Koniec dzieciństwa - okładka |
Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Koniec dzieciństwa
Tytuł oryginału: Childhood’s End
Tłumaczenie: Zbigniew Andrzej Królicki, Andrzej Sawicki
Miejsce i rok wydania: [Poznań] 1993
Wydawca: RAAP & CIA Books
Nie pamiętam dokładnie, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy spotkałam się
z twórczością sir Arthura C. Clarke’a. Pamiętam za to tytuł jego powieści,
którą przeczytałam jako pierwszą: Piaski
Marsa. Spodobała mi się i zapragnęłam więcej. Drugą pozycją był Koniec
dzieciństwa, przeczytany – jeśli mnie pamięć nie myli – na początku
liceum. A później przez ładnych parę(naście) lat, kiedy ktoś pytał mnie, jaka
jest moja ulubiona książka, bez zastanowienia mogłam powiedzieć, że właśnie ów Koniec dzieciństwa. Choć łyknęłam tę
powieść mając lat bardziej dla pedofila niż do sklepu monopolowego, ona i tak
wciąż mi towarzyszyła, właściwie po dziś dzień, tak samo jak towarzyszy mi bez
ustanku Ślimak na zboczu braci
Strugackich (przeczytany jednak sporo później). To książki tego typu, które
przeorują człowiekowi mózgoczaszkę i każą ciągle do siebie wracać. Po kilku
latach co prawda już nie pamiętałam, o czym to w ogóle było. Miałam w głowie
jakieś pojedyncze sceny, co do których tak naprawdę nie byłam pewna, czy
pochodzą z Końca dzieciństwa, czy
może z Bułyczowa, którym zaczytywałam się w dziecięctwie. Ale pamiętałam ogólne
wrażenie.
Teraz już wiem, że powieść sir Clarke’a wywołała we mnie pierwszego w życiu
książkowego kaca. Wtedy, niestety, nie miałam jeszcze pojęcia, że coś takiego
istnieje.
Zasadniczo wystrzegam się takich sentymentalnych powrotów, bo nie ma nic
gorszego, niż zgwałcić sobie cudowne wspomnienie o czymś, gdyby okazało się, że
to, co wydawało nam się czystą cudownością, wcale jednak takie fajne nie jest.
Ale zdarza mi się (szczególnie ostatnio) postępować wbrew własnym zasadom.
Zaowocowało to utwierdzeniem się w przekonaniu, że Hobbit jest genialny, a teraz też, że Koniec dzieciństwa wytrzymuje próbę czasu.
Proszę mi wybaczyć ten zdecydowanie przydługi i nazbyt sentymentalny wstęp.
Koniec dzieciństwa to dla mnie bardzo ważna powieść i nie mogłam sobie
tego darować.
A teraz do rzeczy:
Powieść, wydana po raz pierwszy w 1953 roku, zaczyna się finiszem wyścigu
USA i ZSRR, mającego na celu wysłanie człowieka w kosmos. Kiedy już niemal
słychać ryk silników pierwszych statków kosmicznych startujących z Ziemi, oto
na niebie pojawia się majestatyczna flota przybyszów z innej planety. Obcy,
ochrzczeni przez ludzi Zwierzchnikami, przejmują kontrolę nad Ziemią i,
stosując metodę kilku prostych nakazów i zakazów, zaprowadzają na naszym
podwórku ład i porządek, zapewniają ludzkości życie w pokoju, dobrobycie i
ogólnej szczęśliwości. Człowiek jednak, jak to człowiek, zawsze znajdzie coś,
na co może narzekać, a utopia jest sprzeczna z naszą naturą.
I to jest właśnie pierwszy i pewnie najważniejszy (choć nie dla mnie, ale o
tym później) element, ba!, temat powieści: ludzkość. Clarke szuka odpowiedzi na
zasadnicze pytania dotyczące natury człowieka i sensu istnienia. Pytania te są,
ma się rozumieć, mocno już wyświechtane, ale trzeba przyznać, że autor
proponuje odpowiedzi przemyślane, mądre i przekonujące. Na konkretnych
przykładach pokazuje, dlaczego utopia nie jest taka fajna, jakie mogłyby być
jej słabe punkty, bardzo wyraźnie prezentuje, co się dzieje z nauką i sztuką,
kiedy tak człowiekowi niczego nie brak, a także prezentuje różne możliwe
postawy w obliczu przybyszów, którzy nagle pojawili się i powiedzieli „a teraz
będziecie robić, jak wam każemy”. Objaśnia problem trwania w Unii Światowej
zarówno z perspektywy jednostki jak i całych narodów, w szczególności tych,
które dopiero co odzyskały niepodległość – tylko po to, by stracić ją kilka lat
później.
Ale mnie tak naprawdę zafascynowało w Końcu
dzieciństwa zupełnie coś innego (psychologia i socjologia nigdy aż tak mnie
nie jarały): Zwierzchnicy – i wszystko, co z nimi związane. Świat
Zwierzchników. Ich rasa i możliwości. Relacje z Nadzwierzchnikiem. Uczucia i
zamiary wobec ludzi. A wreszcie, światy, które zwiedzili lub w inny sposób
zbadali. Czyli to, co tak bardzo wielbię we wszystkich Odysejach kosmicznych: niesamowite i przejmujące opisy nieznanych
światów, wielekroć światów samotnych i niegościnnych, czasem zaś zamieszkałych
przez życie tak odmienne od tego, co możemy spotkać na Ziemi, że człowiek
zaczyna poważnie się zastanawiać, jaki sens ma szukanie inteligencji w
kosmosie. Przecież my byśmy pewnie tej inteligencji w ogóle nie zauważyli, choćby
kopnęła nas w prosto w tyłek.
Z tego też powodu moje zainteresowanie powieścią rosło z czasem: pierwsze
rozdziały czytało mi się gładko, ale tam cały nacisk był położony na ludzi, a
Zwierzchników okrywała mgiełka tajemnicy. Clarke funduje też czytelnikowi
kwiatki w rodzaju takich, że ten a ten bohater coś zobaczył – coś bardzo
ważnego! – ale nie mamy możliwości dowiedzieć się, jak to konkretnie wyglądało.
Irytujące – w pozytywny jednak sposób. Moje słabe zaangażowanie w początek
powieści wynika też z częstych przeskoków czasowych: czytelnik dostaje więc
moment przylotu Zwierzchników na Ziemię, potem parę scen o kilka lat
późniejszych, potem znów przesuwamy się o pięćdziesiąt lat – co za tym idzie,
nie ma bohatera, do którego można by się przywiązać. Obserwujemy społeczeństwo,
świat, jednostki, ale nie śledzimy tak naprawdę niczyich konkretnych losów.
Później się to zmienia. Pojawiają się postaci, które zostaną z czytelnikiem
na dłużej, ba!, nawet do końca. No i ujawniają się Zwierzchnicy. Stopniowo,
niechętnie, ale jednak. Od tego momentu powieść zaczyna tryskać geniuszem. No i
tymi fantastycznymi opisami. Lodowaty smutek wszechświata staje się niemal
wyczuwalny. Czytelnik ma możliwość dotknięcia wyobraźnią potęg, o których na co
dzień nie myśli. Koniec ludzkości, jaki sir Arthur C. Clarke rysuje w powieści,
jest tyleż zaskakujący co przerażający. I, jednocześnie, daje nadzieję, bo to
taki końco-początek przecież. Bo człowiek dostaje szansę, jakiej nigdy nie
dostaną więksi od niego. Przeszłość miesza się z przyszłością, a niejasne
przeczucia są wspomnieniami przyszłych pokoleń. I wcale się nie dziwię, że przy
pierwszym czytaniu Końca dzieciństwa
miałam takiego kaca-giganta. Teraz też bym miała, gdyby nie to, że mam za sobą
już nieco więcej Clarke’a i jestem bardziej oswojona z jego genialną
twórczością.
Słówko jeszcze o polskim wydaniu: ponieważ, jak wspominałam, powieść ma dla
mnie duże znaczenie z czysto sentymentalnych względów, specjalnie wyszukałam
sobie takie wydanie, jakie czytałam wtedy – za pierwszym razem. Muszę tu
zaznaczyć, że wydaniu temu daleko do doskonałości. Ilustracja na okładce po
trosze stanowi niefajny spoiler, po trosze zaś ma solidny błąd, bo Zwierzchnik,
jeśli wziąć pod uwagę perspektywę zasugerowaną przez przerywaną linię na ulicy,
wychodzi na kurdupla. Kto czytał, ten wie, że wręcz przeciwnie. Co mi
przypomina, że znam osoby, które mogłyby polubić Karellena i jego ziomków.
Pomijając okładkę, tłumaczenie też pozostawia nieco do życzenia: nie wiem, jak
to wyglądało w oryginale, niemniej rażą dość niefajne, a łatwe do uniknięcia
powtórzenia. Ale najbardziej chyba mnie zirytował brak 151. strony – och,
dostałam za to dwukrotnie stronę 152. Mam nadzieję, że na 151. nie było niczego
istotnego…
Teraz już wiem, że do twórczości Clarke’a można bezpiecznie wracać: nie ma
ryzyka, że popsuję sobie wspomnienie. Wiem też, że Koniec dzieciństwa jest genialną powieścią, choć ktoś mógłby uznać,
że przegadaną albo po prostu nudną. W pełni zrozumiałabym to podejście, bo nie
każdy musi lubić takie snucie wizji bez opisywania konkretnej akcji. Ja
uwielbiam te wizje sir Arthura C. Clarke’a. 10/10
Niniejszy
wpis został popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Zaś na niebie płonęło słońce, którego nie
wyobraziłby sobie w najdzikszych snach żaden palacz opium. Zbyt jasne, by
określić je jako białe, było zimnym widmem na granicy ultrafioletu, palącym
planety promieniowaniem zabójczym dla wszelkich ziemskich form życia. Na cztery
miliony kilometrów rozpościerało wielkie chmury gazów i pyłu, a zasłona ta
jarzyła się fosforescencją niezliczonych barw, gdy przebijały się przez nią
rozbłyski ultrafioletu. W porównaniu z tą gwiazdą Słońce było zaledwie błyskiem
świetlika w samo południe.
Tej książki jeszcze nie czytałem, ale Odyseja Kosmiczna jest naprawdę kosmiczna.
OdpowiedzUsuńJak to Clarke. :) Choć "Koniec dzieciństwa" jest jednak mniej kosmiczny od Odysei, a bardziej psychologiczny i socjologiczny. Głównie chyba socjologiczny. Ale i tak genialny.
UsuńZnaczy masz tu do czynienia z fanatyczką, więc w razie jak kiedyś przeczytasz i Ci się nie spodoba, to po prostu wyjdź i wróć, jak przemyślisz swoją postawę. :P ^^
Świetny blog, jestem pod wrażeniem :-)
OdpowiedzUsuńA ją sobie obiecałem to przeczytać, dobrze, że przypomniałaś.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą całkowicie - to jedna z najlepszych powieści sir Arthura, a przeczytałam ich już ponad dwadzieścia (w tym trzy sagi, które liczę jako pojedyncze pozycje, więc właściwie znacznie więcej) - część po polsku, część po angielsku. I zawsze są porywające, dające do myślenia i mimo upływu wielu lat od ich napisania - aktualne. Gorąco polecam każdemu, gdyż jest to fantastyka z najwyższej półki. To dzięki jego książkom poznałam i pokochałam sf, co odwróciło moje życie do góry nogami, pokazało nowe możliwości, a w dorosłym życiu... pozwoliło mi poznać mojego Męża :)
OdpowiedzUsuń