wtorek, 2 czerwca 2015

Kto fałszuje w "Chórze zapomnianych głosów"?

Autor: Remigiusz Mróz
Tytuł: Chór zapomnianych głosów
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations

Jest powód, dla którego nie czytuję przed lekturą książki żadnych recenzji. Właściwie jest wiele takich powodów, ale jednym z nich jest bezwiedne konkretyzowanie sobie oczekiwań pod wpływem cudzej opinii. W przypadku Chóru zapomnianych głosów z jakiegoś powodu jednak sięgnęłam po jakieś losowe – nie wiem, odruchowo jakoś. Nie wczytywałam się, ale z pojedynczych fragmentów zbudowałam sobie obraz Remigiusza Mroza jako następcy Clarke’a, Asimova, Robinsona i Dicka razem wziętych. Cóż – mój błąd, pretensje mam tylko do siebie.

Choć dość szybko przekonałam się, że o pierwotnych oczekiwaniach mogę zapomnieć, wciąż jednak zapowiadało się fajnie. Pierwszy rozdział ma rzeczywiście mocny klimat z nutką grozy – bohaterowie budzą się, jest trochę zbędnego, ale przecież zawsze atrakcyjnego gore, brodzenie we flakach, ciemno, pusto i jakiś tajemniczy napastnik. Nie wiadomo co, kto, dlaczego. Jak nie przepadam za survival horrorami, tak tutaj mnie to wciągnęło i stwierdziłam, że dla fabuły jestem skłonna przeżyć jakoś pewne mankamenty, o których wspomnę później.
Okazało się jednak, że to tylko taki wstęp był – później tekst traci tę atmosferę tajemnicy i osaczenia. Z jednej strony szkoda, bo to było dość wkręcające, z drugiej – nie narzekam, bo kontakty z obcymi cywilizacjami i eksploracja nieznanych planet to tematy, które ze wszech miar mnie jarają.
Co chcę powiedzieć, to że fabularnie rzecz mi się podobała. Powieść nie była tym, czego oczekiwałam po przeczytaniu początku, ale i tak przypadło mi do gustu. Wyjątkiem jest końcówka, ostatnie 15-20%. W moim odczuciu była za długa i niepotrzebnie przeładowana kolejnymi plot twistami. I kolejnymi… I kolejnymi. Przy trzeciej zmyłce typu „ha-ha! A on myślał, że przechytrzył tamtego, ale tamten to wszystko ukartował!” zwyczajnie przestałam wierzyć tekstowi i w myślach już czekałam na kolejny wielce nieoczekiwany zwrot. I tu nasuwa mi się skojarzenie z książką, której co prawda nie czytałam, ale o której słyszałam tyle, że czuję się, jakbym znała ją na wylot: Pieśni Lodu i Ognia. Ludzie zarzucają Martinowi, że przez to, jak wielu bohaterów zabił, czytelnik po prostu przestaje się do nich przywiązywać. Bo po co, skoro i tak zginą? Śmierć szokuje i zasmuca za pierwszym-drugim razem. Za szóstym już jakby mniej. I podobnie jest tutaj. Nuży tym bardziej, że na tym etapie czytelnik zna już rozwiązanie głównej tajemnicy, więc to takie memłanie pointy

Innym problemem powieści jest okropne, nachalne obnoszenie się z riserczem. Bardzo dobrze rozumiem, że jak się rzetelnie przygotowujemy do jakiegoś tematu albo jeśli po prostu coś jest naszym konikiem, to korci, żeby wszyscy inni dowiedzieli się, jaką mamy wiedzę. A jednak mi – czytelnikowi – to ani trochę nie imponuje, za to dość skutecznie irytuje i wytrąca z rytmu. Tak, to bardzo fajnie, że ISS Leavitt nosi nazwę po astronomce, ale czy naprawdę nie obeszłoby się bez przytoczenia jej biografii? Zwłaszcza że i tak dobrze wiemy, ze ten statek to ISS Challenger, tylko w międzyczasie jakoś mu się wzięło i zmieniło nazwę (no dobra, tu tak naprawdę czepiam się na wyrost – to potknięcie redaktorskie, a nie ma ich tak znowu wielu, żeby jakoś specjalnie wieszać psy. Statków było sporo, wcale się nie dziwię, że mogło się coś pomieszać). Fajnie też, że ludzie potrafią jeszcze korzystać z tej książeczki, choć bardziej mnie to bawiło niż budziło nabożną cześć dla faktu, że zomg łacina. Bo wiecie – w sumie zupełnie nie ogarnęłam, dlaczego ci, którzy się tą łaciną w powieści posługują, mieliby być skazani na powtarzanie fraz z klasyków. Nic za tym nie przemawia – poza słowem narratora. Wyczuwam w tym pójście na skróty.
A w sumie skoro już jestem przy pójściu na skróty: są i inne pomniejsze rzeczy, na które budził się we mnie sprzeciw: zdejmowanie hełmów na obcej planecie? Checked. Prometeusz approves, a kapitan Kirk byłby dumny. Mamy też świetnego kapitana, który jest świetny, mimo że to aspołeczny buc i z nikim się nie dogaduje – pada stwierdzenie, że „umiejętności interpersonalne nie były konieczne, by dowodzić statkiem”. Ok – dla mnie to bzdura. Nie będę przywoływać świetnego odcinka Star Treka, gdzie było pokazane na przykładzie Spocka, jak bardzo to bzdura. Ale wystarczy się zastanowić: dowodzenie statkiem polega właśnie na dowodzeniu ludźmi. Załogą tego statku. I nie twierdzę, że od razu trzeba się z nimi bratać i kochać, ale do zbudowania sobie autorytetu także są potrzebne zdolności interpersonalne, sorry. No i jeszcze główny dramat bohaterów, czyli domniemanie, że ludzkość na dalekiej Ziemi wyginęła – ja ciągle zachodzę w głowę, skąd oni wyciągnęli tak daleko idący wniosek. Powiem tak: to, że rozładowała mi się bateria w komórce, nie oznacza, że umarłam. Serio. A w Chórze… mamy analogiczną sytuację, tylko na większą skalę. Nie wiem, naprawdę, jakimi drogami biegły myśli bohaterów powieści. Pewnie jakoś równolegle do myśli projektanta skafandrów, który reflektory umieścił na rękawicach – bo wiadomo, że badaczom obcych światów będzie się szło totalnie najwygodniej w pozycji „na Supermana”, z pięściami wystawionymi do przodu. Seems legit.

Ale prawdę mówiąc, fabuła jest na tyle fajna, że nie zwróciłabym uwagi na pokazywanie mi paluchem „paczaj, jak się na tym znam!”, wplecione w dialogi i narrację miniwykłady, zabawną łacinę czy nawet to rozwleczone zakończenie. Gwoździem do trumny okazali się być bohaterowie.
I to jest właśnie coś, co mnie tknęło już na samym początku, kiedy wsiąkałam w ten horrorowy klimacik: o bohaterach mogę powiedzieć tyle, że są. Mają imiona i funkcje, wykonują różne czynności – i tyle. To okrutnie mdła zbieranina. Wyjątkiem jest Dija Udin, który ugina się pod gigantyczną etykietą „wulgarny cham”. W jednej z recenzji w otchłani Internetu wyczytałam, że dwaj najważniejsi bohaterowie – wspomniany Udin i Skandynaw Håkon – są fajni i zabawni z powodu „wrednego humoru i wzajemnej złośliwości”. Nie do końca wiem, czy wredne i złośliwe było „Kolorowych koszmarów, sukinsynu”, czy może „Hallford, mógłbyś nas zostawić? Zaczynamy się dogadywać. Sukinsyn liczy pewnie później na pojednawczy seks, ale gdy o to chodzi, będę musiał odesłać go do ciebie”. Przepraszam, ale chyba w powieści nie widziałam ani jednej złośliwości, za to całkiem sporo chamstwa prosto z jakiejś szemranej podstawówki. Ot, dzieci się nauczyły paru brzydkich słów. Hura.
Myślę, że wiem, do czego tekst zmierzał, jeśli chodzi o tych dwóch: męska przyjaźń oparta na przeciwieństwach, panowie sobie przygadują, ale jak przychodzi co do czego, to jeden za drugiego by se rękę dał uciąć i takie tam, choć żaden się do tego nie przyzna. Ok: no więc nie wyszło. Wrzucanie w co drugą wypowiedź „sukinsynu” nie zrobi męskiej przyjaźni. W ogóle nie zrobi przyjaźni – bohaterów kompletnie nic nie łączy, a narrator nagle ni z gruszki zaczyna nazywać ich przyjaciółmi. Przyznam, że się zawiesiłam, kiedy to słowo padło po raz pierwszy. Czułam się, jakbym pominęła parę stron czy coś. Zresztą, podobnie jak z tą przyjaźnią, wygląda sytuacja z wątkiem romantycznym: bohaterów nic nie łączy, nie ma chemii, nic nie ma – po prostu w którymś momencie czytelnik jest postawiony przed faktem dokonanym: ona i on się kochają. Bo tak.
Najkrócej mówiąc: budowanie relacji między bohaterami Chóru… wygląda dla mnie w ten sposób:


Mam wrażenie, że to mogłaby być rewelacyjna powieść, gdyby tylko ją dopracować. Ma w sobie świetny klimat, niezwykłą tajemnicę, ogromny rozmach. Psuje to masa niedoróbek, mniejszych jak i większych, które z czasem naprawdę zaczęły mnie irytować. Gdzieś wyczytałam, że autor planuje drugi tom. I jestem nawet ciekawa, czy będzie widać jakąś poprawę. Byłaby wielka szkoda, gdyby nie.


[Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Genius Creations.]




Śluza na pokład dowódczy była otwarta na oścież. W progu leżał załogant z rozłupaną klatką piersiową. Biel połamanych kości, wystających ze skręconych zwłok, przyprawiła astrochemika o mdłości. Po mundurze wnioskował, że nieszczęśnik nosił stopień chorążego. Lindberg obrócił się przez ramię, słysząc, jak przyspiesza mu oddech. System alarmowy cicho zawodził, prócz tego nie słychać było niczego.
Dija Udin wszedł na mostek, omiatając wzrokiem pomieszczenie.
– Co tu się, kurwa, stało? – zapytał.

1 komentarz:

  1. Wizualizacja z kociakami taka wiele mówiąca. Podejdę ostrożnie. Cholibka, nie wiem w co gały włożyć T_T Tak mało czasu, tak mało.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...