środa, 9 stycznia 2013

ZaFraapowana filmami (75) - "The Hobbit: An Unexpected Journey"

Hobbit: Niezwykła Podróż - plakat
Na początek disclaimer: Hobbita czytałam tak dawno, że łojzicku i nawet nie chce mi się liczyć, ile lat temu. Z całej książki pamiętam cztery sceny na krzyż i ogólne wrażenie, które naturalnie mogło nie mieć żadnego związku z rzeczywistością, bo przekonałam się już, że często wizualizuję sobie różne elementy ze świata powieści w sposób całkowicie dowolny, nawet jeśli w danej książce znajduje się bardzo precyzyjny opis. Toteż tak naprawdę dość trudno oceniać mi film jako ekranizację twórczości Tolkiena. Na pewno tu i ówdzie będę próbowała to zrobić, ale jedno wiem na pewno: mam rok na ponowne przeczytanie Hobbita. Może przy okazji drugiej części najnowszej trylogii Jacksona będę bardziej kompetentna.

Od jakichś dwóch tygodni na mojej liście odwiedzanych blogów wykwitają kolejne recenzje produkcji, o którą mi chodzi, czyli Hobbita: Niezwykłej Podróży (w tytule dzisiejszej notki posłużyłam się tytułem oryginalnym, bo jakoś ta "Niezwykła Podróż" zupełnie mi się nie podoba). Bardzo starannie je omijałam, usiłując nie kierować się niczyją opinią i iść do kina z czystym kontem. Nie udało mi się, naturalnie, w stopniu całkowitym, bo czasem już z tytułu notki widać było, jakie zdanie ma autor recenzji na temat filmu, ale jestem dość zadowolona. Wiedziałam tylko tyle, że będzie coś o jeżu…
Teraz, po seansie, nagle całkiem sporo tych tytułów notek zaczyna mi się układać w logiczną całość. Ale nie wszystkie. Bo z tego co zauważyłam, film budził całkiem sporo wątpliwości, podczas gdy mi przede wszystkim i najzwyczajniej w świecie – podobał się.
Ale po kolei.

kadr z filmu Hobbit (od lewej: Bilbo, Gandalf)
Sam Bilbo Baggins (Martin Freeman) jest bardzo w porządku. Wzbudza nawet sympatię, czego nie można powiedzieć o jego siostrzeńcu z zaparciem z Władcy Pierścieni. Trochę się obawiałam, że skoro gra go inny aktor niż jego starszą wersję, to będzie mi się gryzło i raziło przez cały film – ale wcale tak nie było. Nie wiem, czy to zasługa doboru aktorów, czy charakteryzacji, czy jeszcze czegoś, ale Bilbo po prostu podpasował. Część bohaterów, oczywiście, spotykamy po raz kolejny, więc wiadomo, czego się po nich spodziewać: będzie Golum, Gandalf, Saruman (całkiem zabawnie się go ogląda, jak człowiek wie, jak to wszystko się skończy i po której stronie tak naprawdę jest Biały Czarodziej), Elrond, a także Galadriela w wersji a’la Mel Brooks. To znaczy nie żebym Galadrielę uwielbiała we Władcy, bo już tam budziła moje spore wątpliwości. Tutaj jednak jest jeszcze bardziej powłóczysta i mistyczna. A złośliwi mówią, że stoi na obrotowej platformie, kiedy tak się odwraca bez udziału nóg.
Ale Hobbit, w przeciwieństwie do takiego na przykład Silmarillionu, nie jest przecież o elfach, tylko przede wszystkim o krasnoludach. A więc trzeba wspomnieć o kurduplowatych brodaczach: od samego początku miałam wobec nich bardzo mieszane uczucia. Mimo że niewiele pamiętam z książki, zapamiętałam tyle, że krasnoludy były w niej raczej powiększoną wersją dobrze znanych krasnoludków w kolorowych czapkach, aniżeli tym, co zaserwował nam Jackson. Z drugiej strony, to by było bez sensu w filmie: skoro Hobbit jest czymś w rodzaju prequela do Władcy, należy być konsekwentnym w przedstawianiu bohaterów. Krasnoludy w filmie nie mają więc wiele wspólnego z Tolkienowskimi oryginałami, ale muszę powiedzieć, że w końcu ich „kupiłam”. Choć w tym momencie umiem poprawnie zidentyfikować jedynie Thorina Dębową Tarczę (Richard Armitage), Balina (Ken Stott), Bombura (Stephen Hunter) oraz Filego (Dean O’Gorman) i Kilego (Aidan Turner), przy czym podczas seansu ciągle myliłam dwóch ostatnich. Co się chwali, kraśki są różnorodne (miła odmiana po większości amatorskich opowiadań fantasy, gdzie podział na rasy wygląda raczej w stylu „atakują klony, będą nas miliony”) – nie tylko pod względem zarostu, choć to oczywiście przede wszystkim rzucało się w oczy – ale też mają różne charaktery i to na ekranie bardzo wyraźnie widać. Przy tym mocno mnie zaskoczył Thorin – najpierw na plus, bo z całkowicie samiczego punktu widzenia muszę powiedzieć, że jest świetny, ale potem z kolei na minus, bo… cóż, przez cały film jedyne co robił, to zerkanie spode łba i marudzenie. Strasznie by mnie wkurzyło, gdybym miała podróżować gdziekolwiek z kimś takim. Ciągle mi smutno ze względu na Kiliego, który jednak nijak kraśkowato nie wygląda. To znaczy rozumiem, że on najmłodszy, ale brodę miał tak mizerną, że przeciętna Niemka ma więcej włosów pod pachami. Z zaakceptowaniem tego krasnoluda miałam najwięcej kłopotu.
kadr z filmu Hobbit (od lewej: Dwalin, Balin, Bilbo)
Ostatnią kategorią postaci są, ma się rozumieć, potwory i przeciwnicy. Mamy więc trójkę trolli, które kłócą się, jak przyrządzić hobbita – pamiętam, że w książce bardzo mi się ta scena podobała i rzeczywiście miałam wrażenie, że Bilbo przeciwnika sprytnie przegadał i sprawił, że w zapamiętaniu przesiedzieli do rana. W filmie tego nie odczułam. Tego „przegadywania” było jakoś tak niewiele, a i to siedzenie do dnia w ogóle mnie nie przekonało, bo przecież i bez starań Bilba oni chyba by musieli tam siedzieć – wszak krasnoludy na rożnie ciągle były całkowicie surowe i wierzgające. Ale trolle jako takie były urokliwe, szczególnie motyw wysmarkania hobbita. Może i mam prosty humor, ale to szczere zaskoczenie i lekka trwoga mnie spłakały.
Są też gobliny – czyli kolejne stwory, które bawią. Co więcej, nawet ich król (Barry Humphries) wzbudza sympatię, no bo jak tu nie lubić szefa, który wstając z tronu rozdeptuje cały stosik swoich podwładnych? No i miał urocze „Yep, that’ll do it” w konfrontacji z Gandalfem.
O naparzających się pięściami olbrzymach nie chcę się wypowiadać, bo może i było to widowiskowe, niemniej odbywało się w okropnym slow motion i ja ciągle się zastanawiam, co to w ogóle było, bo z książki żadnej takiej nawalanki nie pamiętam…
Całościowo jednak bohaterów odbieram bardzo pozytywnie, och!, za jednym wyjątkiem. Radagast Bury (Sylvester McCoy)… Najpierw się ucieszyłam, że będzie – no bo w twórczości Tolkiena właściwie nie było go dużo, a jakoś pamiętam, że go lubiłam z tych szczątkowych informacji, które tu i ówdzie się pojawiały. A potem zobaczyłam staruszka z obesraną głową, który ma pełną wzruszeń i napięcia scenę z jeżem Sebastianem. Sebastianem?! Serio? Łał. I do tego miał zaprzęg królików. No dobra, to było zabawne i nie będę nawet udawać, że przy tym nie rechotałam (ba!, ja bym chciała sama mieć taki zaprzęg – to dopiero byłby lans: zajeżdżać tak do pracy!), ale wciąż w powietrzu wisiało neonowe „WTF?!”.

kadr z filmu Hobbit (Thorin Dębowa Tarcza)
I w moim odczuciu to zresztą był najpoważniejszy problem filmu: ta kuriozalna huśtawka od wielkiego WTF do epickich, wzruszających scen i nazad.
Mam wrażenie, że to było tak: Hobbit, w przeciwieństwie do Władcy, został przez Tolkiena napisany jako lekka powieść z konkretną przygodą, powieść przeznaczona dla dzieci. Władca Pierścieni to już inna śpiewka – to było na serio. A potem przyszedł Jackson i zaczął od zadka strony, czyli od Władcy: i zrobił to jak należy, na poważnie, heroicznie i epicko. Później zabrał się za Hobbita i zaczął robić to tak samo epicko, żeby konsekwentnie było, no poza tym teraz jak ludzie widzą nazwisko tego reżysera, oczekują wielkich widowisk, właśnie tej epickości. A więc Jackson postanowił dać to, czego się oczekuje – ale przypomniał sobie, że to powinno być lżejsze, dla dzieci. Więc, skoro już nadął fabułę książki do klimatu z Władcy, musiał dla równowagi wrzucić Elementy Komiczne. Te ostatecznie wyglądają, jak mocno z dupy wzięte, a z klimatu Tolkienowskiej powieści zostało bardzo, bardzo niewiele. Początek pasował (pojawienie się Gandalfa pod norką Bilba). Problem w tym, że reżyser mógł albo zerwać zupełnie z Władcą Pierścieni i zrobić film w innej konwencji, albo przerobić Hobbita na opowieść poważną i rozdętą. Albo zrobić to, co zrobił. Moim zdaniem żadne z tych rozwiązań nie byłoby idealne i sama nie wiem, co bym wolała. Godzę się więc na to, co dostałam w kinie, bo tak prawdę mówiąc, oglądało mi się to przyjemnie.
Owszem, po seansie miałam wrażenie mętliku. Owszem, film nie oddaje ducha książki. Ale jednocześnie Hobbit jest po prostu ciekawy, miejscami zabawny, miejscami smutny, zahacza nieco o dużo wcześniejszą historie Śródziemia, na pewno jest też widowiskowy i dynamiczny. Ucieczka od goblinów na ten przykład, mimo że długa i nie stroniąca od drobnych przegięć, podobała mi się właśnie ze względu na tę dynamikę i ładna choreografię. Nie nudziłam się. Film trwa bite trzy godziny, a ja naprawdę ani razu nie poczułam nudy. Nikt mi na ekranie nie dostawał zaparcia, nikt nie płakał i nie nudził, ciągle coś się działo. Bohaterowie wzbudzili we mnie takie emocje, jakie mieli wzbudzać – no, może za wyjątkiem Azoga (Manu Bennett), który wygląda jak marzenie ogrodnika z tymi pazurkami.
No i muzyka.
Muzyka jest piękna, co tak naprawdę nie powinno dziwić, bo przecież i we Władcy Pierścieni to mocny punkt. Co ciekawe, o ile w poprzedniej trylogii soundtrack obfitował w rozmaite kawałki, o tyle mam niejasne wrażenie, że OST Hobbita to singiel (chociaż wiem, że tak nie jest, słuchałam na jutubie). Mamy jedną, genialną mruczankę Misty Mountains, a potem lecą jej mniej i bardziej podniosłe przetworzenia. Są bardzo miłe do słuchania i wcale mi to nie przeszkadzało, po prostu uderzyło mnie, że przez te trzy godziny tak naprawdę słucha się w koło Macieju jednego motywu. A jeśli już pojawia się coś innego, to brzmi łudząco podobnie do niektórych utworów z Władcy.


Ogółem, mimo wszystkich mankamentów, jakie widzę w tym filmie, on mi się na serio podobał. Tak zwyczajnie, te trzy godziny umknęły mi gdzieś nawet nie wiem kiedy. Jesteśmy gdzieś w jednej trzeciej książki i ja naprawdę nie mogę się doczekać premiery drugiej części, o. Jak dla mnie 8/10. To jest naprawdę bardzo dobry film i tego będę się trzymać.







Far over the misty mountains cold
To dungeons deep and caverns old
We must away ere break of day
To seek the pale enchanted gold.

The dwarves of yore made mightly spells,
While hammers fell like ringing bells
In places deep, where dark things sleep,
In hollow halls beneath the fells.
- J.R.R. Tolkien

8 komentarzy:

  1. Na dziś mam rezerwację, ale nie wiem czy uda mi się jednak wybrać. Mam wielkie obawy przed tym filmem. Książkę też czytałem wieki temu. Oczywiście wybieram z napisami 2D i tą klasyczną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo słyszanych tu i ówdzie uwag, że film był kręcony w 3D i należałoby oglądać w 3D, też byłam na 2D. I nie widzę problemu, całość jest bardzo ładna i efektowna, nawet jeśli kamienie nie spadają mi na głowę. Ale uwaga na nagłośnienie - u mnie w którymś momencie jakieś chrząkanie/chrapanie było tak dziko słychać, że w pierwszej chwili miałam wrażenie, że ktoś na widowni obok mnie zasnął. xD

      A film polecam. :)

      Usuń
  2. Dokładnie tak samo oceniam ten film, mimo wad bawiłam się świetnie; to jest dobry tytuł na oderwanie się od przyziemnych, smętnych spraw (mam nadzieję, że nie brzmi to dziwnie;]). Plus muszę się zgodzić co do Radagasta- został trochę przekombinowany (chociaż to jego zajadanie grzybków mnie ubawiło). I stwierdzam, że na pewno pójdę na kolejną część.

    OdpowiedzUsuń
  3. A dla mnie filmowy Sebastian może być tylko jeden:
    http://www.disneyclips.com/imagesnewb4/imageslwrakr01/clipsebastianmusic2.gif

    zastanawia mnie też dlaczego na plakatach reklamujących film jest akurat Galadriela. Wiem, ona występuje w tym filmie, ale z "Hobbitem" kojarzy mi się bardziej... Hobbit.

    ta-od-pindololu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to jedyna samica w filmie, warto wyeksponować, że w ogóle jest jakakolwiek. :D W końcu faceci też muszą mieć co tam oglądać, no.

      Usuń
  4. Nie mogę się z Tobą zgodzić w kwestii Thorina. Chociaż chyba nie jestem obiektywna, bo nawet, gdybym w ogóle nie była tym filmem zainteresowana (a byłam) to poszłabym do kina dla niego i... nie zawiodłabym się ani odrobinę.
    Przyznaję, że muzyka jest (obok RA) najmocniejszą stroną filmu, chociaż całość bardzo przypadła mi do gustu i uważam "Hobbita..." (tak, tak, polskie tłumaczenie tytułu jest beznadziejne i wkurzające)za najlepszy film zeszłego roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Thorina: nie zaskakujesz mnie, bądź co bądź póki co 100% żeńskiej publiczności (to znaczy ofkoz spośród tej publiczności, z którą mam styczność) jara się Thorinem. Przypuszczam, że taka była idea. ^^ Też bym się nim jarała, gdyby nie to, że jestem z Team Dwalin. :D

      Usuń
  5. Co prawda nie powalił mnie na kolana jak niegdyś "Drużyna Pierścienia", ale zachwyciło mnie wierne i szczegółowe odwzorowanie powieści, która od lat stoi na honorowym miejscu w mojej biblioteczce. Oczywiście tolkienowskiej obyczajowości nie da się zekranizować, bo taki poziom osiąga się tylko w powieściach, ale twórcy Hobbita szarpnęli wszystkimi zmysłami żeby tylko widz się nie zawiódł i się nie zawiodłem...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...