Zasadniczo tego nie robię - nie wrzucam na bloga swoich tekstów. W sensie opowiadań. W grafomańskim kąciku robię wrzutki z redakcji czy małe fajknięcia z pisania NaNo i to tyle. Ale popełnię wyjątek, bo tak. Bo potrzebę odczuwam czy coś takiego.
Dawno, dawno temu, kiedy obejrzałam recenzję Nostalgia Critica The Final Frontier, obiecałam sobie, że napiszę opowiadanie pod tytułem Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru. Długo nie było okazji, pomysłu, weny i w ogóle. Zresztą, nigdy w życiu nie pisałam fanfików, więc nie bardzo wiedziałam, jak się za to zabrać. W końcu jednak nadarzyła się okazja: konkurs organizowany w ramach wrocławskich Dni Fantastyki. Napisałam. Bawiłam się wcale nieźle (szczególnie riserczowanie daje wiele frajdy). Trochę zrozumiałam ludzi, którzy piszą fanfiki. Nie przeszkadza to jednak temu, że tekst nie miał szczęścia w konkursie. Ponieważ jest fanfikiem, nie mogę wiązać z nim żadnych szerszych planów. Ponieważ go lubię, mam parcie na upublicznienie go.
Takie tam. Kto chce, może sobie indżojować.
***
Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru
USS Exeter (źródło) |
Dziennik
osobisty, data gwiezdna: 4616.1
Opuściliśmy
orbitę Minos Korva i lecimy w stronę grupy Talos. Moja pierwsza misja
zakończyła się sukcesem – planeta jest niezamieszkała. Mówi się, że urządzimy
tam kolonię. Szkoda, że cię tu nie ma – moglibyśmy to opić.
Statek
jest ogromny. Nawet nie widziałem jeszcze kapitana Tracey’a. Poznałem za to
Saarei, Wolkankę. Po kilku rozmowach z nią, wierzę we wszystko, co opowiadali w
Akademii o poruczniku Spocku.
USS Exeter bezgłośnie mijał kolejne gwiazdy,
wokół których wirowały martwe globy. Kosmos na pierwszy rzut oka nie wyglądał
na przestrzeń pełną życia i skomplikowanych relacji międzygatunkowych. Mamił
ciszą i ciemnością, kosmicznymi odległościami między poszczególnymi ciałami
niebieskimi. Ale doświadczeni oficerowie Gwiezdnej Floty wiedzieli, że to
wszystko ułuda – że na każdym kawałku skały może się kryć cywilizacja, a wraz z
nią – eony historii.
Ettore Soldati nie był doświadczonym oficerem.
Kiedy wszedł do mesy, gwar uderzył go jak fala
gorąca, rumieniąc policzki i pobudzając pragnienie. Wsunąwszy kartę do
syntezatora, kadet rozejrzał się po sali, by po chwili raźnym krokiem przysiąść
się do czytającej Saarei i postawić na stole dwie filiżanki kawy.
– Hej, co tam? – zagadnął Wolkankę. Ta odłożyła
książkę i uniosła cienką brew w wyrazie umiarkowanego zdziwienia.
– Kończę Niekończącą
się ofiarę – odparła wreszcie.
– Nie znam.
– Zdziwiłabym się, gdybyś znał.
– Powiedziałbym, że próbujesz mnie obrazić. Ale
ty nie obrażasz, prawda? To byłoby nielogiczne.
– Owszem. – Saarei skinęła głową. – Zakładam,
że literatura nie należy do twoich pasji. Byłbyś w sekcji naukowej, a nie
operacyjnej.
– Nieprawda – obruszył się kadet. – Mógłbym
mieć więcej niż jedną pasję, prawda? Mogę czytać w wolnym czasie, nie trzeba do
tego być jajogłowym.
– A czytasz? – zapytała Wolkanka z
nieprzeniknionym uśmiechem.
– Nie. Ale mógłbym! – Ettore siorbnął kawy. –
Nie pijesz?
– Nie mam w zwyczaju stymulować się kawą,
dziękuję.
– Jak było na Minos Korva? – zapytał po chwili.
Sam nie odwiedził powierzchni planety – pełnił straż w hali transportera.
– To planeta klasy M. Atmosfera zaw-
– No tak, wiem. Ale czy było miło? – przerwał
Wolkance Ettore.
– Miło? – Saarei ledwie dostrzegalnie
uśmiechnęła się.
– Ech, nieważne. – Soldati machnął ręką. Dopił
swoją kawę, wstał, ukłonił się pospiesznie i opuścił mesę.
Kobieta przez chwilę siedziała wpatrzona w
drzwi. Następnie, przysunąwszy do siebie drugą filiżankę, upiła kilka łyków.
***
Dziennik
osobisty, data gwiezdna 4619.4
Zboczyliśmy
z kursu. Pytałem jednego porucznika – lecimy na Ronary Prime. Usłyszeliśmy
wezwanie pomocy. Ciekawe… O ile pamiętam, Ronary Prime jest niezamieszkana.
Cóż, niedługo się przekonamy. Mam nadzieję, że u ciebie na Korolevie wszystko
gra.
Ettore przechodził koło mostka, gdy drzwi z
cichym sykiem otworzyły się i wybiegł zza nich zaaferowany Tracey. Zmierzył
kadeta surowym spojrzeniem i zawołał:
– Do transportowej. Weź fazer.
Następnie zaś pospiesznym krokiem oddalił się.
Przez chwilę Ettore walczył z odruchem
rozejrzenia się, aby nabrać pewności, że kapitan nie mówił do kogoś, kto stał
za młodzieńcem. Szybko jednak otrząsnął się z tej chęci i obciągnął bluzę.
Puścił się biegiem do turbowindy, pobrał fazer
i w kilka chwil później stał gotowy w hali transportera. Oprócz niego, na
powierzchnię Ronary Prime przenosił się jego kolega z Akademii, Rosaire, a
także kapitan Tracey, doktor Carter i oficer naukowy, porucznik
Ó Domhnaill.
Ettore zawsze odczuwał pewną nieufność wobec
transporterów, niemniej stanął wraz z innymi w wyznaczonym polu i już wkrótce
na mgnienie oka przestał czuć cokolwiek – jego ciało i umysł rozpadły się na
czystą energię, która pomknęła wprost na powierzchnię planety, by tam odrodzić
się na nowo jako Ettore Soldati.
Ronara Prime na pierwszy rzut oka była piękna.
Nie sprawiała wrażenie gościnnej – gęste chaszcze i ostre skały sugerowały
raczej mnogość jadowitych zwierząt, dokuczliwych owadów i trujących roślin –
niemniej podobała się Soldatiemu. Wędrował wraz z innymi pośród soczystej
zieleni, w niemal doskonałej ciszy, od czasu do czasu przerywanej tylko szumem
ogromnych liści. Ettore nawet trochę się rozluźnił i, choć wciąż kurczowo
ściskał fazer, zaczął wyciągać drugą dłoń, by chociaż musnąć te nieznane,
szeleszczące w obcym języku kwiaty i pnącza.
Ó Dohmnaill rozpoczął marsz wedle odczytów
tricordera. Kapitan Tracey, pełen jak najgorszych przeczuć, przestawił fazer na
zabijanie. Carter rzucił dowódcy zdziwione spojrzenie, tamten jednak niczego
nie zauważył. Dla nich las sprawiał wrażenie przyczajonego, jakby w każdej
chwili planował rzucić się na intruzów i ich pochłonąć.
– Soldati, Rosaire, sprawdzicie wzgórze –
wyszeptał Tracey, wskazując porośnięty pagórek, który wznosił się przed nimi.
Dwaj mężczyźni skinęli głowami i puścili się
truchtem ku nieznanemu.
Przesadziwszy niskie, kolczaste krzewy, Ettore
rozchylił gałęzie kolejnych zarośli. Usłyszał świst i nieprzyjemne mlaśnięcie,
zaraz potem głuchy łoskot, równocześnie z którym ciepłe, lepkie krople
chlapnęły na jego policzek i ramię. Soldati otworzył szeroko oczy, przez krótki
moment sparaliżowany atakiem paniki. Zaraz jednak otrząsnął się – zerknął w
bok, by ujrzeć Rosaire’a z dziurą ziejącą z trzewi, po czym rzucił się w
krzaki, nie mając nawet czasu obetrzeć twarzy z krwi i wnętrzności tamtego.
Gdzieś na dnie podświadomości tliło mu się złe
przeczucie, wyniesione z Akademii. „Dołącz do operacyjnych, a gwałtowna śmierć
murowana”, mówili. „Nie dożyjemy emerytury”, mówili. Nie wierzył, oczywiście, w
te wszystkie brednie. Rosaire nie zginął przez kolor bluzy, tylko przez własną
nieostrożność. Było nie wystawiać głowy z zarośli. Przecież wylądowali na
nieznanym terenie.
Soldati wysunął się z gąszczu.
Przed nim rozciągała się polana. W trawie
tkwił, zaryty głęboko w ziemię, klingoński Bird of Prey. Jedno skrzydło
werżnęło się w pobliskie drzewa, drugie zaś wbijało się oskarżycielsko w niebo.
Kadłub tu i ówdzie był rozorany, jakby okręt po drodze przedarł się przez pas
meteorytów.
– Klingoni? Tutaj? – warknął za plecami Ettore kapitan,
mocniej ściskając fazer. – Idziemy – dorzucił.
Podbiegli do Bird of Prey i przyczaili się pod
sterczącym ku górze skrzydłem. Na skinienie dowódcy, Soldati przesunął się
wzdłuż kadłuba do włazu – drzwi rozsunęły się. Ettore głośno wypuścił
powietrze, po czym skoczył do wnętrza klingońskiego okrętu.
Ciemność od czasu do czasu rozjaśniały iskrzące
przewody, zwisające z sufitu. W czerwonej poświacie dochodzącej z mostka bluza
Soldatiego stawała się niemal purpurowa. Ettore przełknął ślinę i skierował się
w tamtą stronę, potykając się o oderwane fragmenty poszycia i kable
rozciągnięte po całym korytarzu.
Drzwi zacięły się w połowie drogi między
zamkniętymi a otwartymi. Kadet spróbował się przecisnąć, ale kiedy stwierdził,
że to daremne, chwycił jakiś kawałek rury i z jego pomocą rozepchnął je na
odpowiednią szerokość.
Przemykając na mostek, po raz kolejny usłyszał
znajomy świst. Odruchowo rzucił się w bok. Klingońskie przekleństwo dało znać,
że znów umknął śmierci. Wkrótce rozległ się za nim odgłos
pospiesznych kroków, padł kolejny strzał z dezruptora, potem Ettore kątem oka
dostrzegł blask z fazera i już było po wszystkim.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zawołał gniewnie
kapitan, którego doktor odepchnął w ostatniej chwili i sam oddał strzał w
stronę przeciwnika.
– Nie mamy wojny z Klingonami – odparł dobitnie
Carter. – Nie możemy ich tak po prostu zabijać.
– On zabił naszego!
– Mógł nie wiedzieć, do kogo strzela. Jest
ranny. Zabieram go do ambulatorium.
– To Klingon!
– To ranny – powiedział doktor, a Tracey już
nie protestował.
Wkrótce Ettore doczłapał do grupy i znów
przeobraził się w czystą energię.
***
Dziennik
osobisty, data gwiezdna: 4623.8
Na
statku poruszenie. Doktor Carter usiłuje poskładać Klingona. Ja mam na razie
dość mocnych wrażeń. Rosaire nie żyje. Myślisz, że to prawda, co nam gadali,
kiedy się zaciągaliśmy…?
Ettore nie potrafił uspokoić nerwowego
kołatania serca. Miał przeczucie, że w najlepszym razie każda ekspedycja będzie
w ten sposób wyglądała. W nieco gorszym – to on znajdzie się na miejscu
Rosaire’a. Idąc korytarzami USS Exeter, w myślach układał własny nekrolog.
– Ależ uspokój się, przecież skończyłeś Akademię
– karcił się w myślach raz po raz. Czuł jednak, że sam nie podoła. Potrzebował
kubła lodowatej wody.
Takim kubłem mogła być tylko jedna osoba:
Saarei.
Odnalazłszy jej kajutę, Ettore odetchnął
głęboko i podszedł do drzwi. W chwili, w której się odsuwały, usłyszał głośne
przekleństwo i łoskot. W pierwszym odruchu myślał, że Wolkance coś się stało –
wpadł więc do pomieszczenia i potoczył spojrzeniem wokół.
Jego oczom ukazała się dysząca jeszcze ciężko
Saarei, przewrócone krzesło i roztrzaskana szachownica, z pionkami rozsypanymi
po całej podłodze. Ettore nie mógł pozbyć się wrażenia, że wygląda to dokładnie
tak, jakby kobieta wściekła się, bo przegrała z komputerem w szachy.
– Co się… – zaczął niepewnie Soldati, ale
Wolkanka prychnęła tylko i wyprostowała się.
– Awaria. Wyjdź – odparła.
– Ale ja-
– Wyjdź! – przerwała mu Saarei, a wyraz jej
twarzy sugerował, że nie należy się sprzeczać. Soldati wycofał się. I jeśli
przedtem był podenerwowany, to teraz już ledwo potrafił ogarnąć wyobraźnią, co
się dzieje wokół niego.
– Ty jesteś tym Klingonem! – zawołał
entuzjastycznie, wchodząc do mesy.
K’krag G’gevak podniósł ponure spojrzenie na
kadeta i mruknął pogardliwie.
Siedział przy stole sam i wcale nie wyglądał,
jakby brakowało mu towarzystwa. Od czasu do czasu ktoś z załogi rzucał nań
nieufne spojrzenie, ale nikt głośno nie wyrażał swoich obaw. Przecież nie było
wojny.
Soldati, wsunąwszy odpowiednią kartę do
syntezatora, chwycił dwa kielichy z krwawym winem i zaniósł do Klingona. Ten łypnął
ponuro na człowieka, ale w końcu przyjął napitek i wychylił duszkiem.
– Myślałem, że jesteście bardziej… no…
niepodobni – zaczął zafascynowany Ettore. Teraz, kiedy wokół kłębiło się od
członków Federacji, a K’krag nie miał broni, nie wydawał się aż tak przerażający.
– A ja myślałem, że jesteście mniej głupi –
prychnął Klingon, ocierając wąsy z trunku.
Soldati fuknął, ale nie zamierzał rezygnować z
nawiązania kontaktu z niezwykłym gościem.
– Nie powinieneś mieć… w Akademii nas uczyli,
że macie karby… – Niepewnym gestem wskazał na czoło. K’krag poderwał się i
huknął pięściami w stół.
– Jeśli zamierzasz mnie obrażać, lepiej weź
broń! – zawołał.
Aż dziwne, jak w tym momencie zdołali usłyszeć
syk rozsuwanych drzwi – niemniej dali radę, toteż uważnie obserwowali, jak
Saarei wchodzi do mesy, rozgląda się, po czym podchodzi do nich, wbijając
surowe spojrzenie w Klingona. Ettore miał wrażenie, że wciąż jest wściekła po
szachach.
Niewyraźne przeczucie, to samo, które
towarzyszyło mu, gdy Rosaire zyskał dodatkowy otwór w ciele, odezwało się i
teraz – i kazało Ettore zmykać czym prędzej. Kadet jednak nie zamierzał go
słuchać.
– Klingon! – zawołała z widocznym obrzydzeniem
Saarei.
– O proszę, kogóż ja widzę! – parsknął K’krag,
zaciskając pięści.
– Na Żywioły! Masz czelność tu jadać?! –
żachnęła się tamta.
– Ej, ale uspokójcie się… – zaczął nieśmiało
Ettore, choć widział, że to daremne. Klingon i Wolkanka… Wolkanka? Czy to
możliwe, żeby Wolkanka do tego stopnia wpadła we wściekłość?
– Ataehkh
Khe’lloann – syknęła Saarei, a oblicze Ettore rozjaśniło się: teraz w końcu
wszystko rozumiał! Romulanka!
Minęła chwila, nim Soldati uświadomił sobie, co
właśnie ustalił. Co tu robiła Romulanka? Cofnął się o krok, ale było już za
późno. Klingon i kobieta jednocześnie spojrzeli na niego, a K’krag warknął:
– Ktoś tu prosi się o szybką śmierć.
– Od dawna – zawtórowała mu Saarei, czy
jakkolwiek się naprawdę nazywała.
Ettore Soldati cofnął się, ale nieznacznie:
zaraz poczuł kolejny stół za plecami. Wodził wzrokiem od G’gevaka do Romulanki
i z powrotem, a w międzyczasie serce podeszło mu do gardła i stanowczo domagało
się wolności. Kadet po raz kolejny przeklął kolor własnego munduru, po czym
wykonał długi skok przez stół, nim dosięgła go klingońska pięść.
Tu jest wszystko! Wzmianka o obcych cywilizacjach do zbadania - tak bardzo czołówka - macanie obcych roślin, czerwone koszule... Pachnie Star Trekiem, smakuje Star Trekiem, Ettore pasuje tam idealnie.
OdpowiedzUsuńI lubię, że go nie zabiłaś *wchodzi do torby*
c[__]!
c[___]!
Usuń(też lubię, że nie zabiłam *przyodziewa własną torbę* )
Nie ukrywam, starałam się wycisnąć z 12k znaków tyle ST, ile się dało. Teraz będę sobie wmawiać, że tekst nie przeszedł, bo jury nie znają ST, a nie dlatego, że jest napisany jak przez jedenastolatkę... *poprawia torbę*
Ależ oczywiście, że nie znają ST! Pachnie niezłym talentem ta jedenastolatka ^^
UsuńKiedy dalszy ciąg? :)
OdpowiedzUsuńEm... nie mam pojęcia. Nie spodziewałam się takiego pytania. :D
Usuń