sobota, 25 lipca 2015

Nadrabianie zaległości, czyli "Amistad"

Dawno, dawno temu był sobie film (w 1997 r., czyli może już legalnie kupować piwo). Z Hopkinsem, więc z automatu wiedziałam, że chcę go obejrzeć. Ale – oczywiście – pobrzmiewa tu stara melodia „jakoś się nie złożyło”. I obejrzałam dopiero teraz.
Moje pierwsze wrażenie to „ej, w sumie to mało tu tego Hopkinsa”. Nie wiem, dlaczego tylko jego zapamiętałam z informacji o filmie. Owszem, grany przez niego John Quincy Adams jest bardzo dobry. W dodatku tak przedstawiony, że człowiek chce drążyć temat – a jest co drążyć, bo szósty prezydent Stanów Zjednoczonych to nader ciekawa postać. I to po prostu widać – nie chodzi nawet o to, czy ostatecznie decyduje się pomóc pozostałym bohaterom czy nie, ale o jego własne życie i przeszłość.
Skłamałabym jednak bardzo mocno, gdybym powiedziała, że Adams przykuwa największą uwagę widza. Nie robi tego też Morgan Freeman w roli Theodore’a Joadsona, choć ta postać również zwraca uwagę. Tym razem jednak chodzi o odpowiedź na pytanie: czy on tam w ogóle pasuje? Z tego co wiem, Joadson wywołał pewne kontrowersje. Wśród wielu historycznych postaci kręci się tam on: czarnoskóry bojownik o wolność dla Murzynów. Widz automatycznie w niego wierzy – traktuje jak postać autentyczną. A czy nie chodziło tylko o modną we współczesnych filmach poprawność polityczną? Czy to nie jest szkodliwe fałszowanie historii? W połowie XIX w. czarni nie mogli mieć takiej pozycji, jaką miał filmowy Joadson. Z drugiej strony, wpływ czarnoskórych aktywistów rósł w tym czasie. W ogóle z trzeciej strony, może Joadson to James Forten. Powtórzę: to postać, wokół której dużo się dyskutuje. Ja nie mam aż tak ambitnych planów – natomiast moje prywatne kontrowersje dotyczą tu tylko tego: po co on właściwie był? Stał raczej z boku, obserwował, trochę pomagał. Ale tylko trochę. Miałam wrażenie, jakby to był taki cień pozostałych bohaterów. Ciekawy efekt. I jak teraz o tym myślę, pewnie film byłby uboższy bez niego. No i ładnie pokazuje, że nie tylko biali walczyli o biednych, uciskanych czarnych, ale również sami czarni. I że nie wszyscy czarni byli do śmierci biedni i uciskani. Kij z tym, czy Joadson jest wiarygodny i zgodny historycznie czy nie. Grunt, że ładnie poszerza perspektywę. Nawet jeśli tak naprawdę nie jest szczególnie niezbędny dla samej fabuły.
Nie wolno też, ma się rozumieć, zapominać o głównych bohaterach: Roger Sherman Baldwin, grany przez Matthew McConaughey’a, jest zupełnie świetny. Nie podejrzewałam tego aktora, że jest… no… aktorem. Kojarzony głównie z głupawych rólek w równie głupawych komedyjkach, tutaj naprawdę daje radę. Roger jest inteligentny, zdarza mu się popełnić błąd, ale w gruncie rzeczy ciężko pracuje na sukces. Po prostu fajna postać.
kadr z filmu (Adams, Cinqué)
Również świetnie wypada Cinqué (Djimon Hounsou) – z jednej strony wyrwany z Afryki, z drugiej jednak rozumiejący o wiele więcej tego cywilizowanego świata, niż mogłoby się wydawać. Zresztą, zupełnie uwielbiam scenę, w której Roger usiłuje dowiedzieć się od Cinqué, skąd ten pochodzi. Pięknie pokazane, jak z jednej strony dzieli ich bariera językowa, z drugiej jednak obaj myślą o tym samym i w pewnym momencie prowadzą rozmowę, jakby się rozumieli. To jedna z lepszych scen, jakie kojarzę z filmów, gdzie zaprezentowano dwie strony barykady i wskazano, że one tak w gruncie rzeczy niczym się od siebie nie różnią – jednocześnie bez łopatologii, po prostu ładnie i delikatnie. Super, super scena.

Ale i tak po filmie moim niekwestionowanym ulubieńcem jest kapitan Fitzgerald (Peter Firth). Ma w Amistadzie dwa wystąpienia, którymi – dla mnie – w dużej mierze kradnie szoł. Bez przesady, bo – jak pisałam – inni są naprawdę świetni, ale jest doskonały. Tak bardzo brytyjski, tak bardzo neutralny i mający w nosie te wszystkie amerykańskie przepychanki. To taki Thorin tego filmu. Jego majestic po prostu pozamiatało.

Trudno mi odkleić się od bohaterów, ale nie wolno zapominać o pozostałych aspektach Amistadu: muzyka Johna Williamsa jest doskonała. Film dba też o detale, szczególnie widać to w przypadku Adamsa (a może najwyraźniej go zobaczyłam, bo Ulv mi opowiadał o Hopkinsie i słoneczniku), ale w ogóle nie mam się zupełnie do czego przyczepić. Dziwnie mi z tym. Problem niewolnictwa też nie jest taki oczywisty, bo tak naprawdę nie chodzi do końca o to, że posiadanie czarnych jest złe, tylko o to, że są czarni-niewolnicy i czarni-wolni, którymi handel jest nielegalny. Wszystko to jest wsadzone w kontekst zbliżających się wyborów, relacji USA z jedenastoletnią królową Hiszpanii, wreszcie także zysków pomniejszych osobistości, handlowców i kapitanów.

Wszystko to sprawia, że Amistad jest świetny. I jeśli ktoś jeszcze jest taką dupą wołową jak ja i wciąż tego nie obejrzał, to niech czym prędzej to nadrobi.





Take a letter, Ensign. To His Honor, the United States Secretary of State, Mr. John Forsyth. My dear Mr. Forsyth, it is my great pleasure to inform you that you are, in fact, correct. The slave fortress in Sierra Leone does not exist.

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...