tę chciałam przeczytać tak naprawdę już od dawna, tylko jakoś się nie składało.
No i nigdzie nie mogłam jej dostać. Niemniej podobał mi się tytuł, bardzo
podobała okładka – a że jestem czytelnikiem, którego łatwo kupić, to te dwie
rzeczy wystarczyły, żebym uparcie dążyła do dorwania lektury w swoje łapki.
W
końcu udałam się do źródła i mi się udało.
Tak
jak można przeczytać w opisie wydawcy, antologia Pieśni Końca to bardzo zróżnicowany zbiór (chciałoby się powiedzieć
„zbiór opowiadań”, ale właśnie że nie), ogólnie dotyczący zagadnienia końca
świata. Ale nie chodzi tu tylko o różne wizje Apokalipsy. Hasło „koniec świata”
został tutaj potraktowany przez autorów we wszystkich możliwych znaczeniach: a
więc jest trochę biblijnie, trochę mitycznie, nieco postapokalipsy, humorystycznego
fantasy, wreszcie są schizofrenicy z ich urojonymi, wewnętrznymi światami. To
sprawia, że antologia jest jak prawdziwe pudełko czekoladek: za cholerę nie
wiadomo, co będzie następne. Ma to swoje plusy, naturalnie, ma też minusy, bo
zawsze można trafić na opowiadanie o smaku flegmy.
Na wstępie
wrócę do okładki: naprawdę wielkie brawa należą się za jej wygląd. Nie dość, że
jest śliczna, to jeszcze przy zalewie fabrykosłownych wytworów (a bądźmy
szczerzy, znakomita część wydawanej w Polsce fantastyki to właśnie Fabryka
Słów), gdzie praktycznie wszystkie okładki od lat są robione na jedno kopyto,
jest to niesamowicie pożądany przeze mnie powiew świeżości. W dodatku ten sam
obrazek znalazł się na gratisowej pocztówce, co też jest miłe. Szkoda trochę,
że przy poszczególnych opowiadaniach nie było ilustracji, bo całość mogłaby się
przedstawiać zjawiskowo. A tak to cóż – bunkrów nie ma, ale też jest
zajebiście. W dodatku dostajemy teksty na grubszym, wypasionym papierze, przy
którym ciągle miałam wrażenie, że przekładam po dwie strony, bo przyzwyczaiłam
się do przeciętnej cienizny. Pierwsze wrażenie więc: rewelacja.
Zbiór
otwiera opowiadanie Łukasza Palena Zaciemnienie.
I tu wciąż jesteśmy na etapie bardzo pozytywnego pierwszego wrażenia. Po
pierwsze, tekst ma bardzo mocny klimat i świetną wizję skutego lodem świata bez
Słońca. Zdecydowanie to do mnie przemówiło. Trochę się bałam, że bohaterowie
będą tradycyjnie z cyklu: ona i on, nie lubią się, a na sam koniec okazuje się,
że ofkoz oni się tak strasznie loffciają. Co mnie jednak pozytywnie zaskoczyło,
niczego takiego nie było. Trochę poskakali sobie do gardeł i obeszło się bez
wciśnięcia w to tak banalnego romansu. Brawa. Jedyne zastrzeżenie mam takie, że
teraz chciałabym przeczytać coś jeszcze w tym settingu, bo – jak wspomniałam –
bardzo spodobał mi się zamysł świata. Prawdę mówiąc, chętnie widziałabym
powieść osadzoną w tych realiach. Opowiadanie pozostawiło mnie z wrażeniem
niedosytu, podczas gdy tam się gnieździ taki potencjał, że szkoda to marnować.
Następny
tekst, Priscilla autorstwa R. Mori, siłą
rzeczy nie miał łatwo. I, co z żalem przyznaję, nie wytrzymał porównania. To
znaczy żeby nie było: nie jest zły. Też ma fajny pomysł, po prostu czegoś mi w
nim zabrakło. Nie przypadł mi do gustu sposób zaprezentowania bohaterów (druga
strona tekstu, po akapicie na osobę, rys biograficzny + krótka charakterystyka,
dziękuję za uwagę, wracamy do fabuły). I, co gorsza, bohaterowie właściwie do
samego końca byli mi obojętni. A, co podkreślałam już wielokrotnie, trudno mi zaangażować
się w historię przeżywaną przez postacie, które mi generalnie zwisają. Być może
jednak ktoś inny poczułby do nich jakąś sympatię (bądź niechęć, czemu nie) i
czytałby z większym zaangażowaniem. Bo nie jest napisane źle, w dodatku ma
urokliwe smaczki, typu sformułowanie „osiemnaście godzin i kilka stref
czasowych później”.
W
następnej kolejności czytelnik dostaje krótkie opowiadanko Koniec świata! Katarzyny Łuczki. Tekst jest lekki i zabawny,
sprawdza się jako chwila wytchnienia od tych bardziej rozbudowanych i
poważnych, które mieliśmy do tej pory. Narrator i bohater zarazem intryguje od
samego początku, bo wyraźnie widać, że jest jakiś inny. Trochę mnie co prawda
zraziło, że używa określenia „buzia”, na które mam alergię, niemniej trochę
później sprawa się wyjaśnia i już wiem, czemu właśnie to słowo się tam
pojawiało. I już się nie czepiam. To fajny element zaskoczenia. Choć sama
fabuła – a właściwie jej finał – jest dość przewidywalna, jednak całość czyta
się miło, głównie właśnie ze względu na narratora.
Dalej
dostajemy Diagnozę Doroty Wójcik –
opowiadanie niezłe, choć miałam wrażenie, że jakoś tak urwane. Nawet jeśli
przewidziałam pointę dość prędko, wciąż można to było zrobić tak, żeby
czytelnika jakoś trzepnęło po mózgu, żeby odczuł… nie wiem: żal, smutek,
cokolwiek. Tymczasem zakończenie Diagnozy,
zdecydowanie zbyt dosłowne jak na mój gust, zostawiło mnie z takim ogólnym „no
i co?”. Sama historia Nefer i Selli natomiast była fajna. Nie jakaś porywająca,
ale fajna.
Później
czytelnik prześlizguje się przez miniaturkę Karoliny Firlej Kolory, o kórej – jak to o miniaturce –
nie mam pojęcia, co powiedzieć. Dla mnie przede wszystkim ciekawe było
przemieszanie zmysłów i emocji, czucie barw i ich mnogość, przez to czytelnik
miał wrażenie, jakby wszystkimi zmysłami utknął w kalejdoskopie, którym ktoś z
całej siły zakręcił.
W
następnym tekście, Sprawiedliwość dla
wszystkich Macieja Masłonia, czytelnik znów ma do czynienia z akcją
prowadzoną dwutorowo. I, jak to najczęściej bywa w takich przypadkach, jeden
tor – w narracji pierwszoosobowej – czytało mi się fajnie, podczas gdy ten
drugi, trzecioosobowy –tak sobie. Kostek ni mnie ział ni grzębił, ot taki sobie
bezbarwny, cierpiący frajer. Część pierwszoosobowa nie obfitowała co prawda w
jakichś nadzwyczajnych bohaterów, niemniej miała przynajmniej fajny klimat – taki
postapokaliptyczny. Izolacja, zaszczucie, promieniowanie – to wszystko było
całkiem poprawne. Nie mogę jednak powiedzieć, by tekst mnie porwał.
Następnie
wraca Katarzyna Łuczka, tym razem z króciutkim opowiadaniem Zegarmistrz. Ten tekst podobał mi się
bardziej od Końca świata!, choć znów
właściwie można było przewidzieć zakończenie. Ale to nie szkodzi – miał fajny
klimacik.
Dzisiaj Marcina Bylińskiego było… hmm… intrygujące, to na pewno. Na
początku czułam zniechęcenie, ale kiedy wkręciłam się w normalne, dosłowne
traktowanie tego, co czytam, zrobiło się ciekawiej. I troszkę makabrycznie. I
jakkolwiek nie wiem, o czym to właściwie było, to i tak było niezłe.
Następny
utwór, Wielki Syriusz Tomasza
Połońskiego, budził od samego początku moje ogromne obawy. Po pierwsze: dotyka
mojej uloffcianej tematyki, czyli mitologii greckiej. Po drugie, to poemat. A
więc Homer, Hezjod, Lukrecjusz, Edda
i Kalevala. Poprzeczka ustawiona tak
wysoko, że ja jej w ogóle ze swojej pozycji nie widzę. Byłam najzupełniej
przekonana, że tekst okaże się kiszką. I kiedy tak zaczęłam czytać, z radością
myśląc o przyszłym hejtowaniu, ze strofki na strofkę rzedła mi mina. Obecnie
stwierdzam, że – obok Zaciemnienia –
jest to mój ulubiony tekst z antologii. W poemacie opisany jest koniec epoki
żelaza, a więc taka Apokalipsa, tylko w antycznym wydaniu. I to wyszło
naprawdę, naprawdę fajnie, w dodatku z fantastyczną dbałością o detale,
przydomki, konkretne mity (nie zawsze te najpopularniejsze), a wreszcie sam
klimat. Część fraz ewidentnie zalatywała mi Homerem, przy czym to wcale nie
jest zarzut, a wręcz przeciwnie: przecież to właśnie takie stałe elementy,
które poeta mógłby z łatwością zapamiętać i recytować, choćby cały utwór był
nie wiem jak długi. Przecież antyczni w ten właśnie sposób sobie ułatwiali. No
dobrze, dobrze – nie jest to heksametr, niestety. Z heksametru ma jedynie równą
liczbę zgłosek, akcenty rozjeżdżają się jak chcą. Ale i tak byłam pod
wrażeniem.
Księga Końca Piotra Szczeponika była kolejnym opadem
emocji po fajnym tekście. Opowieść fantasy, z jakimś demonem, jakimś bogiem,
jakimś deczołzenłanem i jego towarzyszką, ale tak naprawdę historia po mnie
spłynęła. Może dlatego, że nie miałam konkretnego wglądu w setting, a tylko
jakieś wzmianki o najbardziej podstawowych rzeczach. A może po prostu konwencja
do mnie nie przemówiła. W każdym razie jakoś to opowiadanie mnie nie urzekło, a
nawet usiłowałam doczytać do końca jak najszybciej.
Podobnie
niecierpliwiłam się przy lekturze Podniebia
Agnieszki Metelskiej, które na szczęście było krótkie. To znaczy spodobał mi
się pomysł na ugryzienie tematu, to znaczy samo to, czym tutaj jest ten „koniec”,
ale sami bohaterowie, drętwi i anielsko piękni, tylko działali mi na nerwy.
Chyba przez Maję Lidię Kossakowską wypaliłam się z angel fantasy na długi,
długi czas.
Apokalipsa Lavender Blue też nie została w mojej
głowie na dłużej. Po pierwsze, strasznie się tam rozbijał klimat: czytelnik
dostaje podniosłe, uduchowione gadki Ewy i Lucyfera (uduchowione i
filozoficzne, ale, niestety, dość boleśnie oklepane), a obok tego slapstickowe scenki
z zakonnikami. I choć niby oba te wątki się łączą, to jakoś nadal tego związku
nie widzę i nie wiem, jaki właściwie był zamysł. Wpleciony żart o moherowym
berecie wzbudził tylko moją niechęć.
Potem
znów dostajemy tekst Karoliny Firlej, Nienawiść.
Nieco dłuższy od Kolorów i nieco
mniej symboliczny, bo tym razem są konkretni bohaterowie. A jednak ta
miniaturka nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Miałam wrażenie, że czytam emującą
historię romansu wyalienowanej dziuni i Anioła (Koniecznie Od Wielkiej Litery)
i jakoś to do mnie nie przemówiło.
Tym
wyraźniejszy kontrast był pomiędzy tym a następnym opowiadaniem, Życiowe Odkrycie Anny E. Walczak.
Historia trzech Magów (Gyvera, Istera i – choć tylko epizodycznie – Donalda)
była urzekająca, tak samo jak ich narzędzie, Miarodajny Krotnik Skwarek
Opisanych (czyli MiKroSkOp). Jedno, co na dłuższą metę mnie drażniło, to ciągłe
powtarzanie „Mag Gyver” i „Mag Ister”, nawet w dialogach. Ten sam żart
powtarzany po raz –enty w końcu przestaje być zabawny. Miałam wrażenie, że
autorka bała się, że czytelnik nie zauważy subtelnego dowcipu, więc wcisnęła go
absolutnie wszędzie, gdzie tylko się dało. Zupełnie niepotrzebnie. Ale cała
skwarkowa intryga była bardzo fajna, tylko opowiadanie powinno być przeciśnięte
przez redakcję. A opowiadanie dopełnia podium moich trzech ulubionych.
Spore
wąty miałam podczas lektury ostatniego opowiadania, Przyjdź Mateusza Katerskiego. Całość jawiła mi się jako dość
banalny pseudokryminałek w czymś jakby postapokalipsie (no, przynajmniej jest
mowa, że jest po jakiejś wojnie), ale wszystko jakieś takie mdłe i wtórne. Plusem
była końcówka, w którą wkradła się odrobina mistyki i Biblii, całkiem zgrabnie
wplecionych w finał wątku kryminalnego.
Antologia
ma wady. Bardzo wyraźne, bardzo bolesne. Kompletny brak korekty, przez co
literówki i inne byki dwoją się i troją na kolejnych stronach. Mankamentem może
też być skład autorski: Pieśni Końca
to zbiór tekstów debiutantów. Jak na debiutantów jest, ma się rozumieć, bardzo
w porządku, ale brakuje tam kogoś z bardziej wyrobionym warsztatem, kogoś, kto
by – w razie czego – zwabił czytelnika, pozwolił mu zapamiętać tę antologię
jako coś naprawdę fajnego. Mimo świetnego wrażenia, z końcową oceną mam kłopot.
Pewnie mam skłonność do zawyżania, ale to dlatego, że całość wpisuje się w to,
co bardzo zawsze popieram: promowanie debiutantów. I możliwość wypłynięcia
kolejnego wydawnictwa zajmującego się fantastyką, bo ileż można znosić cholerną
dominację Fabryki? Przy czym trzeba tu nadmienić, że Uguisu sporo ryzykowało:
antologia debiutantów jako pierwsza publikacja debiutującego wydawnictwa?
Hardkor, mili Państwo. Czy się udało? Trudno powiedzieć. Pieśni Końca ukazały się w 2009 roku, od tamtej pory cisza w
eterze. Ale dobre duchy donoszą, że to jeszcze nie koniec. I że być może należy
się czegoś spodziewać jeszcze w tym roku. I że należy wziąć udział w konkursie
Teorie Spisku, choć wszystko odbywa się dość dziko.
Nie
mogę z czystym sumieniem polecić tej antologii, byłoby to zeszmacanie się przez
zwykłą sympatię. Ale mogę podpowiedzieć, których autorów wypatrywać w
księgarniach, bo pokazali, że stać ich na wiele. A to już coś. Dla Pieśni Końca natomiast 5/10, bo po uśrednieniu wszystkich
plusów i minusów wypada po prostu przeciętnie.
Wrota promieniowały kosmicznym chłodem.
Markowsky czuł to mimo w pełni izolowanego skafandra. Nie odczuwał zimna. Było
to raczej ulotne wrażenie lodowatego dechu otchłani. Tomas obejrzał się za
siebie. Przez chwilę rozglądał się po hali wejściowej rozciągającej się tuż
przed śluzą, po czym odwórcił się z powrotem do wrót.
– Tu Markowsky. Otwórzcie.
Radio odpowiedziało trzaskiem, a po
chwili z głośniczka hełmu odezwał się głos.
–
Łukasz Palen, Zaciemnienie
Strona autorki tej ilustracji :
OdpowiedzUsuńhttp://misha-dragonov.deviantart.com/gallery/