środa, 29 sierpnia 2012

ZaFraapowana filmami (66) - "Kowboje i Obcy"

Kowboje i Obcy - plakat
Myślę, że moje zamiłowanie do westernów nie jest jakąś straszliwą tajemnicą. Przypuszczam też, zamiłowanie do szeroko pojętej fantastyki – też nie. Ba! W swym straszliwym samouwielbieniu ośmielę się nawet posunąć do stwierdzenia, że większość z Państwa doskonale wie, że darzę sentymentem kino na wskroś horyzontalne i nieposzukujące, cokolwiek by oznaczały, u licha, te terminy.
Nic więc dziwnego, że na film z 2011 w reżyserii Jona Favreau, Kowboje i Obcy, napaliłam się jak szczerbaty na suchary. Bo niech ludzie mówią co chcą, ale i tak moim zdaniem to połączenie, sama idea tej produkcji, są genialne. Co prawda nie aż tak jak naziści z Księżyca, niemniej jednak pomysł ma niesamowitą moc.
I choć nie byłam na tym w kinie, nigdy nie zrezygnowałam z obejrzenia tego filmu.

Zacznę więc od fabuły.
Jakiej fabuły?!
Nie no, oczywiście przesadzam. W filmie o coś chodzi. Choć oglądając miałam nieustanne wrażenie, że to coś to tylko pretekst, żeby pokazać… no… kowbojów i obcych. Ale oto, jak się pokrótce mają sprawy: jest sobie miasteczko – bardzo typowe miasteczko na Dzikim Zachodzie, z do bólu typowymi bohaterami, ma się rozumieć. A więc mamy zastraszonego barmana, Doca (Sam Rockwell, ostatnio przeze mnie widziany zresztą w Iron Manie 2), starego, ale poczciwego szeryfa Johna Taggarta (Keith Carradine), młodego Indianina Nata Colorado (Adam Beach) o złotym serduszku i lwiej odwadze,  złego, bogatego ranczera Woodrowa Dollarhyde’a (Harrison Ford), który jest zły głównie dlatego, że jest bogaty, a także tajemniczego przybysza znikąd, twardziela Jake’a Lonergana (Daniel Craig, w kawiarczanym uniwersum zwany DumBondem - nic osobistego, ale jak ktoś podpadł, to każdy pretekst do nabijania się jest dobry...). Jest też masa innych postaci, które wszystkimi czterema łapkami wczepiają się z całych sił w konwencję, ale za długo by ich wymieniać. Dodam jeszcze tylko, że konwencjonalna Piękna Nieznajoma, czyli Ella, napsuła mi niebywale dużo krwi, jako że zagrała ją Olivia Wilde, której absolutnie i żaden sposób nie odróżniam od (wiem, w tym momencie narażam się wszystkim nerdom świata całego) Summer Glau. I można mnie szatkować w plasterki, a ja zamiast koncentrować się na filmie i postaci, siedzę i rozważam: laska z Firefly czy „Trzynastka”…? Te kobiety to żeński odpowiednik Kurta Russela i Vala Kilmera (tak, tych panów też nie odróżniam…).
A więc wrzucamy tych wszystkich nudnych, typowych bohaterów do miasteczka, wstrząsamy, mieszamy i wysypujemy na ziemię. A zerknąwszy na konfigurację (niezbyt odkrywczą, bo rozpuszczony synalek ranczera poniewiera barmana, broni go Tajemniczy Nieznajomy, a Piękna Nieznajoma na to wszystko patrzy, czyli scena jakich miliony w świecie westernu) zrzucamy na to wszystko kosmitów. Reszta filmu to błyskawiczne pojednanie wszystkich bohaterów, którzy w obliczu wspólnego wroga jednoczą siły, po czym lecą walczyć z pozaziemskim złem i występkiem.

Tyle jałowych faktów.
Teraz uzasadnię pokrótce, dlaczego ten film mnie zawiódł i za bardzo mi się nie spodobał, mimo że byłam tak pozytywnie do niego nastawiona (i spróbuję tu abstrahować od tego, że nie lubię DumBonda):

Kadr z filmu Kowboje i Obcy
1. Tak błyskawiczne pogodzenie się i powszechna przyjaźń wśród osób, które jeszcze przed chwilą chciały się powywieszać na najbliższych drzewach – nie kupuję tego. Nawet w obliczu wspólnego wroga. Nagle okazuje się, że oni wszyscy tak naprawdę są mili, poczciwi, wszyscy mają złote serduszka, są ze sobą jak brat z bratem albo ojciec z synem, no i oczywiście wszyscy w pełnej gotowości, żeby wziąć giwerę i jechać za kosmitami na odsiecz bliskim, nawet jeśli wartość bojowa takiego potencjalnego ratownika oscyluje w granicach zera. Strasznie to wszystko naiwne – na tyle naiwne, że łyknęłabym to tylko w przypadku, gdyby było pokazane jako pastisz albo było ewidentnie zepchnięte na najdalszy plan (na zasadzie: i tak chodzi o coś innego, więc przejdźmy do rzeczy i tam mniejsza o detale, jak oni się spiknęli byli). A nie było. Było bardzo na serio i bardzo wyeksponowane.
2. Obcy – przepraszam, ale kosmici byli fatalnie głupi i bezsensowni. Super rozwinięta cywilizacja, latają za paliwem (tak myślę) w najdalsze zakątki kosmosu, a kiedy przychodzi co do czego, to walczą zębami i pazurami? A jakąś większą giwerę mają tylko niektórzy, nie wiem – oficerowie chyba? That’s so lame. Co więcej: nie mam bladego pojęcia, jak strasznie nawalona była ewolucja, kiedy tworzyła tych kosmitów. Ich super tajemnym atakiem było totalne odsłonięcie najważniejszych bebechów, wywalenie na sam wierzch serca (czy co to tam było, w każdym razie wyglądało na coś raczej istotnego), tylko po to, żeby posmyrać przeciwnika jakimiś niemrawymi łapkami, które nawet pazurków nie miały? This is so fucking lame! Bo już magicznego faktu, że wystarczy zabić jednego obcego, żeby nagle pozostałych kilkanaście gdzieś się rozmyło w krzaczorach, nie chce mi się komentować. To akurat dość częsta filmowa przypadłość, że siły zła atakują tylko wtedy, kiedy siłom dobra to na rękę.
Kadr z filmu Kowboje i Obcy
Jak widać, starszy o 26 lat Harrison Ford wyprzedza
Daniela Craiga. Wniosek jest jeden: uszy potrafią stawiać
niebywały opór powietrza.
3.  Pomysł – i proszę mnie źle nie zrozumieć. Pomysł był świetny, tak jak wspominałam na początku. Po prostu jego ujęcie wyszło fatalnie. Zwycięstwo Iron Sky polegało na tym, że był pomysł z jajem i wykonanie z jajem. Albo nawet z dwoma. Film był naładowany taką dawką absurdu i humoru, że człowiekowi nie przeszkadzały nawet te eksplozje w kosmosie. Tymczasem Kowboje i Obcy są, przy całej swojej kliszowatości i bezsensach, zrobieni całkowicie na serio. Przy całej tej powadze nijak nie da się obronić tej wtórności, nieprzekonujących, tekturowych bohaterów czy koszmarnej niekonsekwencji obcych.
4. Drobiazgi – czyli na przykład: Obcy atakują miasteczko, wokół eksplozje, płomienie i w ogóle. A po wszystkim okazuje się, że w sumie spłonęło kilka desek, a wszystkie zabudowania – na bogów, przecież drewniane! – stoją sobie, jakby nigdy nic. WuTeeF?
5. Nachalne moralizatorstwo na koniec – nie pierwszy i nie ostatni raz zapewne na to narzekam, ale dość już mam wciskania mi na siłę przekazu „kochajcie dzieci swoje”, dość mam pokazywania mi naiwnej przyjaźni/miłości ponad podziałami w jej najbanalniejszej odmianie, wreszcie po dziurki w nosie mam już zdartej na wylot konwencji, że oto wystarczy jedna katastrofa czy śmiertelne zagrożenie, by świat stał się bardziej różowy i puchaty, bo przecież w międzyczasie wszyscy zaczną się loffciać. Świat się nie staje różowy ani puchaty, niezależnie od tego, co wybuchnie, wycieknie, kto umrze ani kto zaatakuje. Ludzie wciąż pozostają ludźmi.

Kadr z filmu Kowboje i Obcy
Indiańce. Bez Indiańców nie ma westernu.
Prawdę mówiąc, teraz się cieszę, że jednak nie poszłam na ten film do kina. To byłyby stracone pieniądze – tym bardziej, że scen typowo „kinowych” nie było aż tak wiele, żeby seans na małym ekranie był zupełnie niezjadliwy (tak jak, niestety, było w przypadku Dnia niepodległości).
Kowboje i Obcy to nie jest zupełnie fatalny film. Ma przyzwoite efekty, gra aktorska jest na tyle satysfakcjonująca, na ile w ogóle to możliwe w przypadku bohaterów słabych z samego założenia, no i sporo się dzieje, więc właściwie na nudę nie ma co narzekać. Niektóre momenty są fajne. O dziwo, główny bohater, odgrywany przez Craiga, miał parę naprawdę świetnych scen, w których prawie-prawie go polubiłam, a to wiele znaczy. Mimo wszystko żałuję, że o ile podziałała pobożna prośba „niech jeszcze kosmici porwą tego synalka, strasznie mnie wkurza” (kosmici porwali wspomnianego chłopaczka parę sekund później), o tyle już, niestety, nie poskutkowało „niech porwą DumBonda i zamiast niego ześlą Eastwooda”. No ale nie można mieć wszystkiego. Tak samo Kowboje i Obcy nie dostaną wszystkiego, a – powiedzmy – 4/10. Ot, przyzwoity film na nudny wieczór. Szkoda tylko, że zmarnowany potencjał.






– I've been shot.
– Only two kinds of men get shot: criminals and victims. Which one are you?
– I don't know.
– You got a name, friend?
– I don't know that either.
– Just what do you know?
– English.

13 komentarzy:

  1. Buuu! Szkoda, bo planowałam obejrzeć sobie ten film w ramach napalania się na tegoroczne NaNo (w planach jest space western, a poza tym - no ej, tam jest Harrison!), ale wobec takiego steku bzdur chyba sobie jednak odpuszczę i pozostanę przy klasykach oraz "Kowboju Beebopie" :/ Durnotę toleruję, ale w konwencji, więc po co się męczyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej zrobisz, urządzając sobie maraton "Firefly". ;) Jakkolwiek do tego serialu też mam parę uwag (może kiedyś napiszę coś o tym...?), to mimo wszystko dużo przyjemniej się to ogląda. :D

      Usuń
  2. Oho, dzięki za wskazówkę :) Skończę z "Kowbojem..." i obejrzę. Bo czyż są rzeczy, do których nie ma uwag? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O... A ja byłam pewna, że skoro łapiesz się za space western, to Fajerflaja masz wykutego na pamięć. ^^ Dużo tego nie ma, bo przerwali produkcję po bodaj 15 odcinkach. ;)

      Usuń
    2. W tym konkretnym przypadku pozwoliłam sobie uwierzyć w siłę ignorancji XD

      Usuń
  3. @recenzja
    TAK! TAK! TAK! 3 razy TAK. Wszystko, Fraa, co napisałaś w tej recenzji, to ja też myślę o tym filmie. W swoim czasie to było Przeogromne rozczarowanie. Oczekiwałem rewelacji, bo a)western, b)kosmici, c) Daniel Graig a tutaj taki odgrzewany kotlet. Naprawdę wolałbym, żeby ten film w ogóle nie powstał, to może kiedyś ktoś zrobił to lepiej.

    @nano
    Kruff-> space opera to brzmi ciekawie. Ja też się przymierzam do NANO, ale w planach mam pisanie ciągu dalszego, tego co napisałem rok temu. Czyli mojego horroru. Właśnie od tygodnia powolutku poprawiam to co już jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Space opery już próbowałam, ale space opera zawsze brzmi ciekawie ;) Space western to prawdopodobnie wyższy stopień absurdu, zwłaszcza że nie wiem o nim niczego.

      W takim razie trzymam kciuki za horror, może zechcesz się kiedyś podzielić efektem :)

      Usuń
  4. Dla mnie najgorszą wadą tego filmu jest to, ze wyszłam z seansu kinowego bez żadnych uczuć, a teraz mam problemy z przypomnieniem sobie akcji filmu. Np. Ellę wypchnęłam całkiem z głowy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, jestem ciekaw co tez myślisz o Firefly. No i jakoś nie widać Cię na pewnym forum o wojnie secesyjnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O Firefly sama jeszcze nie wiem, co myślę, bo bardzo dawno to widziałam. Odświeżę sobie, bom ciekawa. ^^ A nie widać, bo jakoś się inne sprawy sypły i mam przelotny odwyk. ;) Ale pamiętam, nie kasujcie mnie tam. :D

      Usuń
    2. Spoko, 14. z Luizjany to fajni ludzie i nikogo nie kasują (nawet Jankesów) :)

      Usuń
  6. Co jak co, ale Ford i Craig powinni się wstydzić występu w takim filmie. Zresztą, cóż oni. Najbardziej smucił mnie występ w takim gniocie Sama Rockwella, który wyrasta mi powoli na jednego z ciekawszy aktorów. Cóż tu dużo pisać - generalnie dno, którego nawet nie dałem rady obejrzeć do końca. Favreu niech się lepiej skupi na produkcji, bo jako reżyserowi wyszedł mu jeden Iron Man i to wszystko, a reszta jego filmów to badziewia.
    Tak więc zgadzam się z wadami, które wymieniłaś. Nie zgadzam się tylko z nazwaniem filmu "przyzwoitym":)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie sprawdził się jako odmóżdżacz na wieczór, do obejrzenia raz. Moment, w którym główny bohater przywalił w celi temu synkowi był naprawdę urokliwy. ^^ Widywałam gorsze rzeczy, a to obejrzałam... cóż: bez zgrzytania zębami. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...