Autor: Dmitry
Glukhovsky
Tytuł: Metro 2033
Tytuł
oryginału: Метро 2033
Tłumaczenie: Paweł
Podmiotko
Miejsce
i rok wydania: Kraków 2010
Wydawca: Insignis
Moja przyjaźń z Metrem nie jest prosta. Zaczynałam tę powieść chyba trzy czy cztery
razy, zawsze coś mi przerywało, był zły układ planet albo jeszcze coś i koniec
końców minęło naprawdę dużo czasu, nim zebrałam się w sobie, by dokończyć
lekturę. Co zabawniejsze, kiedy w końcu zacisnęłam zęby i wgryzłam się w
powieść (proszę nie pytać, jak się wgryzałam z zaciśniętymi zębami, to naprawdę
nieistotne), poszło mi w gruncie rzeczy dość szybko. A teraz mam mocno mieszane
uczucia. Pierwszy raz chyba mam do czynienia z dziełem, w którym jednocześnie
tyle rzeczy mi się szalenie podoba i jednocześnie tyle ważnych spraw budzi moje
ogromne zastrzeżenia.
Żeby była jasność: świat Metra nie jest oryginalny. Ot, była wojna atomowa, piżgło, zmietło
ludzi z powierzchni i ocaleli tylko ci, co się kitrasili pod ziemią. Nietrudno
wpaść na taki koncept. Postnuklearnych settingów znamy na pęczki. Z jakiegoś
jednak powodu to właśnie świat wykreowany przez Głuchowskiego zrobił furorę.
Przeczytawszy Metro 2033 doszłam do wniosku, że chyba rozumiem, gdzie leży
przyczyna tej sytuacji. Tu nie chodzi o świat. Albo raczej – tak, chodzi o
niego i o ten brak oryginalności. Czytelnik z marszu dostaje setting, który
zna. Jest z tym wszystkim oswojony: z mutacjami, promieniowaniem, stalkerami i
ludźmi jako gatunkiem ginącym. Nie ma problemu z wyobrażeniem sobie tego
wszystkiego, dzięki czemu uwaga czytelnika może skupić się na rzeczach
ważniejszych – konkretnych bohaterach, fabule. W przedstawionym świecie czujemy
się niemal jak w domu. Zresztą, za ogromny plus powieści uważam fakt, że autor
nie bawi się w przesadną ekspozycję. Na przykład: nie wiadomo, jak i dlaczego
doszło do wojny, kto zrzucił bomby, jak dokładnie to wszystko wyglądało. I,
prawdę mówiąc, to nie ma najmniejszego znaczenia. Wiadomo, że było – tyle.
Szalenie mi się to podoba.
To, co ma interesować czytelnika, co jest dość
dokładnie opisane i na czym koncentruje się uwaga narratora, to samo
moskiewskie metro i życie w jego tunelach i stacjach. I znów: jest to coś, co
bardzo mi przypadło do gustu. W ogóle sam pomysł jest ciekawy. Jakkolwiek świat
po wojnie nuklearnej wydaje się dość wyświechtanym motywem, to jednak
umieszczenie ocalałych ludzi w metrze jest już fajne. Stwarza duże możliwości i
jednocześnie staje się charakterystyczną cechą settingu. Na tyle
charakterystyczną, że jeśli ktoś spróbuje powtórzyć ten manewr i wrzucić
bohaterów do postapokaliptycznych podziemi metra, skojarzenie z Głuchowskim
będzie się samo nasuwać (tylko trochę łypię teraz w kierunku odcinania kuponów,
w które obecnie wpuszcza się Fabryka Słów, czyli Kompleksu 7215). I myślę, że to ogromny sukces: w tak przeciętnym
settingu stworzyć jednak coś tak charakterystycznego.
I trzeba przyznać, że autor umie prezentować
ten skrawek świata, który sobie wymyślił. Opisy kolejnych stacji są plastyczne
i sugestywne, klimat tuneli odczuwalny. Podobnie ma się rzecz z opisanymi
miejscami na powierzchni – czytelnik bez problemu wchodzi w ten świat, poddaje
się nastrojowi chwili i odczuwa te emocje, które ma odczuwać. Bez dwóch zdań:
Głuchowski umie w klimat. I opisy. A ja naprawdę lubię porządne opisy.
Sęk w tym, że w którymś momencie miałam przesyt
właśnie tych opisów. W powieści bardzo wyraźnie zarysował się schemat: stacja -->
przebicie się przez tunel --> kolejna stacja. Zapętlić. Z czasem miałam wrażenie, że równie dobrze zamiast
zwiedzać metro z Artemem, mogłabym przemierzać je turystycznym meleksem,
zajadając popcorn. Bo do tego tak naprawdę sprowadziła się w którymś momencie
fabuła: do pokazywania. Wiedziałam, że Artemowi nic się nie stanie, bo przecież
wtedy nie zobaczylibyśmy kolejnej stacji.
I tu wchodzi moje największe zastrzeżenie:
bohaterowie.
Bohaterowie są z jednej strony fajni, bo niby
wyraziści, ale z drugiej – fatalni. Bo widać, że oni wcale nie są postaciami.
Są narzędziami. Służą wyłącznie do tego, żeby pokazać kolejne
odcinki metra. Teoretycznie mają jakieś swoje cele i swoje historie, ale te
historie nie mają najmniejszego znaczenia. Nic z nich nie wynika. Grunt, żeby
przemieścić się kilkaset metrów w przód i kopnąć Artema, który będzie podziwiał
następną stację. I nie dotyczy to tylko postaci drugoplanowych, choć w ich
przypadku najsilniej to widać: pojawiają się, kiedy Artem ląduje w martwym
punkcie i znikają, kiedy jest w stanie podążać dalej sam. Spieszmy się kochać
bohaterów epizodycznych, tak szybko odchodzą. Niestety, zarzut bycia narzędziem
dotyczy również samego Artema. Chłopak ma jakąś misję, jest wybrańcem, ale
należy do grona najbardziej bezpłciowych, mdłych protagonistów, jakich znam.
Nie potrafię w tej chwili wymienić ani jednej jego charakterystycznej cechy.
Jest. I tyle. I idzie naprzód. A idzie po to, żeby czytelnik obejrzał sobie,
jaki fajny świat chce nam pokazać autor. I gdyby nie to, że świat rzeczywiście
jest wart pokazania, miałabym tu spory żal.
Drugą – obok marnych bohaterów – kwestią, na którą
muszę ponarzekać, jest… no… pitolenie filozoficzne. Narrator ma do niego
słabość – to widać. I używam tu sformułowania „pitolenie” nie dlatego, że
jestem nieczuła na wszelakie przejawy filozofowania w literaturze. Po prostu
ten aspekt w Metrze kuleje. Narrator
potrafi jedną i tę samą myśl międlić przez kilka stron, jakby czytelnik był
kompletnym debilem. I to myśl, która nota bene
nie jest jakaś szczególnie oryginalna, bo przecież chodzi o to, jak to źli
ludzie zniszczyli świat, a przede wszystkim – o sens życia. Mamy tu taką
kompilację różnych sensów, ale z tej kompilacji nic ciekawego nie wynika. Tak,
jedni wierzą w Szatana, inni w Boga, inni w Partię. A główny bohater ociera się
o to wszystko i sam już nie wie, w co wierzy on sam. To naprawdę proste i
nie trzeba tego aż tak nachalnie wbijać czytelnikowi do głowy.
W gruncie rzeczy nasuwa mi się tutaj
skojarzenie z Coelho. Mówi się o jego dziełach, że to taka filozofia dla
gospodyń domowych. I pewnie coś w tym jest: trywialne tezy ubrane w Wielkie
Litery. Tymczasem w Metrze 2033
dostajemy coś niewiele lepszego – tylko osadzonego w świetnym uniwersum.
Niemniej to wszystko jest tylko takim ślizganiem się po koncepcjach, pójściem
na ilość i łopatologię, a nie na jakość. I tu zresztą bohaterowie znów są tylko
narzędziami: mówią do siebie monologami, strzelają przemowy, zamiast prowadzić
rozmowę. Dialogi pod tym względem bardzo leżą.
W tej chwili sama nie jestem pewna, czy koniec
końców Metro 2033 mi się podobało czy
nie. Widzę w nim świetne pokazanie świata i fantastyczny klimat. Jednocześnie –
brak ciekawych postaci i jakieś zbytnie zadęcie, przegadanie w miejscach, w
których tak naprawdę nie było o czym gadać. Nie da się jednak ukryć, że widzę,
gdzie leży źródło sukcesu tego uniwersum. Ten banał, który leży u samych
podstaw, stanowi jednocześnie doskonałą furtkę: tak naprawdę każdy, kto tylko
ma pomysł na jakąś fajną fabułkę czy ciekawego bohatera, może w tym momencie
dołączyć do wielkiej rodziny Metra. Zresztą, świadczy o tym mnogość gier i
powieści wyrosłych na bazie twórczości Głuchowskiego. To wspólne tworzenie jest
chyba głównym atutem settingu. Co prawda jest jeden autor, który ma do niego
prawa i czerpie zyski, ale to taka nasza wspólna postapokalipsa. I to jest w
niej piękne. Jest moskiewskie metro jako punkt zaczepienia, a do tego możemy
doklejać już tak naprawdę co nam się podoba. Jako wieloletnia grafomanka, nie
mogę nie docenić czegoś takiego.
Fanatyczką samego Metra 2033 nie jestem i raczej nie będę, ale w uniwersum pewnie
jeszcze jakiś czas zabawię. Jest na tyle rozległe, że chce się je eksplorować.
Zebrał
siły i powiedział tylko jedno:
– A
niech pan powie, co Jehowa, nasz prawdziwy Bóg, mówi o bezgłowych mutantach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz