środa, 16 stycznia 2013

ZaFraapowana filmami (76) - "Anioły kontra cyborgi"

Anioły kontra cyborgi - okładka
Okej, postawmy sprawę jasno: w tej chwili powinnam zwinąć się w kłębek pod kołdrą i spokojnie pozwolić na transformację w bakłażana. Jednak moja ostatnia szara komórka, z połową twarzy wymalowaną na niebiesko, wciąż walczy, wciąż macha mieczykiem i nigdy się nie podda. Dlatego Państwo mnie tu widzą. Bo Anioły kontra cyborgi.
Są tytuły, które mają Moc. One po prostu krzyczą z półek i plakatów „Twój mózg eksploduje, ale obejrzyj mnie!”, a ja – choć przyznaję to z pewnym wstydem – nieustannie słucham tych głosów. Tak było z filmem Kowboje i obcy, gdzie przecież to tytuł był tak naprawdę jedynym fajnym elementem. Ale Anioły kontra cyborgi, produkcja z 2009 roku w reżyserii Leigha Scotta, ma chyba Moc jeszcze większą. No bo c’mon, jak u licha można NIE chcieć obejrzeć czegoś, co ma tytuł Anioły-kontra-kurwa-cyborgi?! Tu głęboki ukłon w stronę – jak zwykle niebywale twórczych – tłumaczy, bo tytuł oryginału to Chrome Angels, co już aż takiej potęgi nie ma.
Tyle przydługiego wstępu na temat tytułu. Przejdę już może do rzeczy.
Obawiam się, że cały budżet filmu (ok. 2 mln dolarów) zjadło popełnienie plakatu. Coś pewnie jeszcze poszło na kilkusekundową scenę lecącej wystrzelonej kuli, bo wygląda prawie jak w Matrixie. Z naciskiem na „prawie”, ma się rozumieć. No ale ten plakat: Tak szczerze, w połączeniu z epickim tytułem, przez krótką chwilę myślałam, że dostanę gównianą mieszankę Terminatora, Wojny Światów, Armii Boga, Obcego i jeszcze trochę kosmosu, co byłoby absolutną miodnością w kategorii złych filmów (żeby nie było nieporozumień: poszczególne elementy składowe tej mieszanki lubię ogromnie). Kicz nad kicze, ale z przypierdem.
kadr z filmu Anioły kontra cyborgi
(przyjrzyjmy się temu ujęciu - będziemy je widzieli jeszcze
 paręnaście sekund. A potem drugi raz, w końcówce)
Niestety, ponieważ – jak wspomniałam – na ten plakat poszedł cały budżet, kiedy przyszło do kręcenia filmu, ekipę stać było na podróż do Lafayette w Louisianie (nie wiedzą Państwo, gdzie to jest? Nic dziwnego! A czy ktoś zza oceanu wiedziałby, gdzie jest Elbląg?!) i nakręcenie paru scenek w różnych barach i sklepach. Płomienie robili chyba w paincie, a jeśli nie, to z całą pewnością ściągnęli do siebie efekciarza od Wiedźmina. Zła armia złych cyborgów to sklepowe manekiny w kombinezonach hydraulika. Jak każdy wie, bomby atomowe wybuchają w kucyponkowe grzybki, więzienie zaś to remake celi, w której obudził się Albercik z Maksem. Ale, ale! Trzeba pamiętać o „1000”, czyli kuble wielkości całkiem pokaźnej kamienicy – bo ja naprawdę dawno nie widziałam tak fatalnego użycia komputera. Obawiam się, że kreskówki Disneya mają bardziej realistyczną grafikę.
Odpadł więc pierwszy element, który by wynikał z plakatu: efekciarstwo (no co no? Dobre efekciarstwo nie jest złe!).
A może w takim razie ogólnie klimat? No dobra, kasy mogli nie mieć, ale przecież czasem wystarczy trochę wysiłku i wychodzi coś super.
Ja może zarysuję fabułę: kilka panienek-motocyklistek przyjeżdża na swoich brykach do jakiejś dziury na południu USA. Za cztery godziny mają być w Meksyku, do którego uciekają po napadzie na bank. Są twarde, mroczne, twarde, zabawne, twarde i seksowne. Wspominałam, że twarde? I niech nikt mi się nie dziwi później, jak kręcę nosem na literackich bohaterów tego typu. Twój protagonista nosi skóry, towarzyszy mu rockowy podkład muzyczny (och, nawet jeśli tylko w domyśle), jest twardy, niedogolony, seksowny i na bakier z wymiarem sprawiedliwości? A więc istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że you’re doing it wrong.
kadr z filmu Anioły kontra cyborgi 
(mistrzynie zbrodni omawiają z detalami swoje
przestępcze plany w pierwszym z brzegu pubie)
No więc te seksowne wanna-be Daughters of Anarchy lądują w tej dziurze. Orientują się, że wszyscy wokół – najpewniej w całym miasteczku – to roboty! Bo oczy im świecą na zielono! I od czasu do czasu mówią śmiesznym, mechanicznym głosikiem! Nader istotne i charakterystyczne dla cyborgów jest też przekrzywianie głowy jak Thranduil, kiedy składał hołd Throrowi, tylko taki Thranduil z czkawką. Roboty, ma się rozumieć, zamiast od razu po otrzymaniu rozkazu rozwalić panienki, przez dłuższą chwilę stoją bez ruchu i powtarzają swoimi śmiesznymi głosikami „Exterminate”. Panienki więc w spektakularnej scenie strzelaniny zmieniają bar w składnicę złomu, po czym już-już chcą odjeżdżać w stronę zachodzącego słońca, kiedy na zewnątrz pojawia się więcej bad guyów, z manekinami na czele. Część lasek się wymyka, część zaś dostaje się do niewoli geniusza zbrodni, założyciela tego robo miasteczka: Elliota Davrosa (Paul Le Mat). Elliot chce zdobyć władzę nad światem, ma się rozumieć. A więc nie, naprawdę nie ma tam ani aniołów (niestety, zbyt dosłownie potraktowałam tytuł, a to tylko takie jak Aniołki Charliego, sniff…), ani na dobrą sprawę cyborgów, bo wszystkie roboty wyglądają… no… jak ludzie, po prostu. W dodatku ponieważ to androidy, klony i wogle, to można było zatrudnić dwa razy mniej statystów, bo roboryjki po wielekroć się powtarzały. Wspominałam, że cały budżet poszedł na plakat? Swoją drogą, sam pomysł robomiasteczka ogólnie rzecz biorąc był z dużo większym wdziękiem zrealizowany w obu wersjach Żon ze Stepford.
kadr z filmu Anioły kontra cyborgi (Gator)
Durna fabuła dodatkowo została okraszona dodającymi głębi bredniami o wolności, przyjaźni i ratowaniu świata. Bez tego przynajmniej całość byłaby po prostu konsekwentnie głupia. Głupia koszmarnie, ale spójna. A tak dostajemy takie niewiadomoco, które w obliczu dramatycznej przeszłości głównej bezimiennej bohaterki (Stacey Dash) trudno traktować nawet jako pastisz tandetnego kina akcji.
A-a-a, właśnie. Skoro jestem przy bohaterkach: ta bezimienna jest tak twarda, że wchodzi do bunkra w jednym kolorze szminki, tam zbiera sobie jakieś giwery i bazooki, a wychodzi w innym kolorze. Łał. A ja narzekałam na zmieniającą się chyłkiem fryzurę Vickers z Prometeusza. No i wogle, to takie trÓ, kiedy wydekoltowana motocyklistka w podartych szortach, nim zejdzie ze swojego harleya, mazia sobie usta błyszczykiem. Fuck yeah. Bohaterem, który drażnił mnie stosunkowo najmniej był… byłby Bobby Dupree (Collin Galyean), ex jednej z lasek, bo jako jedyny nie był przepakowany, ale niestety – stanowił tak wyraźny Element Komiczny, że aż trzeszczało. Trochę lepiej sprawa się miała z Gatorem (Dean N. Arevalo), przepakowanym jak najbardziej, ale przynajmniej był wzrostu kucającego jamnika, co miało swój urok w obliczu ociekającego powagą i zajebistością otoczenia.
kadr z filmu Anioły kontra cyborgi ("1000")
Ale zostawię tandetnych bohaterów i drętwe dialogi, a wspomnę jeszcze o jednym: zdjęcia. I montaż. Matulko z córuchną, toż ja myślałam w pierwszej chwili, że mi odtwarzacz laguje. Pewnie zresztą lagował, może komputer mi płakał z żalu, że coś takiego musi odtwarzać. Co i rusz trafiało się jakieś niedorobione slow motion, które zaraz przechodziło w gwałtowne przyspieszenie, a w kolejnej sekundzie była już w ogóle zmiana ujęcia. A potem nazad to samo. A potem wykoksane, efekciarskie ujęcie z paskowanym obrazem, jakby filmowali ekran monitora, a potem zaś to co było. Nożesz kurczaczek! Wszystkie chińskie dzieci, które to oglądały, musiały dostać zbiorowego ataku epilepsji. To znaczy ja ogarniam, że to miało dodać dynamiki, ale wyszło jedynie wkurzająco.
Myślę teraz cały czas nad jakimś pozytywem odnośnie tego filmu. I naprawdę, naprawdę nie mogę niczego znaleźć. Głupie, kiczowate, tandetne, pozbawione krztyny widowiskowości. Chociaż tyle dobrego, że przekroczyło magiczną granicę „tak głupie, że aż śmieszne”. Bo w sumie bawiłam się całkiem nieźle, kiedy tak sobie oglądałam, jak robot wielkości domu strzela rakietami w stojący samochód, przy którym stoją dwaj panowie, i ni wafelka nie może w nich wcelować. I jak jeden z tych panów w analogicznej sytuacji też nie może wcelować – z kolei w robota wielkości domu. I jak Elliot chce sterroryzować świat – to jest takie rozkoszne! I… no i cóż, żałuję tylko, że nie miałam wódki do oglądania. 1/10. Ktoś nie wierzy? Zapraszam do cytatu poniżej.








– To mój świat. Sam go zbudowałem. Nie pozwolę, by zniszczyła go banda licealistek z długimi włosami i sztucznymi cyckami.
– Nie masz wyboru. Ona po nas wróci.
– Kto?
– Ona nie ma imienia. Dlatego wszystkim umyka. Nawet samemu Bogu i Szatanowi. Jest jak siła natury. Jak wiatr lub huragan. Nie ma w niej strachu, nie ma chwili wahania. Kiedy wymyślali Boogeymana, nie wiedzieli, że to kobieta. Kiedy człowiek się orientuje, że nadchodzi, jest już za późno. Ale najlepsze jest to, że to moja przyjaciółka.

8 komentarzy:

  1. Ten cytat jest straszny T.T Oh, God, WHY

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty ten cytat wymyśliłaś, prawda? PRAWDA???

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie. ;] To bardzo podniosła scena, w której jedna z motocyklistek opowiada main evilowi o szefowej ich... nie wiem - gangu, powiedzmy. Jest tak serio i wogle. Przykro mi.

    Już nigdy nie powiem, że w jakimś filmie są słabe dialogi. xD

    OdpowiedzUsuń
  4. @No bo c’mon, jak u licha można NIE chcieć obejrzeć czegoś, co ma tytuł Anioły-kontra-kurwa-cyborgi?!

    No bo c’mon, jak u licha można NIE chcieć obejrzeć czegoś, co ma tytuł kurwa-Anioły-kontra-ja-pierdolę-cyborgi?!

    Fixed.

    OdpowiedzUsuń
  5. 1. Kolejny ciekawy filmowy tytuł (było jeszcze "Lesbian Vampire Killers" z tego co pamiętam). 2. Skąd pomysł na obejrzenie takiego dzieła?;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ototo, "Lesbian Vampire Killers" to podobna kategoria tytułów sugerujących must-see! :D
      A skąd pomysł? No po prostu zobaczyłam tytuł. 8) On mnie wołał z półki sklepowej. ;)

      Usuń
  6. Ten największy kozak miał prześmieszny głos :D Piszczał jakby się helu nałykał i to stanowiło taki cudowny kontrast między zajebistością postaci a głosem Myszki Mickey :D W sumie wszystkie te laski na motorach popiskiwaly i cały gang można by nazwać "Hel angels" ^^

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...