wtorek, 9 czerwca 2015

Fraa próbuje w fanfiki

Zasadniczo tego nie robię - nie wrzucam na bloga swoich tekstów. W sensie opowiadań. W grafomańskim kąciku robię wrzutki z redakcji czy małe fajknięcia z pisania NaNo i to tyle. Ale popełnię wyjątek, bo tak. Bo potrzebę odczuwam czy coś takiego. 
Dawno, dawno temu, kiedy obejrzałam recenzję Nostalgia Critica The Final Frontier, obiecałam sobie, że napiszę opowiadanie pod tytułem Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru. Długo nie było okazji, pomysłu, weny i w ogóle. Zresztą, nigdy w życiu nie pisałam fanfików, więc nie bardzo wiedziałam, jak się za to zabrać. W końcu jednak nadarzyła się okazja: konkurs organizowany w ramach wrocławskich Dni Fantastyki. Napisałam. Bawiłam się wcale nieźle (szczególnie riserczowanie daje wiele frajdy). Trochę zrozumiałam ludzi, którzy piszą fanfiki. Nie przeszkadza to jednak temu, że tekst nie miał szczęścia w konkursie. Ponieważ jest fanfikiem, nie mogę wiązać z nim żadnych szerszych planów. Ponieważ go lubię, mam parcie na upublicznienie go.
Takie tam. Kto chce, może sobie indżojować.

***

Romulanin, Klingon i człowiek wchodzą do baru


USS Exeter (źródło)
Dziennik osobisty, data gwiezdna: 4616.1
Opuściliśmy orbitę Minos Korva i lecimy w stronę grupy Talos. Moja pierwsza misja zakończyła się sukcesem – planeta jest niezamieszkała. Mówi się, że urządzimy tam kolonię. Szkoda, że cię tu nie ma – moglibyśmy to opić.
Statek jest ogromny. Nawet nie widziałem jeszcze kapitana Tracey’a. Poznałem za to Saarei, Wolkankę. Po kilku rozmowach z nią, wierzę we wszystko, co opowiadali w Akademii o poruczniku Spocku.

USS Exeter bezgłośnie mijał kolejne gwiazdy, wokół których wirowały martwe globy. Kosmos na pierwszy rzut oka nie wyglądał na przestrzeń pełną życia i skomplikowanych relacji międzygatunkowych. Mamił ciszą i ciemnością, kosmicznymi odległościami między poszczególnymi ciałami niebieskimi. Ale doświadczeni oficerowie Gwiezdnej Floty wiedzieli, że to wszystko ułuda – że na każdym kawałku skały może się kryć cywilizacja, a wraz z nią – eony historii.
Ettore Soldati nie był doświadczonym oficerem.
Kiedy wszedł do mesy, gwar uderzył go jak fala gorąca, rumieniąc policzki i pobudzając pragnienie. Wsunąwszy kartę do syntezatora, kadet rozejrzał się po sali, by po chwili raźnym krokiem przysiąść się do czytającej Saarei i postawić na stole dwie filiżanki kawy.
– Hej, co tam? – zagadnął Wolkankę. Ta odłożyła książkę i uniosła cienką brew w wyrazie umiarkowanego zdziwienia.
– Kończę Niekończącą się ofiarę – odparła wreszcie.
– Nie znam.
– Zdziwiłabym się, gdybyś znał.
– Powiedziałbym, że próbujesz mnie obrazić. Ale ty nie obrażasz, prawda? To byłoby nielogiczne.
– Owszem. – Saarei skinęła głową. – Zakładam, że literatura nie należy do twoich pasji. Byłbyś w sekcji naukowej, a nie operacyjnej.
– Nieprawda – obruszył się kadet. – Mógłbym mieć więcej niż jedną pasję, prawda? Mogę czytać w wolnym czasie, nie trzeba do tego być jajogłowym.
– A czytasz? – zapytała Wolkanka z nieprzeniknionym uśmiechem.
– Nie. Ale mógłbym! – Ettore siorbnął kawy. – Nie pijesz?
– Nie mam w zwyczaju stymulować się kawą, dziękuję.
– Jak było na Minos Korva? – zapytał po chwili. Sam nie odwiedził powierzchni planety – pełnił straż w hali transportera.
– To planeta klasy M. Atmosfera zaw-
– No tak, wiem. Ale czy było miło? – przerwał Wolkance Ettore.
– Miło? – Saarei ledwie dostrzegalnie uśmiechnęła się.
– Ech, nieważne. – Soldati machnął ręką. Dopił swoją kawę, wstał, ukłonił się pospiesznie i opuścił mesę.
Kobieta przez chwilę siedziała wpatrzona w drzwi. Następnie, przysunąwszy do siebie drugą filiżankę, upiła kilka łyków.

***

Dziennik osobisty, data gwiezdna 4619.4
Zboczyliśmy z kursu. Pytałem jednego porucznika – lecimy na Ronary Prime. Usłyszeliśmy wezwanie pomocy. Ciekawe… O ile pamiętam, Ronary Prime jest niezamieszkana. Cóż, niedługo się przekonamy. Mam nadzieję, że u ciebie na Korolevie wszystko gra.

Ettore przechodził koło mostka, gdy drzwi z cichym sykiem otworzyły się i wybiegł zza nich zaaferowany Tracey. Zmierzył kadeta surowym spojrzeniem i zawołał:
– Do transportowej. Weź fazer.
Następnie zaś pospiesznym krokiem oddalił się.
Przez chwilę Ettore walczył z odruchem rozejrzenia się, aby nabrać pewności, że kapitan nie mówił do kogoś, kto stał za młodzieńcem. Szybko jednak otrząsnął się z tej chęci i obciągnął bluzę.
Puścił się biegiem do turbowindy, pobrał fazer i w kilka chwil później stał gotowy w hali transportera. Oprócz niego, na powierzchnię Ronary Prime przenosił się jego kolega z Akademii, Rosaire, a także kapitan Tracey, doktor Carter i oficer naukowy, porucznik 
Ó Domhnaill.

Ettore zawsze odczuwał pewną nieufność wobec transporterów, niemniej stanął wraz z innymi w wyznaczonym polu i już wkrótce na mgnienie oka przestał czuć cokolwiek – jego ciało i umysł rozpadły się na czystą energię, która pomknęła wprost na powierzchnię planety, by tam odrodzić się na nowo jako Ettore Soldati.

Ronara Prime na pierwszy rzut oka była piękna. Nie sprawiała wrażenie gościnnej – gęste chaszcze i ostre skały sugerowały raczej mnogość jadowitych zwierząt, dokuczliwych owadów i trujących roślin – niemniej podobała się Soldatiemu. Wędrował wraz z innymi pośród soczystej zieleni, w niemal doskonałej ciszy, od czasu do czasu przerywanej tylko szumem ogromnych liści. Ettore nawet trochę się rozluźnił i, choć wciąż kurczowo ściskał fazer, zaczął wyciągać drugą dłoń, by chociaż musnąć te nieznane, szeleszczące w obcym języku kwiaty i pnącza.
Ó Dohmnaill rozpoczął marsz wedle odczytów tricordera. Kapitan Tracey, pełen jak najgorszych przeczuć, przestawił fazer na zabijanie. Carter rzucił dowódcy zdziwione spojrzenie, tamten jednak niczego nie zauważył. Dla nich las sprawiał wrażenie przyczajonego, jakby w każdej chwili planował rzucić się na intruzów i ich pochłonąć.
– Soldati, Rosaire, sprawdzicie wzgórze – wyszeptał Tracey, wskazując porośnięty pagórek, który wznosił się przed nimi.
Dwaj mężczyźni skinęli głowami i puścili się truchtem ku nieznanemu.

Przesadziwszy niskie, kolczaste krzewy, Ettore rozchylił gałęzie kolejnych zarośli. Usłyszał świst i nieprzyjemne mlaśnięcie, zaraz potem głuchy łoskot, równocześnie z którym ciepłe, lepkie krople chlapnęły na jego policzek i ramię. Soldati otworzył szeroko oczy, przez krótki moment sparaliżowany atakiem paniki. Zaraz jednak otrząsnął się – zerknął w bok, by ujrzeć Rosaire’a z dziurą ziejącą z trzewi, po czym rzucił się w krzaki, nie mając nawet czasu obetrzeć twarzy z krwi i wnętrzności tamtego.
Gdzieś na dnie podświadomości tliło mu się złe przeczucie, wyniesione z Akademii. „Dołącz do operacyjnych, a gwałtowna śmierć murowana”, mówili. „Nie dożyjemy emerytury”, mówili. Nie wierzył, oczywiście, w te wszystkie brednie. Rosaire nie zginął przez kolor bluzy, tylko przez własną nieostrożność. Było nie wystawiać głowy z zarośli. Przecież wylądowali na nieznanym terenie.
Soldati wysunął się z gąszczu.
Przed nim rozciągała się polana. W trawie tkwił, zaryty głęboko w ziemię, klingoński Bird of Prey. Jedno skrzydło werżnęło się w pobliskie drzewa, drugie zaś wbijało się oskarżycielsko w niebo. Kadłub tu i ówdzie był rozorany, jakby okręt po drodze przedarł się przez pas meteorytów.
– Klingoni? Tutaj? – warknął za plecami Ettore kapitan, mocniej ściskając fazer. – Idziemy – dorzucił.
Podbiegli do Bird of Prey i przyczaili się pod sterczącym ku górze skrzydłem. Na skinienie dowódcy, Soldati przesunął się wzdłuż kadłuba do włazu – drzwi rozsunęły się. Ettore głośno wypuścił powietrze, po czym skoczył do wnętrza klingońskiego okrętu.
Ciemność od czasu do czasu rozjaśniały iskrzące przewody, zwisające z sufitu. W czerwonej poświacie dochodzącej z mostka bluza Soldatiego stawała się niemal purpurowa. Ettore przełknął ślinę i skierował się w tamtą stronę, potykając się o oderwane fragmenty poszycia i kable rozciągnięte po całym korytarzu.
Drzwi zacięły się w połowie drogi między zamkniętymi a otwartymi. Kadet spróbował się przecisnąć, ale kiedy stwierdził, że to daremne, chwycił jakiś kawałek rury i z jego pomocą rozepchnął je na odpowiednią szerokość.
Przemykając na mostek, po raz kolejny usłyszał znajomy świst. Odruchowo rzucił się w bok. Klingońskie przekleństwo dało znać, że znów umknął śmierci. Wkrótce rozległ się za nim odgłos pospiesznych kroków, padł kolejny strzał z dezruptora, potem Ettore kątem oka dostrzegł blask z fazera i już było po wszystkim.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – zawołał gniewnie kapitan, którego doktor odepchnął w ostatniej chwili i sam oddał strzał w stronę przeciwnika.
– Nie mamy wojny z Klingonami – odparł dobitnie Carter. – Nie możemy ich tak po prostu zabijać.
– On zabił naszego!
– Mógł nie wiedzieć, do kogo strzela. Jest ranny. Zabieram go do ambulatorium.
– To Klingon!
– To ranny – powiedział doktor, a Tracey już nie protestował.
Wkrótce Ettore doczłapał do grupy i znów przeobraził się w czystą energię.

***

Dziennik osobisty, data gwiezdna: 4623.8
Na statku poruszenie. Doktor Carter usiłuje poskładać Klingona. Ja mam na razie dość mocnych wrażeń. Rosaire nie żyje. Myślisz, że to prawda, co nam gadali, kiedy się zaciągaliśmy…?

Ettore nie potrafił uspokoić nerwowego kołatania serca. Miał przeczucie, że w najlepszym razie każda ekspedycja będzie w ten sposób wyglądała. W nieco gorszym – to on znajdzie się na miejscu Rosaire’a. Idąc korytarzami USS Exeter, w myślach układał własny nekrolog.
– Ależ uspokój się, przecież skończyłeś Akademię – karcił się w myślach raz po raz. Czuł jednak, że sam nie podoła. Potrzebował kubła lodowatej wody.
Takim kubłem mogła być tylko jedna osoba: Saarei.
Odnalazłszy jej kajutę, Ettore odetchnął głęboko i podszedł do drzwi. W chwili, w której się odsuwały, usłyszał głośne przekleństwo i łoskot. W pierwszym odruchu myślał, że Wolkance coś się stało – wpadł więc do pomieszczenia i potoczył spojrzeniem wokół.
Jego oczom ukazała się dysząca jeszcze ciężko Saarei, przewrócone krzesło i roztrzaskana szachownica, z pionkami rozsypanymi po całej podłodze. Ettore nie mógł pozbyć się wrażenia, że wygląda to dokładnie tak, jakby kobieta wściekła się, bo przegrała z komputerem w szachy.
– Co się… – zaczął niepewnie Soldati, ale Wolkanka prychnęła tylko i wyprostowała się.
– Awaria. Wyjdź – odparła.
– Ale ja-
– Wyjdź! – przerwała mu Saarei, a wyraz jej twarzy sugerował, że nie należy się sprzeczać. Soldati wycofał się. I jeśli przedtem był podenerwowany, to teraz już ledwo potrafił ogarnąć wyobraźnią, co się dzieje wokół niego.

– Ty jesteś tym Klingonem! – zawołał entuzjastycznie, wchodząc do mesy.
K’krag G’gevak podniósł ponure spojrzenie na kadeta i mruknął pogardliwie.
Siedział przy stole sam i wcale nie wyglądał, jakby brakowało mu towarzystwa. Od czasu do czasu ktoś z załogi rzucał nań nieufne spojrzenie, ale nikt głośno nie wyrażał swoich obaw. Przecież nie było wojny.
Soldati, wsunąwszy odpowiednią kartę do syntezatora, chwycił dwa kielichy z krwawym winem i zaniósł do Klingona. Ten łypnął ponuro na człowieka, ale w końcu przyjął napitek i wychylił duszkiem.
– Myślałem, że jesteście bardziej… no… niepodobni – zaczął zafascynowany Ettore. Teraz, kiedy wokół kłębiło się od członków Federacji, a K’krag nie miał broni, nie wydawał się aż tak przerażający.
– A ja myślałem, że jesteście mniej głupi – prychnął Klingon, ocierając wąsy z trunku.
Soldati fuknął, ale nie zamierzał rezygnować z nawiązania kontaktu z niezwykłym gościem.
– Nie powinieneś mieć… w Akademii nas uczyli, że macie karby… – Niepewnym gestem wskazał na czoło. K’krag poderwał się i huknął pięściami w stół.
– Jeśli zamierzasz mnie obrażać, lepiej weź broń! – zawołał.
Aż dziwne, jak w tym momencie zdołali usłyszeć syk rozsuwanych drzwi – niemniej dali radę, toteż uważnie obserwowali, jak Saarei wchodzi do mesy, rozgląda się, po czym podchodzi do nich, wbijając surowe spojrzenie w Klingona. Ettore miał wrażenie, że wciąż jest wściekła po szachach.
Niewyraźne przeczucie, to samo, które towarzyszyło mu, gdy Rosaire zyskał dodatkowy otwór w ciele, odezwało się i teraz – i kazało Ettore zmykać czym prędzej. Kadet jednak nie zamierzał go słuchać.
– Klingon! – zawołała z widocznym obrzydzeniem Saarei.
– O proszę, kogóż ja widzę! – parsknął K’krag, zaciskając pięści.
– Na Żywioły! Masz czelność tu jadać?! – żachnęła się tamta.
– Ej, ale uspokójcie się… – zaczął nieśmiało Ettore, choć widział, że to daremne. Klingon i Wolkanka… Wolkanka? Czy to możliwe, żeby Wolkanka do tego stopnia wpadła we wściekłość?
Ataehkh Khe’lloann – syknęła Saarei, a oblicze Ettore rozjaśniło się: teraz w końcu wszystko rozumiał! Romulanka!
Minęła chwila, nim Soldati uświadomił sobie, co właśnie ustalił. Co tu robiła Romulanka? Cofnął się o krok, ale było już za późno. Klingon i kobieta jednocześnie spojrzeli na niego, a K’krag warknął:
– Ktoś tu prosi się o szybką śmierć.
– Od dawna – zawtórowała mu Saarei, czy jakkolwiek się naprawdę nazywała.

Ettore Soldati cofnął się, ale nieznacznie: zaraz poczuł kolejny stół za plecami. Wodził wzrokiem od G’gevaka do Romulanki i z powrotem, a w międzyczasie serce podeszło mu do gardła i stanowczo domagało się wolności. Kadet po raz kolejny przeklął kolor własnego munduru, po czym wykonał długi skok przez stół, nim dosięgła go klingońska pięść.

5 komentarzy:

  1. Tu jest wszystko! Wzmianka o obcych cywilizacjach do zbadania - tak bardzo czołówka - macanie obcych roślin, czerwone koszule... Pachnie Star Trekiem, smakuje Star Trekiem, Ettore pasuje tam idealnie.
    I lubię, że go nie zabiłaś *wchodzi do torby*
    c[__]!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. c[___]!
      (też lubię, że nie zabiłam *przyodziewa własną torbę* )
      Nie ukrywam, starałam się wycisnąć z 12k znaków tyle ST, ile się dało. Teraz będę sobie wmawiać, że tekst nie przeszedł, bo jury nie znają ST, a nie dlatego, że jest napisany jak przez jedenastolatkę... *poprawia torbę*

      Usuń
    2. Ależ oczywiście, że nie znają ST! Pachnie niezłym talentem ta jedenastolatka ^^

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Em... nie mam pojęcia. Nie spodziewałam się takiego pytania. :D

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...