Autor: Anna
Nieznaj
Tytuł: Błąd warunkowania
Miejsce
i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca:
Genius Creations
Mam ogromny kłopot z tym, żeby w ogóle zacząć
mówić o Błędzie warunkowania. Obawiam
się, że jakkolwiek nie spróbuję, komuś zrobię krzywdę: wydawnictwu bądź
autorce. Zacznę więc od internetów – wtedy odpowiedzialność się rozmyje i
będzie po sprawie. Taki ze mnie geniusz zła.
Na Błąd
warunkowania skusiłam się po przeczytaniu paru opinii różnych ludzi,
umieszczonych (opinii, nie ludzi) na stronie wydawnictwa. Że niedaleka
przyszłość, genetycznie modyfikowani agenci, cyberpunk i jeszcze ponoć
przekonujący, pełnokrwiści bohaterowie. Zaczęłam więc radośnie czytać, może nie
od razu „pełna jak najlepszych przeczuć”, no ale przynajmniej spokojna o
najbliższe kilka dni.
Bardzo szybko dotarło do mnie, że coś tu jest
nie halo. I nie chodzi tylko o to, że miałam wrażenie, jakby bohaterowie byli
głupimi gówniarzami bawiącymi się w wojnę, której jakoś tak jednak nigdy na
oczy nie widzieli. Sęk w tym, że sposób prezentowania postaci i język narracji
bardzo silnie kojarzyły mi się z opkami blogaskowymi.
To, co nasunęło się przede wszystkim, to
permanentny costume porn. I ja
rozumiem, że czasem to fajne, ale wiecie no: tam, gdzie są faktycznie kostiumy –
w tekstach historycznych, fantasy, ewentualnie sci-fi tak odległym od naszej
rzeczywistości, że ciuchy są jakkolwiek ciekawym elementem. Bohaterów Błędu warunkowania to nie dotyczy. Z
jakiegoś jednak powodu czytelnik jest raczony bardzo, bardzo dokładnymi opisami
tych ubrań. Opisami, które wybijają z rytmu i odwracają uwagę od tego, co jest
naprawdę ważne w scenie. I mi się to kojarzy z blogaskowym „ubrała koszulkę na
ramiączka i spodnie rurki, po czym zeszła na śniadanie” (w gruncie rzeczy mamy
niemal kalkę tej sceny: „W sali śniadaniowej zjawiła się wypoczęta i świeżutka,
przebrana w czarną koszulkę z nadrukiem swojego ulubionego zespołu i
pseudowojskowe bojówki w maskującą panterkę”). W ogóle narrator ma wyraźną
słabość do koszulek z nadrukami i bojówek, bo te pojawiają się najczęściej.
Miałam wrażenie, że właściwie nie liczy się żadna tam akcja czy emocjonalne
problemy postaci, a stylówa. Jeśli jakiś koleś miał długie włosy, to dowiedziałam
się o tym cztery razy z podkreśleniem, że były związane w kucyk. Jeśli
przypadkiem założył inną koszulkę – narrator również nie omieszkał mnie o tym
powiadomić, bo, prawda, to jest super istotne, że wcześniej miał tańczącego
kościotrupa, a potem pentagram. Jak żyć bez tej wiedzy, jak żyć?
Jeśli dołożyć do tego fakt, że bohaterka na
przykład miała flashbacki i że
pojawiła się fraza (w ten dokładnie sposób zapisana) dżizas faken krajst, czy bohaterowie na plaży spotkali „lasencję” –
wszystko to dobre w rozmowie ze znajomymi, ale cokolwiek żenujące w moim
odczuciu w narracji literackiej – doszłam do przekonania, że autorka po prostu
ma jakoś pod dwudziestkę i koleżanki z bloga jej powiedziały, że świetnie pisze
i niech się wyda. Tu wychodzi oczywiście moja ignorancja, bo nazwisko autorki
nic mi nie mówiło – po sprawdzeniu faktów uświadomiłam sobie, że sytuacja
wygląda zupełnie inaczej: powieść została po prostu źle stargetowana. Chciałam
przeczytać sci-fi, a dostałam historyjkę young
adult. I przypuszczam, że nastoletni czytelnik mógłby być dziko i szaleńczo
zafascynowany. Bah, może nawet nie nastoletni, ale taki dwudziestolatek. Nie
przeszkadzałby mu język ani ciągłe przypominanie, co kto miał na sobie. Nie
raziłoby może, że bohaterowie podczas misji na Bliskim Wschodzie łoją colę, bo
najwyraźniej bardzo lubią być odwodnieni czy coś, nie wiem. I może przy okazji
by się doedukował, bo narrator na przykład zaraz po użyciu sformułowania „wypluwka
sowy” nie omieszkał wyjaśnić, czym owa wypluwka jest. Bawiłoby cameo Tarji i
nie miałby wrażenia, że jeśli Reade gapi się na Sanję i usiłuje ją wyrwać, to
nie świadczy o tym, że ma klasę, a najwyżej że lubi dużo młodsze.
Jak o bawieniu mowa: rozbawiła mnie scena, kiedy po wielkiej
akcji, mordobiciu, pościgu i tak dalej, dokładnie w chwili, w której wszystko
się uspokoiło, rozległ się łoskot śmigłowców i nadleciało z odsieczą wojsko –
tak bardzo amerykańskie filmy. Przy czym to nie jest ani zarzut, ani wręcz
przeciwnie – ot, po prostu amerykańskie filmy. Też widziałam setki takich scen,
więc po prostu sobie przy tym parsknęłam.
W ogóle jeśli chodzi o bohaterów, to mam
mieszane uczucia. Po pierwsze, sam pomysł na ludzi-kotów: nie jest zły. To
znaczy nie jest (bardzo subiektywnie i de gustibusowo dla mnie) specjalnie
porywający, ale w porządku. Bardzo mi się spodobała wzmianka o tym, że mutacja
ma lepsze i gorsze strony, a do tych drugich należy zwiększona potrzeba snu. To
miało potencjał. Ale mam wrażenie, że w którymś momencie autorka w sumie o tej
senności zapomniała, bo o ile na początku ten problem jest obecny w tekście, o
tyle z czasem to się gdzieś rozmywa, bohaterowie są na nogach wiele, wiele
godzin i nic im się z tego powodu nie dzieje. Szkoda. Zresztą to nie jedyny
zmarnowany potencjał, bo kolejna rzecz dotyczy pozycji Kotów w społeczeństwie –
raz czy dwa przewija się kwestia jakichś zamieszek czy czegoś, ale tak naprawdę
nie ma w powieści solidnie postawionego problemu akceptacji mutantów przez
ludzi. Wiem, wiem, na co to komu, X-Meni eksploatują ten temat chyba
dostatecznie mocno. Ale po prostu w Błędzie…
znajduję sugestie tego, że gdzieś w tle ten problem jest i mógłby być ciekawy,
gdyby go trochę mocniej wyeksponować.
Po drugie zaś, ta ich „pełnokrwistość”: no cóż.
Widać, że oni wszyscy mają być jacyś.
Rzeczywiście mają pewne wyróżniające cechy: wiarę, sposób bycia i tak dalej.
Szkoda tylko, że te cechy nie mają większego znaczenia w ostatecznym rozrachunku.
Majka jest katoliczką, ale w sumie nic z tego nie wynika, bo i tak bez
szemrania wykonuje polecenia, które stoją w sprzeczności z jej religią. Szkoda,
bo mogłoby być fajne wskazanie na to, że nie jest jej łatwo godzić jedno z
drugim. No i nie widzę żadnej różnicy między bohaterami z początku i końca
powieści, mimo że ponoć minęło dziesięć lat. W ogóle nie czuję tego upływu
czasu. Ogólnie ci bohaterowie po mnie spłynęli. Nie są gadającymi głowami, ale
też nie zdołali mnie do siebie przekonać. Nie tak, że ich nie lubię – nie mam
za co ich nie lubić – po prostu ich los był mi totalnie obojętny.
A to ciągnie za sobą kolejną konsekwencję:
wobec braku bohaterów, którymi mogłabym się przejmować, spływała po mnie
również cała fabuła. Kompletnie nie chciało mi się śledzić intrygi, a książka w
gruncie rzeczy mnie znudziła. Za wyjątkiem końcówki, która mnie szczerze i
serdecznie zirytowała. Bo nigdzie, ale to nigdzie nie miałam wcześniej
informacji, że to jest pierwszy tom i szczerze liczyłam na to, że jednak dwa
wątki w końcu się ze sobą jakoś połączą. A facet Majki, do którego co jakiś
czas wracaliśmy jak do cholernej wiszącej strzelby, będzie miał jakiekolwiek
znaczenie. Tymczasem zostałam z niczym i wiem już, jak czuli się ludzie, którzy
betowali moje ostatnie NaNo i się na mnie wściekali, że pod koniec pokazałam im
wielkiego faka, budując jakąś historię przez dwieście stron, a potem jej nie
pointując.
Na szczęście przez ogólny brak zaangażowania
nerw nie był aż tak wielki, a potencjalny drugi tom nijak mnie nie kusi.
Na plus muszę policzyć, że jest tam jakaś
wizja, która ogólnie może kogoś zainteresować, po prostu nie mnie – jest pomysł
na bohaterów. I są fajne opisy, tu nie można złego słowa powiedzieć. Pod
warunkiem, że nie dotyczą bohaterów, to sceny są odmalowane ładnie i
plastycznie, a co ma być dynamiczne, takie właśnie jest. No i, choć książka nie
jest wolna od błędów, to z tego, co do tej pory przeczytałam od Genius
Creations jest to najlepiej opracowana rzecz pod względem
redakcyjno-korektorskim. No, pod koniec już chyba korektorowi się nie
chciało.
Aha, taka uwaga do tego, że bohater miał buty
podobne do kowbojek, tylko „bardziej męskie” i „mniej kiczowate”. Ugryźcie się.
Dziękuję za uwagę.
To pisałam ja, siedząca przy kompie w czarnej koszulce z krótkim rękawem, czarnej spódnicy do kostek i różowych laczkach.
[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję
wydawnictwu Genius Creations.]
– Hej,
Popović! – krzyknął z dołu Griffin. – Chodź tu na moment!
Sanja
przechyliła się do tyłu, a potem – przytrzymując się poręczy – zrobiła przewrót
w powietrzu i zeskoczyła lekko na posadzkę dwa piętra niżej. Najmłodszy z
agentów aż ochnął, twarze pozostałych były niewzruszone, jednak Kotka złowiła
ich zainteresowane spojrzenia. Zrobiło jej się głupio. Nie miała zamiaru się
popisywać.
Modowa fantastyka hitem wśród szafiarek.
OdpowiedzUsuńTrzeba przeczytać.
xDDD Hasło, które powinno znaleźć się w blurbie <3
UsuńTo druga recenzja tej książki jaką widzę i druga negatywna. Dobrze wiedzieć. Nie jestem targetem
OdpowiedzUsuń