Thor - plakat |
Powoli
acz nieuchronnie zbliżam się do momentu, w którym wreszcie będę mogła obejrzeć
Avengersów. Zanim to jednak nastąpi, nadrabiam zaległości w filmach
poświęconych poszczególnym Marvelowym bohaterom. Tym razem padło na Thora,
produkcję z 2011 roku w reżyserii Jossa Whedona i Kennetha Branagha.
Muszę
tu zaznaczyć, że odpalając film nie miałam pojęcia, że mój absolutny idol,
Branagh, w ogóle maczał w tym wszystkim palce. W przeciwnym razie bazowo Thor dostałby ode mnie +8 do lansu. Ale
obeszło się zupełnie bez tego.
Cóż –
nie da się ukryć, że film mnie niebywale zaskoczył. I to na plus. Po
nieprzyjemnych doświadczeniach z Ghost
Riderem byłam pełna jak najgorszych przeczuć. Eksploatowanie pogańskich
bogów – nawet jeśli komiksowych – również nie nastrajało pozytywnie, jeśli
wziąć pod uwagę tak epickie niewypały jak Immortals.
A
jednak twórcy Thora udowodnili, że
się da.
No
pewnie, nie jest to widowisko uber ambitne, zapadające w pamięć i wzbudzające
jakieś niesamowicie silne emocje. To taki sympatyczny filmik, bardzo
widowiskowy, gdzie mimo solidnej dawki ciepania piorunami znalazło się miejsce
na typowe, rzewliwe wtręty i metamorfozę głównego bohatera.
I od
bohaterów chyba zacznę.
Tytułowy
Thor (Chris Hemsworth) to –
przynajmniej początkowo – taki duży chłopiec, który ma zostać królem Asgardu,
ale ewidentnie nie dorósł do tej roli, co zresztą jest główną zgryzotą ojca, Odyna (Anthony Hopkins). W porównaniu
jednak do takiego na przykład Iron Mana, Thor wzbudza większą sympatię. Trochę
szkoda, że to postać tak ewidentnie zrobiona pod żeńską widownię, taki
dobrotliwy piękniś o roześmianych oczkach i szelmowskim uśmieszku, niemniej
jeśli pominąć tę jego amantowatość, zostaje nam po prostu sympatyczny koleżka,
który powoli dojrzewa do życiowej roli. Właściwie nie ma powodów go nie lubić –
abstrahując oczywiście od tego, że jako nordycki bóg ma nadprzyrodzone moce,
nie jest nawet jakoś przegięty i nie odnosiłam wrażenia, że to tak naprawdę
frajer i/lub drań, którego reżyser z jakiegoś kuriozalnego powodu każe mi
lubić.
Kadr z filmu Thor (Loki) |
Główna
laska filmu, Jane Foster (Natalie
Portman), budzi we mnie nieco więcej wątpliwości. Niby jest genialnym naukowcem,
ale momentami zachowuje się jak straszna kretynka (ot, choćby wymachiwanie
epicko ważnym zeszytem z notatkami przed agentem, który właśnie zabiera jej
cały dorobek naukowy życia). Właściwie jednak nie miałam wobec Jane wielkich
oczekiwań – jej rolą było przede wszystkim pchnięcie Thora na drogę bycia
godnym „Miamia” i w tym się sprawdziła.
Obok
Thora (no i Odyna, ma się rozumieć, ale trudno nie lubić kogoś, kogo gra
Hopkins) moim ulubionym bohaterem został Loki
(Tom Hiddleston) – początkowo co prawda trochę mnie rozczarowywał, bo zamiast
być porządnym bogiem matactw, kłamstwa i wszystkiego co najgorsze, on jawił się
raczej jako emujący, nieloffciany synek, na szczęście jednak moja ocena okazała
się przedwczesna i błędna. Loki się ładnie rozkręca, nawet jeśli wciąż wisi w
powietrzu nutka „jestem zły, bo tatuś mnie nie kochał, a kanarka spuścili mi w
toalecie”. Ale już na przykład starcie Lokiego z Heimdallem (Idris Elba, a jakże – naczelny Pozytywny Murzyn
ostatnich lat – nota bene, tutaj też
wpasowuje się w ten schemat) było bardzo fajnym ukłonem w stronę mitologii,
nawet jeśli – że tak to ujmę – to nie był jeszcze ten czas i miejsce.
Kadr z filmu Thor (od lewej: Hogun, Fandral, Volstagg) |
A
skoro już o Heimdallu wspomniałam, to może jeszcze parę słów o pozostałych bogach.
W filmie pojawia się ich całkiem pokaźne grono (w sumie chyba większe, niż w Immortals) – mamy Sif (Jaimie Alexander), Volstagga
(Ray Stevenson), Hoguna (Tadanobu
Asano), Fandrala (Josh Dallas) oraz Friggę (Rene Russo). Nie ukrywam, że
umieszczanie w Asgardzie Japończyka i czegoś w rodzaju muszkietera wzbudza mój
delikatny zgrzyt zębów, ale trudno mieć tutaj jakieś konkretniejsze wąty – tak
było w komiksie, więc nie ma o czym mówić. Grunt, że bohaterowie są tacy, jacy
być powinni: wyraziści, interesujący w ten czy inny sposób. Ba, pod tym względem
w ogóle Thor daje radę, bo nawet
Hawkeye’a (Jeremy Renner) zdążyłam polubić, mimo że pojawia się w jednej scenie
i mówi może dwa zdania.
W
przeciwieństwie do Immortals (wiem,
sporo się do tego odwołuję, ale to chyba najświeższa produkcja z udziałem
bóstw, jaką widziałam, więc porównania same się nasuwają), tutaj bogowie są
faktycznie boscy. Nie giną od pierwszego lepszego pacnięcia, nie trzymają się
idiotycznych zakazów (typu „nie ingerować”), ich moce są istotnie kosmicznie
wypasione, a ubranka trzymają się na granicy wydumania, bez popadania w żałosne
przekombinowanie i śmieszność. I, tak jak przystoi bogom, ogólnie praktykują
raczej wygnanie/uwięzienie, a nie uśmiercanie się.
Kadr z filmu Thor (Heimdall) |
Wizualna
strona filmu, tak jak zresztą należy się spodziewać, trzyma wysoki poziom.
Asgard robi wrażenie – oczywiście, jest do bólu komputerowo, ale to dawno
przestało mi przeszkadzać, bądź co bądź po 300
granica efektu „zbyt komputerowego” diametralnie się przesunęła. Jest ładnie,
jest kosmicznie. Jotunheim zaś sprawia wrażenie lodowej, niegościnnej krainy –
tak jak być powinno. W dodatku szczególnie spodobało mi się niekiedy odwracanie
perspektywy, przez co widz na moment tracił poczucie, gdzie góra a gdzie dół.
Dziewięć światów sprawia stosownie nieziemskie wrażenie. Jeśli idzie o efekty,
mam tylko zastrzeżenia do samego „Miamia” – młot, który jest atrybutem Thora i
wypasionym boskim orężem, wygląda jak plastikowa zabawka, którą właściciel
wymachuje jak breloczkiem. Choć w kontekście zastosowania, przypomina to raczej
jo-jo na niewidzialnej gumce.
Fabuła,
jak już wspomniałam, nie wywołuje jakiejś ekstazy, ale też człowiek nie łapie
się za głowę, o co tu kuźwa chodzi i czemu oni wszyscy robią sobie jakieś
nieistniejące problemy. Tutaj problemy bohaterów są bardzo konkretne, wyraziste
(i proste) tak jak i sami bohaterowie. Dodatkowym smaczkiem jest konfrontacja
dwóch cywilizacji – zaprezentowana niezbyt odkrywczo, ale przynajmniej zabawnie
(np. okazywanie szacunku gospodarzom za pomocą tłuczenia kubka). W ogóle
wdzięczny, nieskomplikowany humor jest sporym atutem filmu – człowiek się
śmieje, nawet jeśli nie do rozpuku. Tak samo jest z ogólną wciągliwością i
chęcią śledzenia intrygi: choć nie ma jakichś szalonych zwrotów akcji i
większości rzeczy widz domyśla się w trakcie oglądania, niemniej nie jest aż
tak boleśnie przewidywalne (jak, nie przymierzając, w Ghost Riderze 2), no i wciąż pozostają wątpliwości co do detali (np.
co się ostatecznie stanie z Lokim).
Jest
parę głupotek, typu cała sprawa z wbitym niczym Excalibur Mjöllnirem: otoczyli
toto kordonem, próbowali wyciągnąć, wszystko na próżno. Dziwi mnie, że nikt nie
pomyślał, by odłupać po prostu całego bambulca, w którym młot siedzi i nie
zabrali go na badania do bardziej sprzyjających warunków.
Albo
kiedy Thor usiłował dorwać się do Mjöllnira: na litość bogów, czemu on leciał
przez cały ten rękaw, zamiast przeciąć go na skróty i wbiec dopiero przy samym
wejściu do centralnej komory? Przecież tam były jakieś papierowe ściany!
Nadkładał sobie drogi, żeby nie zmoknąć czy co?
No ale
to tylko drobiazgi, które jakoś jednak nie przesłoniły frajdy czerpanej z
oglądania całości.
Jeden z reżyserów - Kenneth Branagh! (źródło) |
Prawdę
mówiąc, to chyba tyle, co mogę napisać o Thorze.
To po prostu bardzo sympatyczny odmóżdżacz, zabawny, lekki, niepozbawiony
poważniejszych wątków, efektowny i wciągający, z bohaterami, którzy wzbudzają
sympatię. Z czystym sumieniem mogę polecić na któryś weekend i dać 7/10 – z pełną świadomością tego, że to
o punkcik więcej, niż dostał Iron Man.
Thor podobał mi się bardziej.
– Is that one of Stark's?
– I don't know. Guy never tells me
anything.
A ja ci powiem, że kiedy pierwszy razy widziałam "Thora" trochę mnie rozczarował. Thor jak Thor może być, Hemsworth wypadł wiarygodnie i bardzo thorowato, Loki jak Loki - po pewnym czasie przyłapało się na byciu fangirl i stwierdzeniu, że zdecydowanie jest się team Loki, Hiddleston jest ojej i takie tam (swoją drogą jestem pewna, że ponad połowa żeńskiej widowni Avengers kibicowała głównemu villianowi tak jak ja ^^). Przyznaję, że na Natalie Portman, której fanką nie jestem, ale którą lubię, patrzeć nie mogłam, bo moim skromnym nieznającym się zdaniem wypadła dość kiepsko. Josh Dallas nie wpasował mi się jakoś wybitnie dobrze, ale to zapewne dlatego, że wciąż mam przed oczami jego rolę w "Once Upon A Time". Asgard w pierwszej w chwili wydał mi się całkowicie mało Asgardowy i jakiś taki zbyt futurystyczny, nie wiem czemu - dopiero później się do niego przyzwyczaiłam. Hawkeye'a nie polubiłam ani tu, ani w Avengers (team Loki nie ma tu nic do rzeczy). MIMO TO wystawiłam na cudownym FilmWebie tą samą ocenę, gdyż zgadzam się ogólnie z opinią, że to genialny odmóżdżacz, w sam raz na sobotni wieczór ^^
OdpowiedzUsuńNo coś Ty? Mnie Hawkeye kupił kwestią, że jeszcze chwila, a sam zacznie kibicować Thorowi. :D
UsuńAsgard fakt, taki jakby futurystyczny, ale jakoś łatwo to łyknęłam. :)
U mnie większą sympatię wzbudza właśnie Iron Man, a nie Thor :), również film "Iron Man" podobał mi się bardziej niż "Thor". Dobra recenzja, w większości się z Tobą zgadzam.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
A może... po prostu wypijmy za "Thora"? Albo lepiej za Lokiego. Fajny film - istotnie, po prostu fajny :)Znaczy wiem, że to nie jest konstruktywny komentarz, ale po prostu się zgadzam, no!
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o te Marvelowskie filmy, to jakoś nigdy nie robiły na mnie większego wrażenia, choć przyznam, że oglądało mi się je całkiem przyjemnie i zwieńczenie serii, czyli Avengers, naprawdę dało radę i zadowoliło mnie w pełni. A z indywidualnych filmów o bohaterach jedne były lepsze inne gorsze. Osobiście najbardziej cenię sobie pierwszy film o Iron Manie i tegoż bohatera uważam też za najciekawszego. A "Thor"?. Nie do końca kupowałem tę historię, wiem że wszystko wyciągnięte żywcem z komiksów, ale uśmiechałem się z lekką ironią, wyobrażając sobie zbiorowisko bądź co bądź ludzkich bohaterów, a pośród nich nordyckiego boga. Sama historia tego filmu też mnie trochę nudziła, martwiło mnie to, że i Portman i Skarsgard grali bez żadnego polotu, jakby w telenoweli, a sam Hemsworth był sztywny jak kołek, choć zapewne taki właśnie miał być. Cóż, generalnie nie był to zły film, jak mówię, oglądało się to całkiem przyjemnie, ale nie zachwycił mnie też i raczej w pamięci na długo też nie pozostanie. Ot, kawałek solidnej rozrywki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Mam osobliwe wrażenie, że gdyby ucięli ten kikutek skały, z MliMli, bo by zleciał na ziemię obok i stamtąd tez by się podnieść nie dał. Gdyby go spadli na jakąś płachtę, nie podnieśliby płachty...
OdpowiedzUsuńFilm mnie kupił przede wszystkim ekipą z miasteczka, która z miejsca zrobiła sobie radosny piknik wokół "satelity" i ekipą z SHIELDU, która najpierw ten piknik zepsuła, a potem jednak okazała się w porządku i nawet się niemal zbiorowo popłakała nad nieszczęściem biednego blondaska. (A wcześniej malowniczo ocaliła stację benzynową i pączki. Cudne). Bardzo miło było zobaczyć organizację pod krawatami jako tych dobrych.
Loki *.*
OdpowiedzUsuńFilm jest dobry, czuć w nim szekspirowskie podejście do tematu. Do końca mego zindagi będę wdzięczna Branaghowi za pokazanie światu Hiddlestona. Do filmu z pewnością wrócę.