Autor: Andy
Weir
Tytuł: Marsjanin
Tytuł
oryginału: The Martian
Tłumaczenie: Marcin
Ring
Miejsce
i rok wydania: Warszawa 2014
Wydawca: Akurat
Dobra, jestem w szoku. Byłam pewna, że już
pisałam o Marsjaninie – tymczasem przejrzałam ostatnie notki, użyłam
wyszukiwarki – i nic. Najwyraźniej o tej książce tylko rozmawiałam z Siem. Ale
już nadrabiam te braki.
Żeby od początku była jasność: jestem tą
książką zachwycona, urzekła mnie, czytało mi się świetnie i ją uwielbiam. Wiem,
że opinie na jej temat są mocno różne. Kiedy wspominałam komuś, że właśnie to
czytam i że cholernie wciąga, słyszałam „Próbowałam to czytać… znudziło mnie”
albo „Marsjanin…? Ale ta książka… no…
nie jest dobra”. Nie wiem, jakimi kryteriami kierują się osoby w moim
otoczeniu, kiedy oceniają książki. Nie wnikam. Nie interesuje mnie to. Ja
piszczę z radości na samo wspomnienie Marsjanina
i już.
To znaczy owszem: wierzę, że na początku można
podchodzić do powieści nieufnie. Sama przez krótki czas wahałam się, czy to ma
szansę mi się spodobać, no bo ten dziennik… zastanawiałam się, czy cała książka
jest takim dziennikiem? Czy ta forma mnie nie znudzi? A ta narracja, przecież
najzupełniej potoczna, nie będzie mi działała na nerwy? Ale okazało się, że
wszelkie obawy były płonne.
Po pierwsze, dziennik głównego bohatera, Marka
Watneya, zdecydowanie się nie nudzi ani nie irytuje. Tak, jest potoczny język,
ale wystarczy chwila, by uświadomić sobie, że to jest akurat w tym przypadku
bardzo usprawiedliwione – czytamy wszak bieżącą relację inżyniera uwięzionego
na obcej planecie, a nie żadne literackie opracowanie tych wydarzeń. Co więcej,
szybko okazuje się, że Mark to sympatyczny i obrotny gość, któremu nie brakuje
ani inteligencji, ani poczucia humoru, co stanowi doskonałe połączenie, by
spokojnie oddać mu głos. Gdyby jednak ktoś nadal miał wątpliwości, to wszak
książka nie składa się wyłącznie z relacji Marsjanina: mamy też wątki
rozgrywające się na Ziemi, a nawet na Hermesie, na pokładzie którego reszta
załogi wraca na rodzimą planetę. I te części mają wyraźnie inny styl (no,
począwszy od tego, że narrator jest trzecioosobowy).
Fajnym zabiegiem jest też niesilenie się na
wtłaczanie pewnych opisów zdarzeń w relację Marka, co mogłoby być karkołomne
(mowa bowiem o scenach, które nie miały świadków – albo świadek był mocno
niedysponowany), a po prostu wrzucenie ich jako krótkich trzecioosobowych wstawek
między wpisy w dzienniku tytułowego Marsjanina.
Główny ciężar powieści spoczywa, oczywiście, na
barkach Watneya. Ten znosi to dzielnie, zapewniając czytelnikowi całkiem sporo
śmiechu i jednocześnie uświadamiając od czasu do czasu, że hej, to wcale nie
jest żadna wesoła wycieczka, tylko walka o życie na zupełnie obcym, pustym,
martwym globie. I są momenty, w których do czytelnika dociera ten kontrast,
robiąc faktycznie dość duże wrażenie. No bo wiecie: nawet na Ziemi jeśli ktoś
gdzieś zaginie, jest groźnie, trzeba się wykosztować na ekspedycję ratunkową,
pogoda może w akcji przeszkodzić, ratownicy mogą nie zdążyć i tak dalej. A
tutaj mamy coś takiego na niewyobrażalnie większą skalę, z jaką do tej pory
żaden człowiek nie miał do czynienia. Ekspedycja ratunkowa oznacza wystrzelenie
rakiety, co tak naprawdę wymaga lat przygotowań. Ale Mark patrzy na to wszystko
w cudowny sposób („Nie chcę wyjść na aroganckiego, ale jestem najlepszym
botanikiem na planecie” albo „W jeden sol przejeżdżam średnio dziewięćdziesiąt
kilometrów, ale przybliżam się do Schiaparellego tylko o trzydzieści siedem
kilometrów, ponieważ Pitagoras to kutas”).
Można by zapytać, co takiego ciekawego może być
w relacji gościa, który siedzi na czerwonej pustyni i czeka na odsiecz. No więc
cóż: wszystko jest ciekawe. Po pierwsze, sam świat – opisywany oszczędnie, ale
dość sugestywnie, by poczuć pustkę i samotność Marsa. Po drugie, element – że
tak go nazwę – verne’owski, który ktoś mógłby określić jako technobełkot. Jak
wspomniałam, Mark jest inżynierem. Jak łatwo się też domyślić, skoro mimo
obecności na Marsie wciąż żyje, na pewno coś tam majstruje, żeby przedłużyć ten
stan. Majstruje nawet całkiem dużo w zasadzie nieustannie. Jest ciągle w ruchu,
a to naprawia, a to psuje, hoduje (jest też botanikiem), jeździ po planecie,
odkrywa. Każde z tych działań mamy opisane w dzienniku. Jest to zresztą całkiem
logiczne: od tego jest dziennik, żeby zdawać w nim relację, prawda? Pewne
rzeczy też planuje w dzienniku, co przypomina trochę takie myślenie na głos i
też jest zupełnie wiarygodne, bo przecież znane z życia. Przez to wiarygodne
osadzenie w tekście, cały ten technobełkot nie razi jako risercz autora, a
wręcz przeciwnie: wciąga. Napisany jest prosto i przystępnie, sprawia, że
czytelnik wierzy w powodzenie kolejnych pomysłów Marka. Wszystko wydaje się
takie oczywiste – i właśnie tu mi wchodzi Verne z Tajemniczą Wyspą. Tylko że tam mieliśmy bohaterów, którzy z piasku,
dwóch kamieni i wygiętej blachy zrobili hutę szkła, a tutaj nasz protagonista majstruje
na ten przykład wodę za pomocą prostej zmiany namiotu w bombę („Na końcu powstanie
mnóstwo H2O, ale będę zbyt martwy, żeby to docenić”). W obu jednak przypadkach
wszystko jest krok po kroku wyjaśnione, spójne i logiczne, a czytelnik myśli
sobie, że ej, to faktycznie jest oczywiste, wystarczy ruszyć głową.
Jednocześnie w książce jest… no, po prostu
bardzo dużo amerykańskiego filmu. Sam fakt, że dla jednego faceta, który utknął
na Marsie, tak naprawdę jednoczy się cały świat i wszyscy stają na rzęsach, buląc
grube miliony dolarów na realizację ratunku, mocno zalatuje solidnym kawałkiem
kina zza oceanu. Mamy też klasyczne sceny, jak to ludzie siedzą przed
telewizorami i w napięciu obserwują start rakiety. Mamy ludzi w NASA, którzy
klepią się po plecach i wiwatują, wyrzucając w górę papiery, a czasem wręcz
przeciwnie, są smutni i takie tam. Armageddon?
Dzień Niepodległości? Cokolwiek? Ale
to wszystko jakoś nie drażni – może dzięki ogólnemu klimatowi powieści, który każe
mi tak naprawdę nie traktować tego poważnie. Bo gdybym zechciała podejść do
tego na serio, to owszem: łapałabym na te sceny berserka.
SPOILER ALERT - BO NIE MOGŁAM SIĘ POWSTRZYMAĆ
No i im bardziej zbliżałam się do końca, tym
bardziej panikowałam. Bo się zwyczajnie bałam o Marka. Wiedziałam, że jeśli po
tylu perypetiach i tylu miesiącach walki o każdy kolejny dzień autor mi go
zabije, to ja chyba pojadę i zabiję autora. Ale odetchnęłam. Odetchnęłam tym mocniej,
że darowano nam rozmemłania w końcówce – powrotu na Ziemię i wszystkich
możliwych rzeczy, które mogłyby się wtedy dziać, a które, co tu kryć, nie są
zbyt fascynujące dla postronnego obserwatora. Powieść kończy się w
doskonałym momencie, kiedy wiemy, że już po wszystkim, już jest dobrze, Mark
wraca do domu, możemy zostawić go pod opieką kolegów z Hermesa.
KONIEC SPOILERA
Marsjanin po
prostu wciąga. A jak już wciągnie, to doskonale bawi, od czasu do czasu
pozwalając uświadomić sobie, że w sytuacji nie ma nic a nic śmiesznego. Powiem
jeszcze tak: czytając zaznaczałam sobie fajne czy zabawne cytaty. W którymś momencie
złapałam się na tym, że zaznaczam co drugi akapit i uznałam, że chyba w tym
przypadku ta praktyka nie ma większego sensu, bo ostatecznie będę miała całą
książkę zaznaczoną. Myślę, że to o czymś świadczy.
Nie przeczę, że trochę sobie ostrzę zęby na
ekranizację. I się jej boję. Bo nie wiem, czy Matt Damon to udźwignie. Nie
wiem, co zrobią z całą narracją Marka w filmie. Nie wyobrażam sobie wycięcia
tego i zrobienia całości na poważnie. Byłoby to zniszczeniem cennej specyfiki
tego tytułu. Zobaczymy.
[12:04]
JPL: Sprowadzamy botaników, żeby zadali dodatkowe pytania i sprawdzili twoją
pracę. Stawka toczy się o twoje życie, więc wolimy się upewnić. Sol 900. to wspaniałe
wieści. Da to nam dużo więcej czasu na przygotowanie misji z zaopatrzeniem.
Proszę, uważaj na swój język. Wszystko, co napiszesz, nadajemy na żywo na cały
świat.
[12:15]
WATNEY: Patrzcie! Cycki! ==» (.Y.)
A mi się wydaje, że gdyby taka sytuacja zaistniała, to byłaby spora szansa i na jednoczenie się ponad podziałami politycznymi i siedzenie przed telewizorem w napięciu oczekując na start rakiety. Tak, jak lądowanie na księżycu, oglądano na całym świecie, tak myślę, że i tutaj byłoby podobnie.
OdpowiedzUsuńOglądano - owszem. Pytanie, co by było, gdyby w grę weszły piniondze. Duże. :) Znaczy nie można całkiem wykluczać takiego ślicznego obrazka, ale jednak nie jestem do niego przekonana. :) Zależy, jak mocno propagandowo to by było rozdmuchane, bo przecież w takiej misji ratunkowej chyba o to właśnie chodzi, nie? Nie o człowieka, a o wyczyn propagandowy. :)
UsuńNo jasne, że o wyczyn! I nadal uważam, że wszystkie światowe agencje by się biły o szansę na udział. Wysiłek mniejszy niż sam lot na marsa, a sława nieśmiertelna :) Wyobraź sobie, że w misji Apollo 13 to rosyjska rakieta ratuje astronautów, co by zapamiętano? Że Huston miała problem, ale Rosja go rozwiązała ^^
UsuńTo ja może odnośnie prostoty języka i technobełkotu. Uważam, że to jest właśnie największy atut. Zaraz na samym początku Mark rzuca tekstem, że może powinien wspomnieć o tym, co to w ogóle jest misja na Marsa, bo nie wiadomo, kto będzie odbiorcą jego dziennika. I potem już cały czas mówi jak do ludzi zwykłych, przypadkowych, nie ogarniających tematu od strony naukowej. Przystępnie, jasno i prawdziwie. I cały jego technobełkot jest zrozumiały. Nie mam żadnego problemu z wyobrażeniem sobie, o czym on mówi. A jednocześnie autor zupełnie dobrze ogarnął, że tak się nie da cały czas, że dla pełnego obrazu nie wystarczy mu jeden Mark i nie miał żadnego problemu, by w odpowiednim momencie zmienić narratora <3 Ważna umiejętność moim zdaniem.
OdpowiedzUsuńA największa siła książki, leży moim zdaniem w tym, czego nie widać. W tych momentach, gdy Mark przez kilka dni nie pisze, bo musi się pozbierać po kolejnej klęsce. Dziennik z założenia jest czymś, co zbiera fakty z opóźnieniem. Nie ma więc w nim pierwotnych emocji. Te czytelnik musi sobie wyobrazić i dla mnie to jest piękne.
To zaskakująco dobra pozycja, bo nie spodziewałem się po niej tego. Opis dość intrygujący, a jednocześnie oklepany. Ale sposób, w jaki Weir to opisał! - to już inna bajka. Trzyma w napięciu, dostarcza emocji, dla mnie bomba, jedno z odkryć ubiegłego roku. Zresztą było u nas w TOP 10. Teraz ma być film Scotta, ale jakoś w jego jakość nie wierzę.
OdpowiedzUsuńCo do filmu - moim zdaniem wszystko zależy od Matta Damona. To na nim spoczywa ciężar, bo w filmie Marka będzie widać bezpośrednio - nie przez filtr dziennika. Jestem ogromnie ciekawa, czy sobie poradzi.
Usuń