poniedziałek, 1 czerwca 2015

Za jakie grzechy, Wolverinie?

Jakiś czas temu marudziłam na to, jak bardzo nie podoba mi się idea rebootów i jak moim zdaniem ssie Pierwsza klasa. Obawiam się, że dziś jestem zmuszona kontynuować obrządek, który pokrótce sprowadza się do plucia hejtem we wszystko, co nie jest oryginalną trylogią o X-Menach. Dziś bowiem mój opóźniony refleks ogarnął się wreszcie na tyle, że obejrzałam X-Men Geneza: Wolverine z 2009 roku, a potem, korzystając z ciągu, Wolverine z roku 2013.
Polecę chronologicznie – zresztą, o pierwszym z filmów mam chyba do powiedzenia nieco więcej.

W ogóle sama idea powstania tego filmu jest dla mnie fatalnym strzałem w stopę i czymś, co nigdy nie powinno było zaistnieć. Rzecz w tym, że do tej pory aura tajemniczości, utrata pamięci i jakieś dziwne echa przeszłości w dużym stopniu „robiły” Wolverina. Sprawiały, że był interesującym bohaterem – widz sobie z tych strzępów składał historię postaci. No kurde, chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego tajemniczość jest fajna, prawda? Zawsze była i pewnie zawsze będzie.
Toteż wyłożenie całej tej historii w postaci oddzielnego filmu w dużym stopniu po prostu tego bidnego Wolverina zabija. Zostaje nam nabzdyczony osiłek z wiecznie zmarszczonym czołem (serio, on ma dwie miny: spode łba i trochę bardziej) – wszystko o nim wiemy i nagle okazuje się, że bohater nie ma nam już nic więcej do zaoferowania. No i w ogóle błagam: nadanie sobie samemu ksywki jest jakieś takie przykre...
No ale dobra, włączając film wiedziałam, z czym będę miała do czynienia, więc oglądałam na własną odpowiedzialność. Jakkolwiek ze wszech miar nie spodobały mi się same założenia tej produkcji, mogło być przynajmniej fajnie zrealizowane.

Takich obrazków jest wiele. Bardzo. Wiele.
Ech, ech.
To znaczy ok, dawał radę sam początek i streszczona w zwięzłych i wymownych obrazach historia braci i tego, jak żyli kiedyś. A potem był epizod ze złym, złym Strykerem (Danny Huston, którego swoją drogą bardzo lubię), po którym to epizodzie nastąpiła spektakularna zapaść. Rozmemłane pokazywanie sielanki Wolverina z Kaylą (Lynn Collins) było… cóż: rozmemłane. Widz doskonale wiedział, jak to się skończy. Załapał po pierwszej scenie, że tak, super, są szczęśliwi. A później Wolverine nie będzie szczęśliwy. Jedźmy dalej, filmie! Ale nie – film dalej wałkuje ten etap z życia bohatera, zupełnie jakby miało tam być cokolwiek, co widza jakoś zaskoczy albo przynajmniej zainteresuje. Kończy się ten epizod, oczywiście, w jedyny sposób, w jaki mógłby się skończyć. Brakowało jeszcze tylko tego, żeby Kayla była w ciąży, a w ostatniej rozmowie planowali np. wyjazd na wymarzoną podróż dookoła świata czy coś takiego. Blah.
Za to reżyser zaserwował nam przepięknie klasyczną scenę, w której bohater klęczy nad trupem bliskiej osoby, drze ryja, a kamera odjeżdża pod niebo – ostatni raz taki efekt widziałam w którymś Strasznym filmie.
I to jest zresztą jeden z głównych zarzutów: Geneza bazuje na kliszach. Na zupełnie wyświechtanych motywach, typu właśnie wrzask i odjeżdżająca w górę kamera, typu cholerne niepatrzenie na eksplozje, rychła śmierć Murzyna i tak dalej. Nie proponuje żadnych własnych rozwiązań, nie pokazuje niczego, co mogłoby zaskoczyć. Ani w warstwie fabularnej, ani wizualnej. To sprawia, że prawdę mówiąc film można opowiedzieć bez oglądania. I to z detalami. Bah! Przy spotkaniu Wolverina z Szablozębnym (Lev Schreiber, swoją drogą postać wyszła bardzo fajnie i to chyba jedyne światełko w tym tunelu) ten ostatni powitał brata słowami „Well, well, well!” – spłakałam się ze śmiechu, ale nie powinien mnie winić nikt, kto widział ten odcinek Galavanta:


Niemniej nie mogę powiedzieć, że źle się bawiłam podczas seansu. Film był durny, zły już z założenia, badziewie wykonany, miałam wrażenie, jakby ani scenarzystom, ani reżyserowi się po prostu nie chciało, całość leciała na zaśmierdłych banałach i nie oferowała niczego interesującego.
No i pan brat - do kompletu.
Ale był to ten rodzaj badziewności, z której człowiek może wyciągnąć sobie przynajmniej coś, żeby się pośmiać.

Inaczej ma się sprawa z Wolverinem z 2013 roku – tutaj już tak pokrótce: mam wrażenie, że film był trochę lepiej przemyślany. Nie miałam wrażenia, że oglądam zlepek najbardziej wyświechtanych scen kinematografii. Za to plus. Natomiast całość po prostu mnie znudziła. Być może dlatego, że ani trochę nie jara mnie Japonia. Jakieś spiski, Yakuzy i inne zabawne organizacje przestępcze to nie moje klimaty. Głównego plot twista domyślałam się przez większość filmu, więc pod koniec miałam tylko wzruszenie ramion. Nieustannie odnosiłam wrażenie, że bicepsy Logana rozsadzą mi monitor. I ciągle nie mogę oprzeć się teorii, że ten film właśnie po to powstał: żeby móc przez kolejne dwie godziny eksponować mięśnie Jackmana. Spoko, ogólnie Wolverine jest całkiem estetyczny i temu nie da się zaprzeczyć, niemniej od filmu oczekiwałabym trochę więcej niż od gifa w internetach.
Ot, taka tam nuda.

Nie przeczę, że teraz – żeby raz a dobrze skończyć, co zaczęłam – zaczęłam oglądać Przeszłość, która nadejdzie. I, jeśli mam być szczera, po obejrzeniu może dwudziestu minut już wypada ciekawiej od obu Wolverinów razem wziętych. Chyba jednak Logan nie jest aż tak ciekawą postacią, jak mi się zdawało, kiedy oglądałam kreskówkę piętnaście lat temu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...