Fraa zawsze była wielbicielką opowiadań o Sherlocku Holmesie. Dorwała je przed wielu laty zupełnym przypadkiem i wyszło jej na zdrowie. Oglądała również później wszelakie filmy na podstawie prozy sir Arthura Conan Doyle'a. Fakt faktem, były raczej podobne jeden do drugiego i widzowi pozostawało tak naprawdę porównywać, który aktor lepiej pasował do własnej, subiektywnej wizji. Toteż kiedy Fraa dowiedziała się o najnowszej filmowej adaptacji przygód Sherlocka Holmesa, miała mieszane uczucia. Z jednej strony obawiała się kolejnego typowego filmu o facecie z fajką i w śmiesznym, dwudaszkowym kapelutku w kratę. Z drugiej strony istniało ryzyko, że twórcy najnowszej adaptacji postanowią uskutecznić coś w rodzaju „Prawdziwej historii Sherlocka Holmesa”, czyli będzie obrzucanie się odchodami i metamorfoza genialnego detektywa w wioskowego idiotę. Innym powodem do niepokoju była ładna kobieta w trailerze. Fraa obawiała się, że poprzez wrzucenie w fabułę atrakcyjnego cyca, twórcy zrównają film z masą tandetnych, sensacyjnych filmików, nakierowanych ewidentnie na męską część widowni.
Mimo wszelkich obaw, Fraa zebrała się w sobie i udała się do kina na konfrontację z rzeczywistością.
Rzeczywistość była miażdżąca.
Fraa nie przypuszczała, że film „Sherlock Holmes” aż tak ją zachwyci. Fraa ma troszeczkę marudną naturę i zazwyczaj lubi się przyczepiać. Jeśli w jakimś dziele nie dostrzega większych problemów, czepia się detali. Tym razem jednak Fraa jest mocno skonfundowana, bo – tak szczerze mówiąc – nie umie znaleźć niczego, coby się przyczepić, nawet detalu.
Ale po kolei.
„Sherlocka Holmesa” wyreżyserował Guy Ritchie, odpowiedzialny również za film „Snatch”. Już to powinno być dostateczną rekomendacją – nie daje co prawda pewności co do koncepcji samego tytułowego bohatera, ale gwarantuje świetną (chciałoby się rzec: fraantastyczną) rozrywkę na poziomie filmu sensacyjno-kryminalno-komediowego.Potem muzyka – Fraa dopiero po filmie przeczytała, że za muzykę odpowiedzialny jest Hans Zimmer. Fraa musi przyznać, że nie brzmiało jej to na Zimmera. Zimmera Fraa kojarzyła raczej jako twórcę epickich kawałków do takich produkcji jak „Gladiator” czy „Armageddon”. Tutaj jednak widz ma do czynienia ze świetnymi kawałkami współgrającymi z klimatem filmu. Oprócz tego dochodzą smaczki w rodzaju „Rocky Road to Dublin” Dublinersów. I oto można napawać się rewelacyjną atmosferą portowych dzielnic dziewiętnastowiecznego Londynu.Co pozwala przejść właśnie do kwestii tegoż Londynu: z jednej strony akcja toczy się w zamieszkałych przez żebraków i Cyganów, brudnych uliczkach, w dokach i kanałach, a z drugiej – mamy gmach Parlamentu czy siedzibę Zakonu Czterech Porządków. Pośrodku tego wszystkiego znajduje się Most Londyński w budowie – i ten widok to naprawdę coś pięknego.W tymże Londynie, na Baker Street 221b, mieszka genialny detektyw, Sherlock Holmes. W żadnym razie nie jest to nudziarz w czapeczce z dwoma daszkami. Nie ujmując mu walorów intelektualnych, został mimo wszystko odświeżony, jakby na powrót ożywiony. To nie jest udziwnienie na siłę i proste „zróbmy, żeby było inaczej niż do tej pory, sprzecznie z kanonem” (jak – Fraa odnosi takie wrażenie – miało to miejsce w przypadku obsadzenia Daniela Craiga jako Bonda). Holmes (Robert Downey Jr) nadal ma klasę i styl, jest spostrzegawczy, błyskotliwy i logicznie myśli. Nie boi się ryzykować, jeśli to ma go zbliżyć do rozwiązania zagadki. Odurza się co prawda nie kokainą, ale alkoholem (z tego co Fraa zauważyła, filmowy Holmes był w stanie wypić wszystko), jednak ta podmianka nałogu nie wydaje się szczególnie szkodliwa dla całokształtu. Co więcej? Zgodnie z Doyle'owskim oryginałem, detektyw jest też bokserem oraz gra na skrzypcach.Nieodłącznym towarzyszem w przygodach Holmesa jest oczywiście doktor Watson (Jude Law) – bardzo stateczny (szczególnie w porównaniu z detektywem), brytyjski gentleman, zdolny lekarz. Osoby, które miały do czynienia z opowiadaniami, może ucieszyć drobne nawiązanie do dzienników, które doktor miał prowadzić w czasie wspólnego rozwiązywania spraw.Fraa ze szczególną radością przyjęła wzajemne relacje obu panów – ich drobne ścięcia i złośliwości ożywiały tę przyjaźń. Gdyby zachować tu wierność książkowym oryginałom, prawdopodobnie film bardzo dużo by stracił, jako że ten aspekt nie był szczególnie rozwinięty u Doyle'a. Jakkolwiek w opowiadanku kryminalnym to się sprawdzało, bo czytelnik i tak skupiał się na rozwiązywaniu zagadki, to jednak w filmie to by raziło jako element mdły, nudny i nijaki. Bohaterowie staliby się w jakiś sposób papierowi.To, czego Fraa się tak obawiała, czyli przyciąganie widzów cycem pani Rachel McAdams, na szczęście nie miało miejsca, a wręcz rola Irene Adler była całkiem przekonująca i nie raziła.W ogóle film jest bardzo elegancki, jeśli można tak powiedzieć: kobiety się nie rozbierają przed kamerami, bohaterowie nie bluzgają, a nawet czarne charaktery w czasie walki czekają, aż przeciwnik po obaleniu stanie znów na nogi, zanim zadadzą kolejny cios. To na swój sposób naprawdę ładne.Oczywiście jest jeszcze jeden, jakże charakterystyczny dla konwencji starego kryminału element: wyjaśnianie intrygi za pomocą retrospekcji. Są one ciekawe, nienachalne, ładnie wkomponowane. I wzbudzają uśmiech, kiedy widz sobie uświadomi, że przecież w ten właśnie sposób wyglądają klasyczne filmy kryminalne, choćby jak adaptacje powieści o Herkulesie Poirot.Jeśli Fraa miałaby bardzo usilnie szukać czegoś do przyczepienia się, to byłby to przeciwnik Holmesa, lord Blackwood. Wyglądał raczej jak zagubiony w czasie i przestrzeni gestapowiec, aniżeli jak angielski lord zainteresowany okultyzmem. Cóż jednak zrobić – najwyraźniej po roli Septimusa uznano, że Strongowi doskonale pasują czerń i mrok.
Trzeba tutaj wspomnieć, że film „Sherlock Holmes” tak naprawdę nie jest na podstawie opowiadań sir Arthura Conan Doyle'a, a na podstawie komiksu Lionela Wigrama. Fraa co prawda nie dotarła do samego komiksu, ale po obejrzeniu kilku ilustracji (zaprezentowane poniżej) odnosi wrażenie, że Guy Ritchie zdołał te dwie wizje świetnie pogodzić. Bohaterowie są bliżsi oryginałom z Doyle'a, a wobec tego fabuła pewnie – komiksowi (tym bardziej, że Lionel Wigram jest wymieniany przecież jako współtwórca scenariusza).
Fraa więc uważa, że film ten powinien spodobać się:
– osobom, które lubią kostiumowe/historyczne obrazy wiktoriańskiego Londynu;
– osobom, które lubią lekką rozrywkę, przygodę z przymrużeniem oka;
– osobom, które nie są przywiązane do pana w czapce z dwoma daszkami, a cenią i lubią duet Holmes & Watson.
I – choć czyni to absolutnie wbrew życiowej filozofii – Fraa daje „Sherlockowi...” pełne 10/10. Z plusem, a co. Oczywiście, gdyby tylko praktykowała taką punktację. I gdyby ktoś zapytał, na co Fraa chętniej poszłaby do kina ponownie: na "Sherlocka Holmesa" czy na "Avatara" - Fraa bez wahania wskazałaby na ten pierwszy film. A tymczasem Fraa ze zniecierpliwieniem i ślinotokiem czeka na sequel - kto wie, może tym razem z udziałem profesora Moriarty'ego?
"- Nie narzekam, że grasz na skrzypcach o 3 nad ranem. Albo na twój bałagan, ogólny brak higieny, albo to, że ciągle kradniesz mi ubrania.
- Wymieniamy się ubraniami.- Kiedy narzekałem na to, że podpalasz mój dom?- Nasz dom.- Kiedy narzekałem na to, że przeprowadzasz eksperymenty na moim psie?- Naszym psie.- Na psie! Nie godzę się tylko na twoją kampanię sabotowania mojego związku z Mary.- Rozumiem.- Naprawdę?- Tak.- Myślę, że nie.- Jesteś przemęczony."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz