wtorek, 14 sierpnia 2012

ZaFraapowana Filmami (64) - "Ghost Rider: Spirit of Vengeance"

Ghost Rider 2 - plakat

Od czego by tu zacząć, żeby nie było, że znowu od pierwszych słów marudzę…? Hm. W pierwszej części Ghost Ridera Sam Elliott wykreował fantastyczną postać Dozorcy. Wiem, wiem, w tytule notki jest podtytuł oznaczający, że mam pisać o drugiej, a nie pierwszej odsłonie filmowej opowieści o motocykliście z płonącą głową. Po prostu starałam się napisać coś miłego na start.
Skoro formalności mamy za sobą, przejdę od razu do rzeczy.
Jeśli mówiłam, że Prometeusz jest bardzo zły, a Return to Mysterious Island 2 beznadziejnie głupie, oznacza to tylko tyle, że wyrażałam opinie przed obejrzeniem dzieła duetu Mark Neveldine oraz Brian Taylor z 2011 roku. Ghost Rider: Spirit of Vengeance, gdyż naturalnie o nim tu mowa, stanowi w zasadzie idealną mieszankę wszystkiego, czym nie powinien być film akcji.
Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Proszę zrozumieć moje zagubienie – po seansie tak naprawdę chciałam po prostu wyprzeć to, co przed chwilą zobaczyłam, planowałam zepchnąć to gdzieś do podświadomości i udawać, że na półtorej godziny straciłam przytomność. To Ulv zmusił mnie, żebym coś napisała. No to piszę. Należy mu się, w końcu też to ze mną obejrzał.

Bohaterowie:
Główny heros, Johnny Blaze (Nicholas Cage) jest zasadniczo smętnym frajerem z miną, jakby zaraz miał się rozpłakać i łysiną zstępującą już niemal na ciemię. I nie w samym łysieniu czy kamiennej twarzy problem (wszak Bruce Willis nadmierną grzywą też się nie może pochwalić, a całkiem nieźle sobie radzi), ale w doborze stosownej roli. Na bogów, to ma być gościu w skórach, który rozbija się motocyklem, a od czasu do czasu, kiedy w tle rzęzi rozszarpywana bluźnierczymi szponami samego szatana gitara, zamienia się w tytułowego Ghost Ridera o płonącej czaszce. Podtatusiały pan z brzuszkiem i zakolami jak meandry Bugu nie jest stworzony do tej roli. Może był – kilkanaście lat temu. Ale na pewno nie teraz.
Jest naturalnie niewiasta, którą nasz bohater będzie ratował z opresji, czyli Nadya (Violante Placido). Obawiam się, że jej jedyną rolą jest właśnie bycie ratowaną z opresji. Tu pokrzyczy, tam się poszamocze, kilka razy podkreśli, że jej syn jest jej synem i to właściwie tyle. Laska stworzona fatalnie bez polotu i mam wrażenie, że Catherine z Armii Boga miała bez porównania solidniejsze jaja od niej, mimo że też przecież była tylko damą w potrzasku. Nadya jest jakaś taka… bezwolna. Niby czasem wyrazi jakąś wątpliwość, ale miałam wrażenie, że robi to tylko po to, żeby Johnny mógł rzucić kolejnym łzawym wyznaniem.
Kadr z filmu Ghost Rider 2 (Moreau)
To ja uczyłem Stathama do roli w "Transporterze".
Chłopaczek, o którego w ogóle się rozchodzi: Danny (Fergus Riodan). Cóż, nie jestem fanką Dziecka Rosemary (mówiąc szczerze, piekielnie mnie to znudziło…), ale jestem skłonna przyznać, że to w istocie arcydzieło. Zbliżony motyw mamy w Ghost Riderze 2 – oto matula porodziła diabłu synka i teraz wszyscy chcą się dobrać do malca. Tak więc jest sobie ten antychryst, naczynie dla szatana – Roarke’a (Ciaran Hinds), a ja siedzę i się zastanawiam „o rety, rety, jaki to niepowtarzalny i oryginalnie zaprezentowany motyw”. Na serio. Trochę jakby się oglądało mutację Dziecka Rosemary, Omenu, Supernatural i mnóstwa innych produkcji, które wyssały już chyba wszystko co się dało z motywu „diabelski pomiot, ale o złotym serduszku, a przynajmniej tego będzie się trzymać mamusia”. Ghost Rider 2 dodał na tym polu tyle, że teraz jeśli będę się chciała zaprzyjaźnić z antychrystem, wiem, że należy najpierw się polansować sikając płomieniami. Domyślam się, że garść The Trinidad Scorpion Butch będzie wskazana.
Tak naprawdę był jeden bohater, którego prawie mogłabym polubić: Moreau (Idris Elba, znany także jako Janek, oficer na „Prometeuszu”). Niestety, widać było, że facet robi tylko za pomagiera głównego herosa, mimo że obiektywnie patrząc, był od niego sporo mocniejszy (rozstrzelał połowę zakonu, podczas gdy Johnny przywalił z piąchy starszemu panu i już dostał zadyszki). Ale nie miał supermocy, więc nie mógł się równać z Ghost Riderem. Twórcy zadbali o to, żeby był przydupasem i nikim więcej. Takim poczciwym, świetlistym i moralnie bez skazy (prawdę mówiąc, coś jak Janek…), sympatycznym ochlapusem (wspominałam, że jak Janek…?). Zresztą, jego charakterystyka – tak w razie gdyby widzowi umknęło – została streszczona przez Johnny’ego, co było o tyle ciekawe, że widzieli się raptem parę minut, zamienili kilka zdań, w których Moreau zlecił misję ratowania Danny’ego, a potem nagle Johnny na przykład wie, że Moreau jest alkoholikiem. Skąd, u licha? Tamten miał to wypisane na czole? Naprawdę to był moment, w którym miałam wrażenie, że to taki ukłon w stronę mniej błyskotliwego widza.

Kadr z filmu Ghost Rider 2 (Ghost Rider)
Taką scenę oglądamy w filmie często.
Bardzo, bardzo często.
Ale prawda jest taka, że ja bym to wszystko zniosła: banalnych, zupełnie nieciekawych bohaterów, fatalnego bohatera tytułowego, a także zużyty główny wątek. Gdyby tylko ten film był po prostu ciekawy. Ale on od samego początku jest najzwyczajniej w świecie pieruńsko nudny. Dłużyzna goni dłużyznę. Mamy robiących rozpiździel złych popychli, pojawia się między nimi Ghost Rider i… no właśnie: i kompletnie nic się nie dzieje! Nasz facecik z płonącą główką stoi. I dalej stoi. Gibie się na boki, kiwa tą czachą na lewo, na prawo, ale wciąż zupełnie nic się nie dzieje! W kolejnej rozwałce powtórka z rozrywki: stoją, gapią się i nic z tego nie wynika. Ghost Rider niewątpliwie ma już do perfekcji opanowane zerkanie przez ramię, bo robi to nagminnie kiedy tylko ma okazję, a kiedy nie ma, to się odwróci tyłem specjalnie tylko po to, żeby później móc łypnąć zalotnie. I rzucić jakimś fatalnym, naprawdę fatalnym sucharem (matko z córką, tekst to zupełnie oddzielna sprawa, sama nie wiem, czy warto o tym wspominać…). Myślałam, że skoro to film akcji, to co prawda bohaterowie mogą być durni, ale przynajmniej będzie coś się działo. Adrenalina, napięcie, zwroty akcji i w ogóle. Tymczasem nie. Tutaj mamy dłużyzny, koszmarną powtarzalność, a w międzyczasie emowanie i marne próby budowania poważniejszych więzi międzyludzkich – jakby twórcy filmu nie mogli się zdecydować, czy chcą robić radosną, beztroską rozwałkę czy coś na serio, z rozdarciem między dobrem a złem i tak dalej. Wyszło jakieś takie niewiadomoco pomiędzy.
W dodatku niewiadomoco tak tragicznie przewidywalne w każdym, naprawdę najdrobniejszym szczególe, że odechciewa się oglądać – no bo po co, skoro doskonale wiem, co się stanie?
Jest jeszcze, oczywiście, sprawa efektów. Przykro mi, ja miałam wrażenie, że to takie efekty dla ubogich. Wszystkie co bardziej wymagające sceny działy się na czarnym tle – nie wiem, może przenoszenie tego całego komputera i scen odgrywanych przed bluescreenem na jakiś normalny krajobraz było zbyt praco- lub czasochłonne? Toteż Johnny Blaze sika na czarnym tle, również Carrigan (Johnny „Prawie-Jak-Wiedźmin” Whitworth) wszystkie swoje akcje przeprowadza w czarnej pustce. Powiedziałabym, że to taka konwencja, bo adaptacja komiksu i tak dalej – ale w takim razie dlaczego kiedy siekał sam Ghost Rider, tło było normalne?

Do tej pory raz miałam taką sytuację, że oglądając film akcji niemal przysnęłam. Wtedy stwierdziłam, że to jest tak nudne, że po prostu odpuszczam i faktycznie wyłączyłam (to był któryś Blade, ale nie pomnę teraz, który). Tym razem udało mi się wytrzymać do końca. I czuję tylko tyle, że straciłam półtorej godziny życia. Mimo że jestem bardzo odporna na głupie czy proste filmy (całkiem jawnie i oficjalnie lubię na przykład The Expendables i już zacieszam na drugą część), chyba jeszcze bardziej na adaptacje komiksów (długo by wymieniać, ale 300, Sin City, spora część Batmanów, X-Men i wiele innych, niezależnie od tego, czy oryginał komiksowy znam czy nie) – Ghost Rider 2 jest po prostu słaby. Nudny, przewidywalny, pełen dłużyzn i miałkich, nieciekawych bohaterów. Fabuła gdzieś tam jakaś jest, prosta jak konstrukcja cepa, ale zasadniczo widz pozostaje na nią obojętny – no bo co mnie interesuje fabuła, skoro oczami duszy mojej już widzę finałową scenę?
Jeśli już mam wybierać, zdecydowanie wolę to, co z komiksem Marvela zrobił Ennis. Jest bardzo krwiście, flaki fruwają na wszystkie strony, ale przynajmniej jest z przytupem. A i żarty bawią bardziej niż w filmie. To znaczy: w ogóle bawią.

Skoro jednak słowo się rzekło i napisałam coś o Ghost Rider 2, to dorzucę jeszcze na zakończenie ocenę: 1/10. Nie ma tutaj żadnych wątpliwości. I naprawdę nie chodzi tu o to, że mam mocno ambiwalentny stosunek do talentu aktorskiego Nicholasa Cage’a.






– This thing... There's no conscience, just hunger. The Rider's gonna come out. And when he does, he'll destroy whoever's got it coming.

3 komentarze:

  1. Wystarczyło mi obejrzeć pierwszą część, która dla mnie była fatalna, żeby zupełnie nie zainteresować się kontynuacją, która aż dziwne, że powstała. A ta recenzja tylko podtrzyma moją decyzję:) Już samo nazwisko Cage'a odstrasza, a to smutne, bo kiedyś potrafił naprawdę ciekawie zagrać, ale te czasy minęły już chyba bezpowrotnie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A pierwsza część była serio lepsza. :) Ciekawsza, bardziej dynamiczna, lepsi bohaterowie. Przerażające, nie?

      A Cage to smutne zjawisko. Nie wiem, z czego to wynika, ale niby znane nazwisko i w ogóle, a co jakiś film z nim, to gorszy szit.

      Usuń
  2. Toplistablogow.najlepsze.net - dodaj swojego bloga do toplisty i zwiększ jego popularność!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...