Są filmy, do których po jakimś czasie chce się wrócić i przeżyć przedstawione w nich historie jeszcze raz. A są takie, które chce się zapomnieć. Najgorzej jednak jest z filmami, które kiedyś się widziało, ma się mgliste pojęcie, że chyba nie bardzo się podobało, ale tak właściwie nie umie się powiedzieć dlaczego ani o czym to tak w ogóle było.
Do tej ostatniej kategorii zaliczała się produkcja „Władcy Ognia” z 2002 roku w reżyserii Roba Bowmana. Fraa więc postanowiła obejrzeć ten film jeszcze raz i wyrobić sobie opinię.
Bodajby oślepła za tak durne pomysły!
Główny bohater, Quinn (Christian Bale), został wychowany przez samotną matkę, która – ponieważ była prawdziwie twardą kobietą – pracowała w kopalni. Pewnego pięknego dnia, chłopiec odwiedził matulę w pracy, podczas gdy koledzy matuli dokopali się do jamy smoka. Smok się obudził, zionął w górników tak, że został z nich smród i skarpetki, po czym ruszył w świat. Przeżył tylko dwunastoletni Quinn.
Dwadzieścia lat później ludzkość została już wybita niemal co do nogi. Zostało parę ostatnich bastionów rozrzuconych tu i tam. Quinn (tu przez chwilę można podziwiać jego obnażone piersi) dowodzi grupką Anglików ukrywających się w zrujnowanym zamku. I do tejże grupki przyjeżdża z kolei grupka Amerykanów: ich szef (Matthew McConaughey) wygląda co prawda raczej na coś zbliżonego do Wikinga, ale pal sześć. Nazywa się Denton Van Zan, bo – jak wiadomo, „van” jest takie am... chwileczkę! Przecież to niderlandzkie „z”... a więc Amerykanin czy może jednak Holender? No ale pies to trącał, widocznie facet był przywiązany do holenderskich korzeni swojej rodziny. Grunt, że był twardy, wytatuowany i miał smoczy kieł zawieszony na szyi. W każdym razie Amerykanie wpadają do zameczku Anglików z czołgami, karabinami i – a jakże! – śmigłowcami. Co więcej okazuje się, że Amerykanie są zabójcami smoków, mają elitarny oddział do skakania z helikopterów i w ogóle są tak kozaccy, że nawet nie muszą mówić, co jest kozackie. Po prostu są.
Fraa się zaczęła zastanawiać: skoro są tacy świetni i mordują smoki na śniadanie, to dlaczego dwadzieścia lat wcześniej, kiedy jeszcze było w USA jakieś trzysta milionów ludzi, nikt nie potrafił sobie z tymi bestyjami poradzić? Czemu oddział „Archaniołów” (o banalności tej nazwy Fraa się woli nawet nie wypowiadać) mógł powstać dopiero kiedy ludzkość została zredukowana do kilku dziesiątek?
Ale ale, skoro już mowa o wątpliwościach: o co właściwie chodzi? Smoki wypaliły całą ziemię i co? Czym one właściwie się żywiły? Ludźmi? W którymś momencie jest mowa o tym, że smokom nie zależy na ludziach, za to chcą spalić uprawy. W takim razie dlaczego palą te uprawy tylko wtedy, kiedy na polu jest jakiś człowiek? Wcześniej nie zauważyły? Nie no, rzeczywiście, Fraa domyśla się, że przelatując nad bezkresnymi połaciami wypalonej, czarnej ziemi trudno zauważyć prostokąt zieleni, gdzie po tyczkach pną się dorodne krzewy pomidorów i fasola. Może umknąć. Zresztą, przecież było kilka scen, w których smoki wsunęły paru ludzi – czyli może jednak chodzi o świeże mięsko, a nie palenie pomidorów?
Fraa nie mogła też znaleźć żadnego sensownego uzasadnienia dla faktu, że smoki o zmierzchu widzą gorzej. Wytłumaczenie pod tytułem „magiczna godzina” nie jest satysfakcjonujące. Fraa odniosła wrażenie, że twórcy filmu wymyślili sobie coś takiego, żeby fajnie brzmiało, ale nawet nie spróbowali przemyśleć, jakie by to miało mieć logiczne przyczyny.
Niestety, to samo dotyczy samej idei przetrwania tych resztek ludzkości w opanowanym przez smoki świecie. No bo skoro trójka frajerów potrafiła zabić największego i najgroźniejszego smoka, to dlaczego nie potrafiły tego zrobić całe potężne armie? Przecież trójka frajerów miała tylko dwie flary i topór. To nie byli żadni nadludzie. A wręcz trzeba powiedzieć, że Quinn był kretynem jakich mało: no bo kto o zdrowych zmysłach dostaje jedną, jedyną, ostatnią rakietę, którą ma rozsadzić smoka i uratować świat, po czym przebiegając przez ulicę najzwyczajniej w świecie gubi tę rakietę, o czym orientuje się będąc już daleko? Nie no, oczywiście – zdarza się od czasu do czasu coś zgubić, ale Fraa była niebywale porażona głupotą tej sceny i głupotą głównego herosa.
O Izabelli Scorupco, która drobnym kroczkiem przetruchtała przed najgroźniejszym smokiem waląc do niego serię z karabinu, Fraa nawet woli nie wspominać, bo to było żenujące. Ona – Alex – drobi tuż przed nosem samca alfa, a ten stoi. I sapie.
No i zakończenie: samiec ukatrupiony (spoiler? Fraa przeprasza... acz jednak ma wrażenie, że to nie był jakiś nadzwyczajny suspens w tym filmie, więc może Fraa nie wyrządziła nikomu strasznej krzywdy) i co? Kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy, smoczyc wyparowało? Zdechły nieutulone w żalu? Rozsadziła je niezaspokajana chuć? Coś tu nie gra, proszę Państwa.
Podsumowując: bohaterowie albo tragicznie nieprzekonujący, albo trywialni. Smoki jakieś takie sierotowate i strasznie nieporadne jak na stworzenia, które zmiotły ludzkość i opanowały świat. Każdy pomysł, jaki zalśni w trakcie filmu, jest albo jakimś nieprzemyślanym wymysłem, albo nielitościwym banałem. Szczerze powiedziawszy, jeśli Fraa żywiła pewną awersję do Christiana Bale'a po batmanowych bluźnierstwach, to teraz chyba jest jeszcze gorzej. Muzyki Fraa nawet nie pamięta. Wszystko byłoby w porządku, gdyby film chociaż nadrabiał efektami i fantastycznymi scenami z udziałem smoków – ale to też jest jakieś takie... Po prostu bez polotu. Jakby twórcom kompletnie zabrakło pomysłów na jakąś oryginalną wizję. Fraa chciałaby coś pozytywnego powiedzieć o tym filmie, ale nie bardzo potrafi... Ha! Udało się! No więc: to mimo wszystko nie jest „Dom Usherów”...
A co tam, Fraa ma lepszy dzień: Creedy (Gerard Butler) był w porządku, ot co.
oraz:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz