Autor: John Ronald Reuel Tolkien
Tytuł:
Hobbit, czyli tam i z powrotem
Tytuł oryginału: The
Hobbit or There and Back Again
Tłumaczenie:
Maria Skibniewska
Miejsce
i rok wydania: Warszawa 1985
Wydawca:
Iskry
Mam
pamięć złotej rybki. Dobitnie się o tym przekonałam podczas seansu
Jacksonowskiego Hobbita, kiedy to
okazało się, że kompletnie nic nie pamiętam z książki. Jedynym ratunkiem dla
mnie jest po prostu czytanie w kółko i kółko tych samych powieści – w nadziei,
że może wreszcie z którejś coś zapamiętam.
No
dobrze, może aż tak źle nie jest. Ale prawie.
Hobbita czytałam po raz pierwszy wieki temu. Wspominałam o tym
zresztą, kiedy pisałam o filmie. Wspominałam tam też, że mam rok na ponowną
lekturę – cóż, udało się uwinąć nieco szybciej.
I
jestem nawet dość zaskoczona.
Pamiętałam,
że książka mi się podobała. Ale mimo wszystko jest to powieść dla dzieci, więc
nie spodziewałam się jakichś szczególnych zachwytów teraz, kiedy dzieckiem od
jakiegoś czasu nie jestem. Tymczasem Hobbit
mnie wciągnął i zauroczył, być może nawet bardziej niż wtedy, bo znałam
kontekst i potrafiłam fabułę powieści osadzić w historii Śródziemia.
Aha,
jeszcze mały cytat na początek, w razie gdyby ktoś mi marudził na to, że zdradzam
zakończenie i w ogóle (owszem, robię to):
Wasn't the Hobbit written in 1937? I'm amazed anyone could ever complain about someone releasing a "spoiler" (źródło)
Historia
pozornie jest prosta: trzynastu krasnoludów potrzebuje włamywacza – a także
czternastego członka drużyny, bo trzynastka jest przecież pechowa- i wybór
wspierającego ich Gandalfa pada na spokojnego, zupełnie niepozornego hobbita,
Bilbo Bagginsa. Ten, ma się rozumieć, nie rwie się jakoś szczególnie do przeżywania
przygód, w końcu jednak odzywa się w nim Tukowa krew i hobbit rusza z
krasnoludami, by pomóc im odzyskać zrabowane przez Smauga złoto (i przy okazji
otrzymać czternastą część skarbu). Przygoda, choć zaczyna się niepozornie,
całkiem solidnie sponiewiera bohaterów, nim dotrą do pieczary smoka, a potem
postawi przed nimi zupełnie nowe wyzwania, o których nawet nie pomyśleli,
wyruszając w drogę.
Zacznę
tutaj od końca, bo to jest coś, za co bardzo cenię Tolkiena: zakończenia.
Tolkien w świetny sposób łączył magiczne, niewiarygodne przygody w
fantastycznym świecie z całkowitą przyziemnością, takim trochę smutnym
realizmem, któremu bohaterowie w końcu muszą stawić czoła. We Władcy… mieliśmy słynne „Porządki w
Shire” (słynne, bo przecież ich opuszczenie w filmie wywołało falę krytyki), w Hobbicie zaś czytelnik dostaje „Ostatni
akt”: oto pan Baggins wrócił do swojego Pagórka i wcale nie jest to tak
lukrowany happy end jak można by się spodziewać. W międzyczasie został uznany
za zmarłego, jego majątek rozprzedano na licytacjach, a Bagginsowie z Sackville
mierzą jego własną norkę, żeby się zorientować, czy ich meble będą pasować. A
więc po roku pokonywania potworów i po odzyskaniu królestwa krasnoludów,
bohater musi wrócić do użerania się z nielubianą częścią rodziny i chciwymi
sąsiadami – pamiętam, że kiedy byłam mała, te zakończenia zupełnie mi nie
przypadły do gustu i cierpiałam, że nie mogło być jak należy: wrócił i żył
długo i szczęśliwie, ewentualnie mógłby wcale nie wracać, a zostać z
krasnoludami. Niemniej teraz uważam Tolkienowskie zakończenia za prawdziwy atut
tych powieści.
Dalej
– bohaterowie: zazwyczaj są zarysowani kilkoma prostymi, wyraźnymi krechami,
dzięki czemu niemal każdą postać powieści można opisać jednym zdaniem. Bombur
jest gruby, Kili i Fili są młodzi, Balin z kolei stary i mądry. Odstępstwem od
normy jest Thorin i sam Bilbo, którym poświęcono nieco więcej uwagi – ci dwaj się
zmieniają, są zmuszeni dokonywać wyborów i spoczywa na ich barkach
odpowiedzialność za całą kompanię. Widać to szczególnie pod koniec, kiedy
docierają do skarbu. Skarbu, który też nieco ich zmienia.
Jeśli
chodzi o krasnoludy, to wyglądają raczej jak klasyczne, tylko trochę bardziej wyrośnięte
krasnoludki z tymi długimi brodami i kolorowymi kapturami, dzięki czemu zresztą
późniejszy opis oddziału Daina robi tak niesamowite wrażenie. Bo krasnoludy z
Żelaznych Wzgórz to już zupełnie inny widok niż grupka przerażonych kraśków w
pstrych czapeczkach.
Po
lekturze Hobbita najmniej chyba mogę
powiedzieć o Gandalfie – Istari jest postacią dość tajemniczą, nie nadużywa
swoich mocy i, choć niby wspiera wyprawę Thorina, równolegle zajmuje się swoimi
sprawami, jak wypędzenie Czarnoksiężnika. Trudno powiedzieć, ile Gandalf wie o
Pierścieniu, ile przewidział z wydarzeń, które spotkały krasnoludów w trakcie
trwania przygody. Pojedyncze wzmianki tu i ówdzie sugerują, że czarodziej wie o
wiele więcej, niż mogłoby się wydawać.
Wracając
do złota, które zmienia krasnoludów: chyba właśnie wtedy czytelnik się
orientuje, że to w którymś momencie przestała być lekka i zabawna historyjka
dla dzieci. Owszem, zaczynało się niewinnie, ale oto mamy hobbita, który nie
jest pewien, czy w ogóle może ufać krasnoludom, Thorina, którego opętała myśl o
Arcyklejnocie, a na zewnątrz stoją zastępy ludzi i elfów, którzy też chcą
położyć rękę na skarbie. Mamy zdradę przyjaciół – choć towarzyszyły temu same
dobre intencje, fakt pozostaje faktem. Ja na przykład mam spory kłopot z oceną
postępowania bohaterów w przededniu Bitwy Pięciu Armii, bo oni wszyscy mieli
jakieś swoje racje, nawet ludzie z Miasta na Jeziorze. Nie pamiętałam już, że w
Hobbicie jest tyle tragizmu. Choć
sama zmiana klimatu powieści następuje wcześniej, chyba jakoś przy wkroczeniu
do Mrocznej Puszczy. Nie bez powodu właśnie przeprawa przez ten okropny, pełen
pająków i nieprzeniknionej ciemności las była jedną z nielicznych rzeczy, które
pamiętałam z książki przez lata. Wcześniej co prawda były gobliny i inne
niebezpieczeństwa, ale wciąż trzymał się taki sympatyczny, awanturniczy
nastrój. Po pożegnaniu z Beornem coś się zmieniło.
Choć
tu i ówdzie nadal pojawiają się elementy humorystyczne. Podczas lektury Hobbita od czasu do czasu człowiek musi
parskać śmiechem i nie ma na to rady. Niekoniecznie wtedy, kiedy akurat pojawia
się jakaś żartobliwa piosenka, ale z bohaterów powieści nierzadko wychodzą
złośliwe mendy, zdolne doprowadzić współrozmówców do białej gorączki – jak choćby
to miało miejsce u elfów, kiedy król usiłował przesłuchać Thorina. Tolkienowska
opowieść, oprócz tego że sama w sobie ciekawa, jest dodatkowo napisana z jajem.
Do tego stopnia, że wciąga zarówno młodszego czytelnika jak i dorosłego.
Myślę,
że w tym miejscu spokojnie mogę skończyć produkowanie się. Hobbit, czyli tam i z powrotem to powieść fantastyczna w każdym
tego słowa znaczeniu. Pełno w niej emocji, nie ma pedagogicznego smrodku (a
raczej jest świetnie ukryty), w dodatku czytelnik momentalnie się wkręca i chce
więcej. A przynajmniej tak się stało w moim przypadku, co najpewniej zaowocuje
moim powrotem do Tolkienowskiej twórczości.
10/10 i strasznie się cieszę, że to przeczytałam.
— Dlaczego ty i twoi przyjaciele po
trzykroć usiłowaliście napaść na moich ucztujących poddanych? — spytał król.
— Nie napadaliśmy na nich — odparł Thorin
— przyszliśmy prosić o jedzenie, bo umieraliśmy z głodu.
— Gdzie są teraz twoi kompani i co robią?
— Nie wiem, ale obawiam się, że umierają
gdzieś w lesie z głodu.
— Coście robili w lesie?
— Szukaliśmy jadła i napoju, bo
umieraliśmy z głodu.
— Ale po co przyszliście do lasu? — z
gniewem spytał król. Thorin zaciął zęby i nie powiedział więcej ani słowa.
– J.R.R.
Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem
Uśmiechnęłam się czytając zdanie o pamięci złotej rybki, bo ja moją ukochaną "Grę Endera" musiałam z sześć razy przeczytać i ciągle być zaskakiwaną przez zakończenie.
OdpowiedzUsuńOOO niezła ocena, może się skuszę !
OdpowiedzUsuńzapraszam na swoją stronkę na facobooku -> http://www.facebook.com/pages/Kino-strefa/392985100792120?ref=hl
i na bloga -> http://kino-strefa.blogspot.com/
Pozdrawiam !
Niesamowite! podobno mózgi kobiet i mężczyzn działają całkiem odmiennie, a mógłbym się pod pierwszym akapitem podpisać oboma rękami, używając nawet pach! Co jest cechą bardzo przyjemną w użytkowaniu, gdyż co dwa lata odkrywam na nowo Sapkowskiego, co trzy Eco, a co pięć Bułhakowa. Z drugiej strony, gdy patrzę na biblioteczki w moim nowym domu wiem że wielu z tych książek nie przeczytam nigdy. Nawet po raz pierwszy. Szkoda.
OdpowiedzUsuńDla leniuchów: nepotyzm przeze mnie przemówi, ale zależy mi, by Maniek został doceniony za coś więcej, niz jakiś Karolak z jakiegoś Rozlewiska, więc polecam audiobooki Hobbita i Władcy Pierścieni, których lektorem jest Marian Czarkowski, aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Nie są może tak nieprzewidywalne jak występy Mańka nad jeziorem Dadaj, bo jako lektor oddaje treść, a nie swoją interpretację, za to nie usnąłem przy nich ani razu, sam uczciwie wrzuciłem pauzę. Czego nie mogę powiedzieć o wielu innych audiobookach. Choć tak szczerze - wkładanie sucharka miedzy strony jako zakładkę bierze mnie bardziej...
Książkę mam obślinioną na 80 stronie, gdzie kilkakrotnie padłem. Nigdy nie rozumiałem fascynacji Tolkienem. Jedyną rzeczą, którą napisał i mi przypadła do gustu to Silmarillion.
OdpowiedzUsuń