niedziela, 7 czerwca 2015

"Ród" albo: nie jestem targetem Lyncha

Wciąż nie wiem, kim jest
babeczka na okładce.
Autor: Emil Strzeszewski
Tytuł: Ród
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations

Jakiś czas temu Siemomysła poleciła mi twórczość Emila Strzeszewskiego – głównie z naciskiem na Ektenię. Ja Siemowemu gustowi ufam, więc jak najbardziej wciągnęłam autora na listę „Do przeczytania”. Wisiał na niej jakiś czas, a wreszcie nadarzyła się okazja, że faktycznie sięgnęłam po jego twórczość – choć akurat nie po Ektenię, a po Ród.
Startowałam z czystą kartą – nie miałam bladego pojęcia, czego się spodziewać. Nie czytałam blurba ani nic. Tym, co mnie uderzyło na samym starcie, był styl: potoczysty, miejscami poetyzujący i pełen emocji. Narracja toczyła się powoli i niekoniecznie do przodu, czytelnik zaś kluczył między wspomnieniami a wręcz przeciwnie: zapowiedziami tego, co będzie. I zaskakująco łatwo dało się wskoczyć w ten rytm. To chyba temu zawdzięczam fakt, że płynnie i bez zastrzeżeń przeszłam chociażby przez coś w rodzaju notki biograficznej jednej z bohaterek na samym początku – choć zdaję sobie sprawę, że u kogoś innego i przy innym sposobie pisania to by było kliszowate, łzawe i po prostu słabe. Trącające okropnym banałem. Ale nie w Rodzie – tutaj wszystko zagrało i pasowało do całości.
W ogóle muszę przyznać, że pierwsza część – Matka – jest chyba moją ulubioną. Po pierwsze, jestem pozytywnie zaskoczona kobiecą pierwszoosobówką. Nie  mówię, że polubiłam główną bohaterkę – nie jest to typ kobiety, którą mogłabym polubić. W niczym to jednak nie przeszkadza temu, bym w nią uwierzyła i z zaciekawieniem śledziła jej losy. Choć fakt – chyba bardziej niż ona sama, zainteresowali mnie Adam i Zajęcza Warga. W szczególności ten drugi. No i to w Matce czytelnik poznaje niezwykły lokal, jakim jest Stoik. I tu muszę na chwilę odbiec od samego Rodu, Stoik bowiem spodobał mi się w dwojaki sposób – raz: po prostu jako świetnie pomyślane, fascynujące miejsce z tej właśnie powieści. Ale dwa: przez skojarzenie. Przywiódł mi na myśl Bibliotekarza Jelizarowa – a każdy, kto pi razy drzwi zna moje czytelnicze zamiłowania, wie, że Bibliotekarz mnie porwał, przemielił i wypluł, a potem przez jakiś czas nadal pozostawałam pod jego wpływem. W Stoiku dostrzegam podobne ujęcie magii jak w Bibliotekarzu. Owszem, u Jelizarowa chodziło o książki wywołujące coś w rodzaju transu, tutaj to wygląda zupełnie inaczej – w obu jednak przypadkach czytelnik ma do czynienia z czymś, do czego lgną zwykli, w ten czy inny sposób nieszczęśliwi ludzie; co sprawia, że zapominają o niespełnionych pragnieniach, planach i samotności. Nie wiadomo, co to jest i jak działa – ale uzależnia i daje jakiś ochłap szczęścia. Tak, Stoik zdecydowanie przypadł mi do gustu – no i dodatkowe plusy oczywiście lecą za sam fakt, że to właśnie „Stoik”, że ma agorę i stoa poikile, a pija się tam apateję. Jasne, przebijają tu autorskie zainteresowania, ale z tych zainteresowań zostało stworzone coś fajnego, a autor uniknął wykładów i wciskania czytelnikowi, co to nie on – rzecz trudna do przecenienia.

W części Ojciec jest już mniej Stoika, dodatkowo zabrakło moich ulubionych bohaterów, niemniej opowieść nadal wciąga. Moje główne zastrzeżenie dotyczy szachów – ale to zdecydowanie kwestia gustu, a nie żadna prawda objawiona i zarzut nieznoszący sprzeciwu. Po prostu mnie szachy nie jarają. Znam zasady, wiem, jak się ruszają figury, znam słowo „roszada” i nazwisko Kasparowa. I to właściwie tyle. Za dzieciaka grałam z tatą, adekwatną liczbę lat później zdarzyło mi się raz czy dwa z Ulvem – ale nie czuję szachów. Są dla mnie zbyt wymagające. A to właśnie szachy zdominowały Ojca. Jeśli ktoś chociaż odrobinę się tym sportem interesuje, będzie się tu czuł jak w ryba w wodzie. Ja historię śledziłam z zainteresowaniem głównie ze względu na echa poprzedniej opowieści – na tym etapie to są jeszcze drobiazgi, ale stopniowo gromadzi się ich coraz więcej.
W ogóle podoba mi się konstrukcja powieści – czytelnik stopniowo składa sobie dzieje tytułowego rodu i tak naprawdę do samego końca musi zachować czujność, żeby zapełnić wszystkie luki w tej historii.

Nie sposób jeszcze nie wspomnieć o Mieście. Tak, mamy w Rodzie miasto Miasto. Na szczęście w tym akurat przypadku to bardzo trafiona nazwa. To dziwna przestrzeń, zawieszona nie do końca wiadomo gdzie. Nie wiadomo nawet, czy poza Miastem w ogóle coś istnieje. Miasto jest właściwie samo w sobie bohaterem. Nie do tego stopnia co posiadające własną świadomość terytoria w Pokoju światów, niemniej Miasto ma wyraźnie wyczuwalny charakter, serce i duszę. Wspominałam, że lubię, kiedy przestrzeń staje się bohaterem? No. Lubię i już. Dodatkowo przestrzeń, w której osadzona jest fabuła Rodu, bardzo mocno przypomina mi Sin City. Zarówno pod względem klimatu jak i kolorystyki. Uderzyło mnie to gdzieś na początku, kiedy była mowa o mężczyznach w czarnych garniturach i kobietach w czerwonych sukienkach. W ogóle kiedy teraz o tym myślę, nie wiem, czy w powieści pojawiają się inne kolory oprócz czerwieni i czerni przechodzącej we wszystkie odcienie szarości. Nie przypominam sobie wzmianek o błękitach czy zieleniach. I to też bardzo fajnie się komponuje z pointą, choć nie będę się nad tym rozwodzić, żeby nie spoilować ani nie narzucić interpretacji.

No właśnie – końcówka. Dolne Miasto robi ogromne wrażenie, temu nie mogę zaprzeczyć. Było w tym z jednej strony coś odświeżającego, bo czytelnik wreszcie zobaczył coś innego niż Miasto, z drugiej strony stanowiło to przecież dopełnienie tego, co poznaliśmy do tej pory. Niemniej odnośnie części Tron mam mieszane uczucia. Myślę, że po prostu na tym etapie już miałam za dużo metafizyki i kombinowania, kto z kim i dlaczego. W międzyczasie zdążyłam zapomnieć, kim w ogóle był Joseph K. (pomijam fakt, że ciągle kojarzył mi się z Kafką – i prawdę mówiąc, nadal nie wiem, czy to nawiązanie było celowe, czy wyszło przypadkiem). Zrobiło się gęsto od religii i wizji, z których nie bardzo wiedziałam, co się wydarzyło naprawdę, a co było halucynacją bohatera. I domyślam się zresztą, że ta niepewność to efekt zamierzony – i tu muszę nawiązać do tytułu notki: Ród jest dobry. I zakończenie też jest dobre, mocne, zostaje w głowie – zostają kości, zostaje Pan Pneuma, zdzieranie taśmy z lustra i tak dalej. Po prostu to chyba nie do końca moje klimaty. Czytało mi się dobrze, ale po wszystkim właściwie nie wiem, co o tym myśleć. Nie mam siły się zastanawiać – może to jak z szachami: komuś może się spodobać, ale dla mnie jest zbyt wymagające.
Aha, w ogóle to nie wspomniałam o Panu Pneumie – podoba mi się pomysł. Uwielbiam fakt, że nazywa się go właśnie Pneumą, a nie innymi, dobrze znanymi słowami, które czytelnika od razu nastawiają w pewien określony sposób. „Pneuma” ma nieco inne znaczenie i pozwala patrzeć na tekst w oderwaniu od chrześcijaństwa. I niby tylko imię, a jednak dużo robi.
Zresztą, to nie jedyny detal, który dużo robi – szalenie mi się na przykład spodobał motyw z trzymaniem papierosa w lewej ręce. Znów: niby nie ma to wielkiego znaczenia, ale czytelnik to pamięta.

Nie byłabym sobą, gdybym jeszcze nie posmęciła na nieistotne pierdoły: mam wrażenie, że pod koniec redakcja była nieco zmęczona – bo w którymś momencie pojawiło się sporo powtórzeń. Nie aż tyle, żeby przeszkadzało, po prostu mam wrażenie, że wcześniej ich nie ma, a pojawiły się dopiero po pewnym czasie. Ale tak naprawdę mam tylko jedną wątpliwość, która zresztą mnie naszła na samym początku: w pewnym momencie mamy dialog:
„– Widziałam, jak wchodzisz na podwyższenie…
– Na agorę.
– Na agorę. Mówiłeś coś, ale nic nie było słychać.”

…a niewiele później inny dialog, przeprowadzony przez te same osoby:
„– Idź na agorę.
– Gdzie?
– Na mównicę. Na podwyższenie.
– A, to tam, gdzie ty wtedy stałeś.
Zrobił zaskoczoną minę.
– Nie wiedziałem, że mnie widziałaś…”

Ale dobra, może bohater ma krótką pamięć czy coś. A może to ja coś pomieszałam.
No i jeden, ostatni czep: Doowyloh – czy ja wiem? Żart zaskakująco trywialny jak na tak nietrywialną książkę. Jakoś nie pasował.

Ród jest tak naprawdę świetny – wymagający myślenia, pełen emocji i sugestywnych obrazów. Rzeczywistość miesza się z urojeniami, a czytelnik sam do końca nie wie, czy porusza się po znanym mu świecie, czy po piekle, czy jeszcze gdzie indziej. Mnie zafascynowały Greka i Stoik (co w moim przypadku jest dość oczywiste). Jestem pewna, że wielu może zafascynować funkcja szachów w całej historii. Pozaznaczałam sobie całkiem sporo cytatów, które podobały mi się z różnych względów. Natomiast czuję, że nie jestem targetem dla tej książki. To jak z filmami Lyncha: nie mam powodów przypuszczać, że są złe – wręcz przypuszczam, że to bardzo wartościowe produkcje. Po prostu nie są przeznaczone dla mnie.
Niemniej Ród polecam. Komuś.
Aha – aluzja do American Beauty – cudność.


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.



I wtedy na środek lokalu wyszedł Adam. Wyłonił się nagle, jakby był tu cały czas, tylko ukryty, rozwodniony w zupie obojętnie patrzących ludzi. Stanął na podwyższeniu i otworzył usta.
Z gardła jednak nie wydobył się żaden dźwięk.
Dopiero potem dotarło do mnie, że wsłuchiwałam się w uczucia, które z siebie wyrzucał.

Opuściłam Stoik nad ranem, pełna niczego, pusta we wszystkim.

1 komentarz:

  1. Ha! Widzisz, Ciebie przekonała damska narracja, mnie akurat nie. Za to nas obie przekonało Miasto. Mnie najbardziej rozłożył sam styl i to jak powoli z sączących się powoli, może czasem niechętnie faktów powstawał w mojej głowie obraz całości. Cały czas chciałam wiedzieć co, a jeszcze bardziej, JAK będzie. Przeczytaj "Ektenię".

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...