Jeden zupełnie przypadkowy facet, jedna wojownicza laska, jedna kobieta-roślina, do tego coś małego i irytującego, a wszyscy zgromadzeni na pokładzie żyjącego statku kosmicznego – na co to wygląda? „Farscape” z 1999 roku? W żadnym razie. „Lexx” z roku 1997.
Fraa wychowała się w przyjaźni z gatunkiem sci-fi. Może dlatego miała okazję zaprzyjaźnić się również z „Lexxem”, który – jak się później zorientowała – był serialem mało znanym i mało popularnym. A Fraa jest zdania, że ten brak dobrej sławy jest zupełnie niesprawiedliwy.
Fraa ostatnio miała radosną okazję odświeżyć sobie całą serię, czyli: początkowy miniserial z 1997 roku, o podtytule „The Dark Zone” oraz trzy sezony kręcone w latach 1997-2002. I cóż można powiedzieć? Rozrywka nadal prześwietna.
Fraa obstawia, że głównym czynnikiem działającym na szkodę „Lexxa” są efekty. Trzeba uczciwie przyznać, że pod tym względem serial mocno kuleje, co właściwie jest dość dziwne, bo w 1997 roku należałoby się spodziewać czegoś więcej, niż ukręconego ze szmat kosmity i robota wyglądającego jak plastikowa zabawka. A jednak patrzenie na całość wyłącznie przez pryzmat efektów jest mocno ograniczające.
Jest takie coś, co sprawia, że ludzie, którzy przeszli BioShocka i Modern Warfare 2 nadal z przyjemnością wracają do Planescape: Torment, a czasem nawet z sentymentem wspominają Wormsy czy Mario. To pomysł, wdzięk, grywalność, no i – w przypadku Tormenta – dialogi. Frajda, którą sprawia gra, chociaż wymagania sprzętowe nie zmuszają gracza do zastawienia nerki, żeby kupić lepszy procesor.
To samo ma „Lexx”.
Zupełnie osobną kwestią, której nie dostrzegli ludzie po obejrzeniu jednego odcinka i zniechęceniu się (no bo jak mieliby to dostrzec?), jest to, że „Lexx” ewoluował. Duże zmiany w wyglądzie są już między pierwszym miniserialem a resztą. Zasadniczo zmienia się wystrój wnętrza Lexxa. A dalej po prostu stopniowo, stopniowo poprawiają się efekty, które w trzecim sezonie, „Fire and Water”, były już naprawdę całkiem znośne.
Kolejnym czynnikiem, który mógł nie przysporzyć „Lexxowi” popularności, jest fabuła. Faktycznie, widz może był przyzwyczajony do wielkich wojen ludzi z kosmitami, do fikuśnych obcych, masy strzelania, dzikiego romansu głównych bohaterów. Kapitanem statku powinien być ktoś na miarę Hana Solo, a jedyny robot, który wydawałby się „na czasie”, to Data ze „Star Treka”.
Jasne, w „Lexxie” też są wojny i strzelanie. Ale nie o to chodzi.
Pasażerowie Lexxa są absolutnie przypadkową zbieraniną: kapitan Stanley H. Tweedle to totalnie aseksualna życiowa pierdoła. Cycata laska, Zev/Xev Bellringer jest niedokończoną niewolnicą miłości, która ma zwiększone potrzeby seksualne. Robot – właściwie głowa robota o wdzięcznym imieniu 790 – jest obsesyjnie zakochany i jego jedynym marzeniem jest unicestwienie wszystkich oprócz danego obiektu pożądania. Przewija się kobieta, Lyekka, która jest rośliną i jej jedynym pragnieniem jest jedzenie. No i jest jeszcze nieumarły eks-morderca, Kai, który ma durną fryzurę.
Ich problemy nie są epickie. Kai, jako pozbawiony pragnień umarlak, właściwie robi to czego życzy sobie reszta, a reszta chce głównie seksu i miłego życia. Tymczasem gdzie nie wylądują, to coś im w spełnieniu tych dążeń przeszkadza, nawet jeśli udali się do międzygalaktycznego burdelu.
Nie ma też fikuśnych obcych. Oprócz jaszczurek rojnych, wszyscy wyglądają jak ludzie. Zachowują się jak ludzie, mówią po angielsku i nazywają się ludźmi.
Romansu głównych bohaterów nie będzie, bo – mimo największych chęci Stanleya – jest on jedynym człowiekiem w dwóch wszechświatach, z którym Zev za nic nie poszłaby do łóżka. Zev za to jest zakochana w Kai'u, który z racji tego, że jest martwy, nie ma chęci ani możliwości spełnienia jej zachcianek.
I tak to się turla. Codzienne kłopoty czegoś w rodzaju kosmicznych rozbitków.
Bodaj na filmwebie Fraa czytała też coś o kiepskiej grze aktorskiej. Cóż – pewnie częściowo nie jest zbyt wypasiona. Chociaż akurat Polacy nie powinni się wypowiadać na ten temat, biorąc pod uwagę fakt, że polscy gwiazdorzy kinowi to najczęściej kawałki drewna w makijażu. Fraa ma w domu grejpfruta, który zagrałby prawie wszystkie role w „Wiedźminie” lepiej, niż oryginalni aktorzy. I to jednocześnie. Oprócz Jaskra.
Ale nie o tym...
Fraa pozwoliła sobie zrobić przegląd „słabych aktorów” w „Lexxie”:
Tim Curry – po raz kolejny: nazwisko jak nazwisko,ale jakże charakterystyczna twarz! Fraa sobie nie wyobraża, żeby ktokolwiek mógł jej nie kojarzyć. Przewinęła się w takich produkcjach, jak „Oscar” (ten z Sylvestrem Stallone), „Attyla”, „Trzej Muszkieterowie” (1993 r.), „Polowanie na Czerwony Październik” i wielu innych. Postać Poety – urzekająca.
Peter Guinness z „Jeźdźca bez głowy”, „Jacka i czerodziejskiej fasoli”, „Baśni z tysiąca i jednej nocy” czy wreszcie z „Wiedźmikołaja”.
Jeff Pustil o aparycji małego, antypatycznego cwaniaczka i takiej roli w „Lexxie”, przewinął się w kolejnym szeregu filmów. Obszerną filmografię ma też Stephen McHattie czy John Standing.
I tak dalej.
Wypowiadanie się na temat aktorstwa po obejrzeniu jednego odcinka, jest cośkolwiek nierozsądne. Choć rzeczywiście główne role są obsadzone przez nieznane osoby. Ale co w tym dziwnego? To serial. W serialach rzadko kiedy widzi się gwiazdy.
Jak już Fraa wspominała, zasadniczym błędem widzów jest podchodzenie do „Lexxa” z kołkiem w rzyci, czyli: na poważnie. „Lexx” w dużej mierze bawi się konwencją, traktuje sci-fi z przymrużeniem oka. Fraa w tandecie widzi właśnie część poczucia humoru twórców. Ot, weźmy takie początkowe sezony i kostiumy: rasa Brunnen-G, do której należał Kai – rasa romantycznych wojowników i marzycieli – miała różowe, pasiaste wdzianka. W pierwszym odcinku mamy bohatera - niepokornego, błękitnookiego pirata - który pogina w spódniczce z różowych, błyszczących blaszek. Jego załoga wygląda jak banda sadomasochistycznych, bardzo stereotypowych gejów i sodomitów, kiedy tak wszyscy biegają w skórzanych gatkach i jakichś pasach centralnie odsłaniających męskie biusty. Jak – no Fraa pyta: jak?! – można podchodzić do tego na serio?
Inna sprawa, że ten klimat sado-maso kończy się na drugim sezonie. Sezon trzeci, „Fire and Water”, przypomina raczej „Mad Maxa” – oczywiście część rozgrywająca się na planecie Ogień.
Nie ma szybkich komputerów, gładkich powierzchni, rozświetlonych pomieszczeń i tego typu akcentów. Wszystko jest jakieś takie niedorobione, są zgrzytające wajchy, rozklekotane pudła, potłuczone szkło, rdza i żelazne szyny. Tak wyglądają dwa wszechświaty „Lexxa”.
Tu zresztą wchodzi się w kolejny temat, jakim jest wszechświat serialu.
To wszechświat ginący. Planety są opustoszałe, wymarłe, albo takie, które czeka rychły i nieuchronny koniec. To, że wszystko na nich jest zdezelowane i przypominające raczej stertę złomu, jedynie potęguje wrażenie. I Fraa silnie wczuła się w ten klimat. Jest bardzo charakterystyczny dla „Lexxa” i – jeśli się zastanowić – jest chyba najpoważniejszym aspektem serialu. Może nawet nieco smutnym? Melancholijnym?
Jedno zastrzeżenie, które Fraa ma do całości, to Zev, a później Xev. Oczywiście Fraa tego nie powinna oceniać, przecież Zev/Xev to bohaterka przeznaczona dla męskiej części widowni, ale jednak... Eva Habermann (Zev) to Niemka, która miała wiecznie półotwartą paszczę, a Xenia Seeberg (Xev) to z kolei Niemka, która może się poszczycić ogromnymi ustami, większymi chyba nawet niż te Angeliny Jolie. Zdecydowanie jedną jak i drugą Fraa najchętniej by wymieniła na jakaś normalną laskę. Taką, która nie będzie brała prysznica w tych gumiakowatych pasach (widocznych na zdjęciach). Bo chęć spółkowania z facetem, który zamiast przyrodzenia ma zafundowaną akupunkturę z żelaznych prętów, Fraa pominie milczeniem.
Podsumowując: serial, mimo pewnych poważniejszych elementów, jest w dużej mierze pastiszem. Nie ma epickości, nie ma seksu (choć bohaterowie bardzo by chcieli, żeby był), nie ma ratowania świata. Są rozlatujące się dwa wszechświaty i załoga Lexxa, która próbuje znaleźć swoje miejsce. Cienizna pod względem efektów sprawia, że widz koncentruje się na treści, a serial w ciągu lat nie miał jak się "zestarzeć", bo właściwie pod względem technicznym był przestarzały już w chwili premiery. Ostatni sezon, rozgrywający się wokół Ziemi, fajnie pozwala widzowi umiejscowić w czasie i przestrzeni wszystkie poprzednie wątki, uporządkować sobie to w głowie.
Fraa poleca z całego serca. Ale tylko osobom, które będą w stanie wyłuskać z siebie dystans do gatunku. „Farscape” jest dużo, dużo bardziej „na serio”. Naprawdę dużo. I Fraa uważa, że jest dużo gorszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz