sobota, 9 lutego 2013

Granie na Fraakranie (28) - Dracula 3: The Path of the Dragon

Dracula 3 - okładka
Mam mieszane uczucia odnośnie serii „Almanach klasyki”. Z jednej strony: otworzyli mi oczy na gry Microïds, a więc na samą miodność przygodówek point & click (Syberia i Return to Mysterious Island). Dzięki tej serii odkryłam, że to właśnie jest moja nisza, a potem siłą rozpędu poszły inne tytuły – zarówno Microïds jak i innych producentów. Niemniej okropnie boli, kiedy wydane w ramach „Almanachu klasyki” gry są fatalnie spolszczone i pełne błędów, bo w jakiś sposób to zniechęca do tych tytułów.
Tak właśnie miałam z kolejną pozycją z serii, czyli grą Dracula 3: The Path of the Dragon – przy czym nazwane jest to szumnie „antologią”, ale w rzeczywistości gracz ma do czynienia z jedną grą i jedną historią, tylko poszatkowaną w trzy epizody.
Jeśli ktoś zagląda na tego bloga nieco regularniej, być może trafił na moje rozpaczliwe wołanie pomocy we wrześniu ubiegłego roku, kiedy to nadziałam się na okropnie irytującą przeszkodę w Draculi 3, czyli uparte i niewzruszone wywalanie mnie do Windowsa, kiedy tylko usiłowałam wyjść z pewnego grobu. Próbowałam w różnych trybach zgodności, na różnych komputerach, przeinstalowywałam grę pierdylion razy, by ostatecznie okazało się, że jedyną skuteczną metodą na ten problem jest… pozyskanie (tu następuje znaczące odkaszlnięcie) innej kopii gry. Dopiero niedawno ją pozyskałam, stąd też ogólnie czas od rozpoczęcia gry do jej zakończenia wynosi jakieś pół roku. No cóż.

screen z gry
Sam fakt, że po kilku miesiącach w ogóle wróciłam do Draculi 3 mimo wszystkich przeciwności losu i rzeczy martwych, właściwie mówi wszystko. Bo ja nie wracam. Generalnie jeśli zrażę się do gry, to ona ląduje na stosie tych nigdy nieukończonych, obowiązkowo z etykietką „kiedyś dokończę”, ma się rozumieć, ale i tak wiadomo, jak jest (w tym momencie uświadomiłam sobie, jak ogromna to jest sterta – lekką ręką sięga już sufitu…). Tymczasem do Draculi 3 wróciłam i dojechałam do finału. To zjawisko naprawdę niezwykłe, ale w żadnym razie nie jest to jakiś zupełnie nieuzasadniony przypadek. Bo uzasadnienie jest.

Po pierwsze więc: historia. Do Vlada Tepesa mam ogromny sentyment – częściowo przez własne pochodzenie, częściowo tak po prostu. Rumunię wraz z jej całą – zazwyczaj dość krwawą, trzeba przyznać – historią bardzo lubię, a sympatia ta sięga czasów podstawówki. Wampirami zawsze się jarałam, bądź co bądź jeden z moich pierwszych bohaterów w jednym z moich pierwszych opowiadań był wampirem. Mówię tu, ma się rozumieć, o wampirach, a nie emujących fajfusach, których sensem życia jest sparklenie i bycie loffcianym przez piszczące nastolatki. Dracula 3: The Path of the Dragon łączy wszystkie te rzeczy, a całość jest podana w cudnym sosie początku XX wieku: oto w roku 1920 egzorcysta Arno Moriani trafia do niewielkiego rumuńskiego miasteczka, Vladoviste, zniszczonego przez wojnę, posępnego i tak bardzo klimatycznego, że tam po prostu musi – absolutnie musi! – zawiązać się jakaś wampiryczno-szemrana intryga. No i się zawiązuje: duchowny ma sprawdzić kandydaturę pewnej nieboszczki do kanonizacji. Okazuje się jednak, że potencjalna święta ma jakieś mroczne sekreciki. Ich tropem zaczyna podążać ksiądz. A nie jest lekko: ksenofobiczny grabarz, tajemnicza Cyganka Luana, nieco zastraszona gospodyni, dziennikarz… – praktycznie wszyscy we Vladoviste coś ukrywają.
screen z gry (cutscenka z samym Arno Moriani)
Ta atmosfera tajemnicy i wszechobecnych spisków jest w grze bardzo gęsta i bardzo fajna. Gracz czuje, że nieszczęsny duchowny musi lawirować między ludźmi, którzy są mu w najlepszym razie nieprzychylni, a prawda, która na niego czeka, jest jeszcze gorsza. Klimat podkręca niesamowita muzyka i – od czasu do czasu – słyszalne bicie serca naszego bohatera, który, delikatnie mówiąc, nie przepada za schodzeniem do ciemnych, znajdujących się pod ziemią miejsc. A trudno szukać wampirów nie schodząc do rozmaitych krypt i grobowców, ma się rozumieć. Zresztą, nie ukrywam, że częściowo lęki Arno Morianiego są mi bardzo bliskie, więc na to jego bicie serca byłam bardzo podatna.
We Vladoviste praktycznie cały czas panuje noc. To znaczy nawet jeśli to jest dzień, to jest na tyle ciemny, że równie dobrze mógłby być nocą. Duchowny przez niemal cały czas gry będzie poruszał się w ciemnościach.

screen z gry
Obok fabuły i świetnie zrobionego klimatu grozy, gra oferuje całkiem sporo godzin rozwiązywania naprawdę fajnych łamigłówek. Jest to jedna z tych gier, gdzie – choć niektóre zagadki są okropnie trudne (no, przynajmniej dla mnie) – to jednak one wszystkie są do wykombinowania zupełnie logicznie, bez klikania na rympał gdzie popadnie, bez upierdliwego mycia małpek, karmienia upierdliwego rozbitka czy macania kursorem każdego piksela widocznego na ekranie. Ba!, jestem z siebie całkowicie dumna, bo rozkminiłam coś, co ponoć jest odwróconym ciągiem Fibonacciego, mimo że do czasu gry w Draculę 3 nie miałam pojęcia, kto zacz tak w ogóle. Jasne, rozwiązanie niektórych zagadek wymagało drobnych pomocy, ale to tylko zwiększało frajdę, jeśli wreszcie się wpadło na jakiś sensowny trop.
Zastrzeżenie mam tylko do końcówki, gdzie – nie ukrywam – poczułam pewne zmęczenie. To znaczy rzecz w tym, że po całym dniu kombinowania rozwaliłam jedną łamigłówkę, jeszcze byłam w euforii, jeszcze dumna z siebie, kiedy za kolejnymi drzwiami natknęłam się na kolejną z rodzaju tych, nad którymi muszę spędzić cały dzień. I potem znowu – zero wytchnienia. Nie wątpię, że dla większości graczy byłby to atut, bo ciągłe wyzwanie i ciągłe granie na najwyższych obrotach, mi jednak brakowało tam jakiegoś przerywnika wyłącznie dla wytchnienia. Bo pod koniec zaczęłam wpadać w straszną depresję nad własną głupotą. To znaczy może to, ma się rozumieć, oznaczać, że gra jest dla mnie po prostu za trudna – z drugiej strony, gdyby była łatwiejsza, przypuszczalnie marudziłabym, że jest zbyt łatwa, więc to chyba nie do końca o to chodzi. Ale na przykład o ile na początku Arno Moriani miał wykonywać różne dziwne zadania, a w międzyczasie rozmawiać o tych zadaniach z mieszkańcami Vladoviste, o tyle pod koniec już tylko wykonywał zadania, jedno po drugim, a zupełnie nie miał do kogo otworzyć paszczy. Trochę mi brakowało tych początkowych rozmów w miasteczku, nawet jeśli jego mieszkańcy nie byli szczególnie wylewni i najchętniej ograniczyliby kontakty z duchownym do „niech ojciec wraca do Watykanu”.

screen z gry (badania krwi)
Graficznie gra jest doprawdy śliczna. To znaczy jasne, trójwymiarowe postacie są szpetne niemożebnie, w szczególności chłopiec, Ionel, generalnie prawie wszyscy wyglądają jak ktoś, kto nazajutrz będzie zombie, niemniej tła są przepiękne. Bardzo nastrojowe i dość starannie wykonane (choć nie jest to poziom Syberii, ma się rozumieć).

Tak podsumowując: Dracula 3: The Path of the Dragon to naprawdę fajna rzecz, warta przejścia. Niesamowita atmosfera, groza polegająca na tym, czego nie widać, intryga z wmieszanymi w nią mrocznymi mocami, wreszcie sam przewijający się motyw Vlada Tepesa – wszystko to sprawia, że gracz zagłębia się w tę historię i chce poznać jej dalszy ciąg. Niby same banały, niby wyświechtane motywy związane z Draculą, ale podane w świetnym stylu. A i spolszczenie tym razem daje radę. Nie zostawia Syberiowego kaca, ale to historia, którą na pewno warto przejść – 9/10.









screen z gry (jedna z uliczek Vladoviste)
Z Królisiem rozkminiamy labirynt, którym przyszło podążać księdzu.
To znaczy ja rozkminiam - Króliś tak naprawdę wie i tylko ze mnie się śmieje.

5 komentarzy:

  1. Fraa, grałaś ty może w The Longest Journey? Bo jeśli nie, to ponownie będę musiał zawołać "O tempora, o mores, o ja pierdoles!"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam niejasne wrażenie, Misiaelu, że powinnam gdzieś na blogu walnąć disklejmera jakiegoś, bo wyłysiejesz od tego temporowania. ^^

      Pozwól więc, że wyjaśnię:

      Ja nie jestem wyczynową graczką - ani graczką ze stażem. Przez pół swojego nołlajfowego żywota karmiłam się grami strategicznymi. Do momentu, w którym doszłam do wniosku, że kasa się mnie nie trzyma ani w życiu realnym, ani wirtualnym, a taktyka i konflikty zbrojne są czymś, co mnie przerasta w stopniu co najmniej nieprzyzwoitym. Powoli więc zaczęłam porzucać strategie i uznałam, że może w ogóle gry komputerowe nie są zabawą dla mnie. Jakiś rok temu Ulv mi sprezentował "Syberię" i okazało się to strzałem w sam środek dziesiątki. Znalazłam ten typ gier, które do mnie trafiają (wcześniejszych epizodów z np. "Księciem i Tchórzem" nie liczę, bo to było dawno i nieprawda). ALE - co za tym idzie, moje doświadczenie jest mocno nikłe. Tak więc w wiele, wieeele klasyków nie grałam. JESZCZE. W tym w The Longest Journey. ALE - żeby nie było: szukam tego tytułu po sklepach od roku, bo trochę o tym poczytałam zaraz jak T-Virus mi polecił (a zrobił to w komentarzu pod wpisem o Syberii) i uznałam, że chcę. Problem polega na tym, że do tej pory się na to nie natknęłam nigdzie.

      Więc po prostu uzbrój się w cierpliwość i zrozum, że to jest blog początkującej amatorki. ^^

      Usuń
    2. Początkującą fanką gier przygodowych byłaś trzydzieści recenzji temu. Żadne wytłumaczenie.

      Usuń
    3. Ja tam nadal się czuję początkująca. :D Tym bardziej, że z tych trzydziestu recenzji może z dziesięć było gier przygodowych.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...