Dawno, dawno temu był sobie film (w 1997 r.,
czyli może już legalnie kupować piwo). Z Hopkinsem, więc z automatu wiedziałam,
że chcę go obejrzeć. Ale – oczywiście – pobrzmiewa tu stara melodia „jakoś się
nie złożyło”. I obejrzałam dopiero teraz.
Moje pierwsze wrażenie to „ej, w sumie to mało
tu tego Hopkinsa”. Nie wiem, dlaczego tylko jego zapamiętałam z informacji o
filmie. Owszem, grany przez niego John
Quincy Adams jest bardzo dobry. W dodatku tak przedstawiony, że człowiek
chce drążyć temat – a jest co drążyć, bo szósty prezydent Stanów Zjednoczonych
to nader ciekawa postać. I to po prostu widać – nie chodzi nawet o to, czy
ostatecznie decyduje się pomóc pozostałym bohaterom czy nie, ale o jego własne
życie i przeszłość.
Skłamałabym jednak bardzo mocno, gdybym
powiedziała, że Adams przykuwa największą uwagę widza. Nie robi tego też Morgan
Freeman w roli Theodore’a Joadsona,
choć ta postać również zwraca uwagę. Tym razem jednak chodzi o odpowiedź na
pytanie: czy on tam w ogóle pasuje? Z tego co wiem, Joadson wywołał pewne
kontrowersje. Wśród wielu historycznych postaci kręci się tam on: czarnoskóry
bojownik o wolność dla Murzynów. Widz automatycznie w niego wierzy – traktuje
jak postać autentyczną. A czy nie chodziło tylko o modną we współczesnych filmach
poprawność polityczną? Czy to nie jest szkodliwe fałszowanie historii? W
połowie XIX w. czarni nie mogli mieć takiej pozycji, jaką miał filmowy Joadson.
Z drugiej strony, wpływ czarnoskórych aktywistów rósł w tym czasie. W ogóle z trzeciej
strony, może Joadson to James Forten. Powtórzę: to postać, wokół której dużo
się dyskutuje. Ja nie mam aż tak ambitnych planów – natomiast moje prywatne
kontrowersje dotyczą tu tylko tego: po co on właściwie był? Stał raczej z boku,
obserwował, trochę pomagał. Ale tylko trochę. Miałam wrażenie, jakby to był
taki cień pozostałych bohaterów. Ciekawy efekt. I jak teraz o tym myślę, pewnie
film byłby uboższy bez niego. No i ładnie pokazuje, że nie tylko biali walczyli
o biednych, uciskanych czarnych, ale również sami czarni. I że nie wszyscy
czarni byli do śmierci biedni i uciskani. Kij z tym, czy Joadson jest
wiarygodny i zgodny historycznie czy nie. Grunt, że ładnie poszerza
perspektywę. Nawet jeśli tak naprawdę nie jest szczególnie niezbędny dla samej
fabuły.
Nie wolno też, ma się rozumieć, zapominać o
głównych bohaterach: Roger Sherman
Baldwin, grany przez Matthew McConaughey’a, jest zupełnie świetny. Nie
podejrzewałam tego aktora, że jest… no… aktorem. Kojarzony głównie z głupawych
rólek w równie głupawych komedyjkach, tutaj naprawdę daje radę. Roger jest
inteligentny, zdarza mu się popełnić błąd, ale w gruncie rzeczy ciężko pracuje
na sukces. Po prostu fajna postać.
kadr z filmu (Adams, Cinqué) |
Również świetnie wypada Cinqué (Djimon Hounsou) – z jednej strony wyrwany z Afryki, z
drugiej jednak rozumiejący o wiele więcej tego cywilizowanego świata, niż
mogłoby się wydawać. Zresztą, zupełnie uwielbiam scenę, w której Roger usiłuje
dowiedzieć się od Cinqué, skąd ten pochodzi. Pięknie pokazane, jak z jednej
strony dzieli ich bariera językowa, z drugiej jednak obaj myślą o tym samym i w
pewnym momencie prowadzą rozmowę, jakby się rozumieli. To jedna z lepszych
scen, jakie kojarzę z filmów, gdzie zaprezentowano dwie strony barykady i
wskazano, że one tak w gruncie rzeczy niczym się od siebie nie różnią –
jednocześnie bez łopatologii, po prostu ładnie i delikatnie. Super, super
scena.
Ale i tak po filmie moim niekwestionowanym
ulubieńcem jest kapitan Fitzgerald
(Peter Firth). Ma w Amistadzie dwa
wystąpienia, którymi – dla mnie – w dużej mierze kradnie szoł. Bez przesady, bo
– jak pisałam – inni są naprawdę świetni, ale jest doskonały. Tak bardzo brytyjski,
tak bardzo neutralny i mający w nosie te wszystkie amerykańskie przepychanki.
To taki Thorin tego filmu. Jego majestic
po prostu pozamiatało.
Trudno mi odkleić się od bohaterów, ale nie
wolno zapominać o pozostałych aspektach Amistadu:
muzyka Johna Williamsa jest doskonała. Film dba też o detale, szczególnie widać
to w przypadku Adamsa (a może najwyraźniej go zobaczyłam, bo Ulv mi opowiadał o
Hopkinsie i słoneczniku), ale w ogóle nie mam się zupełnie do czego przyczepić.
Dziwnie mi z tym. Problem niewolnictwa też nie jest taki oczywisty, bo tak
naprawdę nie chodzi do końca o to, że posiadanie czarnych jest złe, tylko o to,
że są czarni-niewolnicy i czarni-wolni, którymi handel jest nielegalny.
Wszystko to jest wsadzone w kontekst zbliżających się wyborów, relacji USA z
jedenastoletnią królową Hiszpanii, wreszcie także zysków pomniejszych osobistości,
handlowców i kapitanów.
Wszystko to sprawia, że Amistad jest świetny. I jeśli ktoś jeszcze jest taką dupą wołową
jak ja i wciąż tego nie obejrzał, to niech czym prędzej to nadrobi.
Take a letter, Ensign. To His Honor, the United States
Secretary of State, Mr. John Forsyth. My dear Mr. Forsyth, it is my great
pleasure to inform you that you are, in fact, correct. The slave fortress in Sierra Leone does
not exist.
ROYAL NAVY!!!!
OdpowiedzUsuń