Gran Torino - plakat |
Film
obejrzałam już ładnych kilka dni temu, ale jakoś ciągle się nie składało do
napisania. Może dziś. Może jako taki dobry omen na ten rok.
Mimo
że przez te kilka dni zastanawiałam się, co mogłabym napisać o tej produkcji z
2008 roku, tak naprawdę wszystko ciągle sprowadzało się do: „c’mon, to Clint
Eastwood!”. Ale jednak spróbuję. Obiektywizmu nie będzie tu za grosz, a kto
zamierza powiedzieć cokolwiek złego w temacie Gran Torino, niech
zamilknie na wieki.
Clint
Eastwood to jeden z tych aktorów, którzy najzupełniej doskonale sprawdzają się
również w roli reżysera. Powiedziałabym nawet, że lepiej wychodzi mu reżyserka
niż aktorstwo, biorąc pod uwagę, że – cytując nie pamiętam kogo – Eastwood ma
dwie miny: w kapeluszu i bez. Ale tak nie powiem, bo nie wyobrażam sobie nawet,
jak można sobie wyobrazić kogokolwiek innego niż Clint w filmach takich jak…
tak naprawdę w każdym filmie, w którym on wystąpił. Eastwood jest doskonały.
W Gran
Torino mamy do czynienia z niejakim Waltem Kowalskim (ma się rozumieć: Clint Eastwood. TAK! Polska
dostaje w tym momencie +gazylion do zajebistości, a mój patriotyzm wskoczył o
kilka leveli wyżej!), weteranem wojny w Korei, który jest zatwardziałym rasistą
zamieszkałym w Highland Park, w sąsiedztwie dość licznej rodziny Hmongów.
Wiadomo więc, że lekko nie będzie, tym bardziej, że kuzyni jednego z sąsiadów, Thao (Bee Vang), bardzo usiłują młodego
Azjatę nakłonić do dołączenia do gangu – kłopoty się zaczną, kiedy Thao jako
inicjacyjną akcję dostanie zadanie kradzieży samochodu Walta, przepięknego forda
Gran Torino z 1972.
Tyle
fabuły, żeby nie zdradzać parszywie dalszych epizodów. Tu muszę jednak
napomknąć, że generalnie akcji w filmie jest jak na lekarstwo, widzowi pokazuje
się raptem kilka miejsc na krzyż, a cały film polega głównie na rozmowach. Nie
zmienia to faktu, że nie sposób się na tym filmie nudzić, od siebie zaś
sugeruję oglądać z paczką chusteczek pod ręką, bo to jeden z tych filmów, na
których Fryy się dość ordynarnie rozklejają.
kadr z filmu Gran Torino (od lewej: ojciec Janovich, Walt) |
Najważniejszym
elementem Gran Torino są, ma się
rozumieć, bohaterowie. Nie mam pojęcia, jak to zostało osiągnięte, ale sympatię
wzbudzali dokładnie ci, którzy mieli ją wzbudzać, zaś bohaterów negatywnych nie
cierpiałam ze wszystkich sił. Przyznam, że rzadko kiedy to się udaje w filmach.
Że
postać odgrywana przez Clinta Eastwooda była doskonała, to nie powinno dziwić.
Jest doskonała już od pierwszych scen, kiedy stoi przy trumnie na pogrzebie
żony. I kiedy tak widziałam wchodzących do kościoła wnuków Walta, mi też nóż
się w kieszeni otwierał. Zarówno tymi gnojkami jak i ich rodzicami najchętniej
szorowałabym po kamienistym gruncie, mimo tłumaczeń, że to nie są lata
pięćdziesiąte i tak dalej. Bo jakie to by nie były czasy, jeśli nastolatka
przychodzi na pogrzeb ubrana w ten sposób, to po prostu niech wyjdzie i da się
komuś przelecieć za rogiem, a nie psuje innym uroczystość. I ja już wtedy
podziwiałam Walta, że zachował zimną krew.
Elementem,
który bardzo mi się w nim podobał, były koreańskie doświadczenia. To znaczy widz
wiedział, że Walt był w Korei, że śmierć nie jest mu obca i tak dalej.
Jednocześnie nie było to jakoś nachalnie wyeksponowane i wmuszane w widza w
stylu „patrzcie, patrzcie, on ma traumę po wojnie”, co jest częste w
amerykańskich filmach o weteranach. W którymś momencie pojawia się mała
wzmianka na przykład o tym, że nie jest problemem to, co się na wojnie robiło w
ramach rozkazów – ale cała reszta tego wątku, czyli ewentualne grzechy
popełniane z własnej woli, odnajdywanie przyjemności w zabijaniu i tak dalej –
to wszystko wisi gdzieś w domyśle i wcale nie jest wspomniane. Ani słówkiem. To
dość niezwykłe, bo naprawdę przyzwyczaiłam się, że amerykańskie kino lubi
dosłowność.
Skoro
już jestem przy rozmowach o śmierci i o wojnie, przejdę tu do ojca Janovicha (Christopher Carley),
czyli „overeducated 27-year-old virgin”. Bo to jedna z tych postaci, których
nie sposób nie lubić. Młody ksiądz, który dopiero co wyszedł z seminarium, a
który obiecał zmarłej żonie Walta, że się nim zaopiekuje. Tyle tylko, że Walt
zupełnie nie wykazuje chęci do współpracy. Jedyną metodą Janovicha jest tutaj
upór i cierpliwość, duchowny trzyma się więc tego i… i no trudno, zaspoiluję:
jedna z najfajniejszych scen filmu to ta, w której Walt przychodzi się
wyspowiadać, a ojciec Janovich reaguje na to: „Jezu, co zrobiłeś?”. To po
prostu trzeba zobaczyć.
Interesująca
jest też sama rodzina Hmongów. Siostra Thao, Sue (Ahney Her), wzbudza sympatię dzięki swojej bezpośredniości i
pogodzie ducha. Jest uparta zupełnie inaczej niż ojciec Janovich, ona po prostu
umie rozmawiać z ludźmi – do tego stopnia, że nawet jej największy i
najbardziej zatwardziały hejter w końcu ją polubi. I nic dziwnego.
W
ogóle teraz mi poszedł ciąg skojarzeń od Sue, przez to, jak się poznali z
Waltem, co z tego poznania później wynikło, aż dotarłam myślami do sceny, w
której Kowalski zaczął przyjmować prezenty. I tutaj muszę nadmienić jedno: ten
film, chociaż jest ogólnie zakwalifikowany jako dramat, jest po prostu zabawny.
Prześmieszny masą prostych, niezbyt nachalnych drobiazgów, które sprawiają, ze
całość jest jakaś taka ciepła i miła. A skoro już jestem przy elementach
humorystycznych, nie sposób nie wspomnieć tutaj o relacjach Walta z fryzjerem Martinem (John Carroll Lynch), które
były najzupełniej rozbrajające. Ten rodzaj przyjaźni, w którym obie strony mogą
już po sobie jeździć jak po łysej kobyle, bo przecież i tak wiadomo jak jest.
Lubię takie rzeczy.
Wiem,
że straszny burdel w tej notce mam, ale teraz jeszcze wrócę do rodziny Hmongów.
Bo to istotny temat, bardzo fajnie w filmie pokazany. Wyjaśnione jest, jak to
się stało, że oni w ogóle pojawili się w Stanach. Zaprezentowane są strzępki
ich kultury, co daje widzowi wgląd w coś, o czego istnieniu tak naprawdę pewnie
nawet nie miał pojęcia (no… ja nie miałam). Ze względu na przedstawienie tego
ludu również warto obejrzeć film.
Nie
będę się już więcej produkować, bo to nie ma sensu. Gran Torino to genialna
rzecz, którą bardzo polecam. Nie chcę rozpisywać się po kolei, jakie odczucia
miałam odnośnie którego bohatera, bo nie w tym rzecz. Podsumuję więc tylko, że
postacie są świetnie skonstruowane, bardzo wyraziste i spójne, w filmie nie ma
tej typowo amerykańskiej, nachalnej dosłowności, przy czym jednocześnie nie ma
jakiejś (typowo naszej, równie nachalnej) depresyjności. Film momentami jest
ciepły i sympatyczny, momentami smutny, czasem człowiek siedzi i zaciska zęby zastanawiając
się, co się porobiło z tym światem i czemu to wszystko musi być takie pogrzane.
Jest trochę o starości, o samotności, rasizmie, życiu w zgodzie z własnymi
zasadami, wreszcie o śmierci – to film o różnych rzeczach. Wszystkie pojawiają
się w sposób delikatny i wzbudzają emocje bez walenia widza młotkiem przez łeb.
Nie umiem znaleźć w Gran Torino
żadnej wady. Ba, nie będę nawet próbować jakoś na siłę. Jestem tym filmem zachwycona
i już. Pełne 10/10.
(źródło w rogu obrazka) |
W takim razie muszę obejrzeć. Sądząc po Twojej interesującej recenzji naprawdę warto!
OdpowiedzUsuń"Gran Torino" to jest to. I podobała mi się [SPOILER] mowa pogrzebowa pastora na temat Walta [koniec SPOILERA].
OdpowiedzUsuńNo to mnie przekonałaś, od jakiegoś już czasu przymierzam się do tego filmu. Eastwood zawsze jednak mnie jakoś odstraszał. Mam wrażenie, że jest jakiś taki ciężki i to w negatywny sposób.
OdpowiedzUsuń@Ikalia: no pewnie że warto, w końcu to Eastwood. ^^
OdpowiedzUsuń@suzarro: no nie? Mowa była świetna, ale to jeden z powodów, dla których ja tak lubię tego pastora. :)
@Nomad: Eastwooda należy się bać, w końcu to Eastwood. 8) Ale jego filmy należy oglądać, bo to jedne z lepszych rzeczy, jakie mogą się trafić kinematografii. :P Co w nim jest ciężkiego w negatywny sposób? o.O
"Eastwood jest doskonały" - cała prawda. Gościu jest genialnym reżyserem i genialny aktorem. Jego Rzeka Tajemnic czy Za wszelką cenę, to absolutne arcydzieła. Szkoda jednak, że później zrobił kilka słabych filmów, jak Medium czy J.Edgar.
OdpowiedzUsuńGran Torino jednak ciągle trzyma przyzwoity eastwoodowski poziom. Jakaś to jest prosta, banalna wręcz historia, a jednak poprzez świetnie nakreślonych, wyrazistych bohaterów urasta do rangi świetnego kina. Do Gran Torino mogę wracać i wracać.
Pozdrawiam
Zupełnie tego wcześniej nie widziałem, nawet w przebłyskach. Dzięki, Fraa. Akurat czegoś szukałem do obejrzenia :)
OdpowiedzUsuńJaram się, że nakłoniłam kogoś do obejrzenia tego doskonałego filmu - ba!, że w ogóle "pokazałam" komuś ten film. Człowiek zaczyna wierzyć, że całe to blogowanie w ogóle jest "po coś". ^^
UsuńMiłego seansu życzę! :D
Kocham ten film. Po prostu. I podpisuję się wszystkimi kończynami pod tym, co napisałaś. Nie wspomniałaś tylko o jednym - moim zdaniem istotnym wątku - o tym, że mamy tutaj Eastwooda, który z jednej strony oczywiście jest twardzielem (najlepszy cytat filmowy wszech czasów o tym świadczy ;) ), ale jednocześnie jest też starym słabym człowiekiem. Mnie to naprawdę poruszyło. Eastwood jest nie tylko genialnym reżyserem, ale też człowiekiem z dużym dystansem do siebie i swojej legendy - która potrafi doskonale zagrać, tak jak w Gran Torino.
OdpowiedzUsuńA teraz wypierdalam z twojego trawnika.
"A teraz wypierdalam z twojego trawnika." <3 xD
UsuńCo do popełnionej przez Ciebie uwagi odnośnie filmu i Eastwooda - jak najbardziej i w 100% racja. :)