Autor: Jacek
Wróbel
Tytuł: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Miejsce
i rok wydania: Bydgoszcz 2015
Wydawca: Genius
Creations
Każdy czasem miewa zły dzień, prawda? Miałam
taki i ja nie tak dawno. A ponieważ nie lubię złych dni i nie lubię się pławić
w złym humorze, szybko się zastanowiłam, jak mogę zmienić ten stan rzeczy. No i
akurat w ręce wpadły mi Cuda i Dziwy
Mistrza Haxerlina – książka, o której ze strzępów informacji wiedziałam
tyle, że fantasy i że humorystyczne. No to odpaliłam kundelka, mając przy tym
tylko jedną myśl: „Oby, …rrwa, było śmieszne”.
No i nie mam powodów do narzekania właściwie…
No dobra, bez przesady. Zawsze mam powody do narzekania – i zresztą od tego
zacznę, żeby później przejść do przyjemniejszych spraw – niemniej nie ma tych
powodów wiele.
W pewnych miejscach da się zauważyć coś podobnego,
co swego czasu widziałam w Teorii portali
Martina Lechowicza: wtłaczanie żartów za wszelką cenę. Jakby autorowi uwłaczała
sama koncepcja tego, że może być cała strona tekstu bez co najmniej trzech
dowcipasów. Odnosiłam czasem wrażenie, że pewne żarty są niepotrzebne, wręcz
wymuszone. Kwieciste porównania są w porządku, ale bez przesady – nie trzeba
ich wrzucać przy dosłownie każdej nadarzającej się okazji. To samo dotyczy
rozmaitych mrugnięć do czytelnika i znanej mu rzeczywistości – czasami te
mrugnięcia przypominają trzaśnięcie przez łeb szpadlem z wygrawerowanym na stylisku napisem
„PACZAJ, ALUZJA, MRUG MRUG”.
Druga uwaga: krótsze opowiadania są słabsze.
Owszem, nadają się jako rozbudowany żart, ale niewiele więcej. Mam tu głównie
na myśli tekst „Monopolista” – jedyne, co z niego zapamiętałam, to ogólne
odczucie, że czegoś mi brakowało. Fabuły chociażby. Była niby jakaś pointa, ale
nie na tyle mocna, żeby stanowiła siłę tego opowiadania. Dlatego nim skończyłam
książkę, o „Monopoliście” zwyczajnie zapomniałam i teraz dopiero musiałam
szukać tytułu, bo w głowie miałam tylko niejasne przeczucie, że gdzieś na
początku był tekst, który uznałam za słaby.
A teraz wspomniane rzeczy przyjemniejsze:
Abstrahując od tych nazbyt topornych lub
wymuszonych dowcipów, Cuda i Dziwy…
są rzeczywiście pełne humoru. Oczywiście, nie jest to jakiś szczyt subtelności,
ale jest po prostu zabawnie, a całość doskonale się sprawdza jako niewymagająca
rozrywka na gorsze dni. Może nie śmiałam się nad tą książką do rozpuku, ale z
całą pewnością byłam radośnie wyszczerzona. Tu i ówdzie wyłowiłam nawet jakieś
fajne czy zaskakująco błyskotliwe refleksje, które co prawda nie zostawiły mi w
mózgu głębokiej szramy, niemniej zaznaczyłam je sobie w książce zakładką.
Mimo starań, tu i ówdzie jednak zdarzały się
fragmenty tekstu utrzymane w nieco innym tonie, smutniejszym bądź po prostu
poważniejszym. I niniejszym stwierdzam: bardzo dobrze, że się zdarzały! Nie
chodzi tylko o to, że dawały wytchnienie od lawiny humoru. W nich po prostu
widać, że autor umie także w inne klimaty. Opis Kołczanu Wiary czy zakończenie „Groty
Valdura” są fajne w zupełnie inny sposób niż większość zbiorku. I tu znów wrócę
do Teorii portali, tym razem w ramach
kontrastu: u Lechowicza był humor – i tylko humor. Humor nade wszystko. I w
porządku, można lubić taką jazdę bez trzymanki. Cuda i Dziwy… pokazują zaś, że autor ma do zaoferowania coś więcej
niż humor. I z tym właśnie wiążę duże nadzieje.
Ale zostawiając już kwestie klimatu i nastroju.
Bohaterowie – tadam, zawsze przecież muszę o
bohaterach, prawda? No więc bohaterowie są w porządku. Nie zostali ze mną,
kiedy skończyłam książkę, jak to się czasem zdarza (macham do HAL-a, Daniela R.
Olivaw, Hrabiego Monte Christo, a także – żeby nie szukać daleko – Szulera Losu),
ale podczas lektury ich po prostu lubiłam. Aleksander Werner, Kit, brat Gladius
i Rozgwiazdka, Selladyn, a także sam tytułowy Haxerlin i wielu innych – byli zgrabnie
zarysowani, bez problemu w nich uwierzyłam i poczułam sympatię. Bah, nawet raz
czy dwa odczułam żal, kiedy nagle mi postać zniknęła ze sceny. No
dobra, Moshito nie przypadł mi do gustu – konkretnie: miałam wrażenie, że jest
no… obraźliwy w stosunku do orientu, krajów trzeciego świata i ogólnie stanowi
drwinę z rzeczy, z których drwin nie lubię. Ale to chyba jedyny taki przypadek.
W ogóle Mistrzowi Haxerlinowi muszę poświęcić
osobny akapit, bo praktycznie od pierwszego kopa z kimś mi się skojarzył. Bo
wiecie: mag, który nie jest magiem, ale udaje. No mi się tu nasunął od razu
Arivald Jacka Piekary. Przy okazji pisania o Ani słowa prawdy wspominałam, że Arivald mnie nieco rozczarował, bo
spodziewałam się… no cóż, nie-maga, który jakoś sobie radzi, a dostałam
kolesia, który w gruncie rzeczy był mocno, mocno przepakowany. Jacek Wróbel
uniknął tej pułapki – Haxerlin jest poniekąd tym, na co liczyłam z Arivaldem.
Naprawdę nie jest magiem. Naprawdę musi kombinować. I to jest w nim fajne.
Co więcej, opowiadania mają zaskakująco
przyjemne fabułki – i „zaskakująco” jest tutaj całkiem adekwatnym słowem, bo autor
najwyraźniej lubi zaskakiwać. Nie twierdzę, że zawsze kończyło się to
powodzeniem, ale owszem, parę razy plot twisty atakowały mnie w najmniej
spodziewanym momencie.
To wszystko zebrane do kupy sprawia, że Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina to
naprawdę fajne czytadełko na złe dni. Nie zostawia kaca, nie skłania do
głębokich przemyśleń, ale jest lekkie i przyjemne. I ja w sumie niczego więcej od
tego zbiorku nie chciałam.
Ok, plus książka ma u mnie wielkiego plusa za
zdanie: „Jestem kupcem, nie medykiem!” – no ale to już takie tam moje radosne
skojarzenie i nie mam pojęcia, czy ten tekst pojawił się celowo, by je wywołać,
czy po prostu tak wyszło.
– Brat
Harold przygotował na obiad coś specjalnego – uśmiechnął się młody zakonnik. –
Kaszę z mlekiem!
Kaszę
z mlekiem serwowano codziennie. Brat Gladius był typem żartownisia.
Jak pisałem gdzieś wcześniej, kojarzę Wróbla z jego opowiadań na stronie internetowej nowej fantastyki. Te jego teksty miały potencjał, ale nie wiedziałem że chłopak już dorobił się własnej książki. Ale to dobrze. Życzę mu jak najlepiej i chętnie poczytam
OdpowiedzUsuńJestem bardzo ciekawa tej pozycji
OdpowiedzUsuń