niedziela, 31 lipca 2016

Szybcy i Star Trek: Beyond

(źródło)
Powinnam pisać o czymś innym. Znaczy – też o Star Treku, ale o kolejnym epizodzie z Oryginalnej Serii… ale nie mogę – Siem, mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Przepraszam! Bo się trochę we mnie kotłuje i jak wyszłam z psem, to w czasie jak on sikał, ja w głowie obrobiłam prawie całą tę notkę. Więc piszę, póki mam wszystko na świeżo.

Myślę, że wnikliwy czytelnik zauważył już, co mniej-więcej sądzę o Star Trekach Abramsa. I o nowym Kirku. I w ogóle o całej tej koncepcji alternatywnej linii czasowej. Gdyby jednak komuś to umknęło, objaśnię: pluję w nie zajadłym hejtem, kiedy tylko mogę. Pogardzam nimi i wypieram ich istnienie, gdyż albowiem boli mnie obecność takiej kupy w tym uniwersum… no dobrze, to uniwersum ogólnie rzecz biorąc zaliczyło parę kup po drodze, ale to nie znaczy, że trzeba do nich dokładać świeży towar!
Z prawdziwą ulgą powitałam odejście Abramsa ze Star Treka. I z prawdziwą paniką przyjęłam zastąpienie go Justinem Linem – twórcą gazyliona odsłon Szybkich i wściekłych. A jeszcze potem był ten fatalny, fatalny trailer, za który Simon Pegg przepraszał i tłumaczył, że nie, ten film naprawdę nie jest taki gówniany, jak pokazuje zwiastun. Że tam – wbrew pozorom – jest fabuła!
Ja tu muszę przyznać, że w dużym stopniu zaufałam Peggowi. Niezmiennie pełna obaw, ale jednak… skoro pracował nad scenariuszem, to może nie będzie aż tak źle?
I wiecie co?
Nie było.

Naprawdę to był bardzo zacny Star Trek. Jasne, zadka nie urywa, The Motion Picture to to nie jest. Ale stanowi fantastyczne oderwanie się od Abramsowej sieczki i ukłon w stronę serialu. Tu i ówdzie trąca wręcz trąca serial patykiem – jak ten motyw rozerwanej koszuli Kirka (och, Pine, amatorze, nie wiesz, jak wygląda naprawdę rozerwana koszula) czy McCoy, który już prawie-prawie powiedział, że jest lekarzem, a nie… Jest też, oczywiście, pożegnanie ambasadora Spocka – może nic wielkiego, ale podoba mi się, że zawarli to w filmie.
(źródło)
W ogóle, co mi się podoba w szczególności, to czas akcji. Bo z jednej strony jasne, mamy alternatywną linię czasową, więc tak naprawdę twórcy w żaden sposób nie byli ograniczeni wydarzeniami z Oryginalnej Serii. A jednak w fajny sposób postanowili nie wbijać się w nią z butami. Toteż Star Trek: Beyond dzieje się po trzech latach pięcioletniej misji. Dokładnie po TOSie (*wykonuje gest Jedi* nie ma Animowanej Serii).
To, zresztą, ma swoje konsekwencje: bohaterowie się zmienili. Nawet nieszczęsny Kirk nie jest już aż tak irytującym gówniarzem, choć, ma się rozumieć, wciąż pozostaje kompletnie nieprzekonujący jako James Tiberius Kirk. Ale do tego wrócę za chwilę.
Co jeszcze mi się podobało? Mam wrażenie, że fabuła leci jakoś płynniej niż w poprzednich filmach. Wreszcie miałam czas i okazję, by rzeczywiście poznać bohaterów i by się do nich przywiązać. Bardzo fajnie wypadła relacja McCoya i Spocka – wyraźnie widać tu starego, dobrego Star Treka, gdzie ci dwaj reprezentują kompletnie odmienne perspektywy i bez ustanku się o to ścierają (w lekki, zabawny sposób, bardzo serialowy), ale i tak wiadomo, że przecież są przyjaciółmi. Lubię to, że zrezygnowano z zagłębiania się w ten idiotyczny wątek miłosny z Uhurą i Spockiem. To znaczy on niby jest, a jakoby nie było. I, zresztą, też daje pretekst do jednego czy dwóch fajnych żartów. Dali radę – żadnego tam smarkania sobie w klapę marynarki ani nic, żadnych zbędnych rzewliwości. Hurra. W ogóle Uhura wypada bardzo zacnie, szczególnie kiedy Spock przybywa jej na odsiecz. Trochę to przywodzi na myśl Rey z Przebudzenia Mocy: mam wrażenie, że chyba rzeczywiście model damy w opresji już się nieco zużył i kobiety w filmach przyjmują nieco inne role. I przychodzi im to coraz bardziej naturalnie. I proszę mi nie przypominać Jupiter: Intronizacji! NIE.

(źródło)
No i strona wizualna: było pięknie. Stacja Yorktown robi niesamowite wrażenie, rzeczywiście się postarali. W ogóle te wszystkie piu-piu w kosmosach, mgławica, planety – niesamowicie efektowne. Jeśli chodzi o zdjęcia, to tak naprawdę troszkę irytowało mnie tylko jedno: dziwna skłonność do zaczynania ujęć od kręcenia kamerą. Obraz wiruje, wiruje, a my przybliżamy się w tym wirowaniu do tego, co nas będzie interesowało. Wirujemy, zbliżamy się i mamy nadzieję, że nie zwymiotujemy.

Dobrze, więc teraz to, co mnie uwiera najbardziej w tym filmie: kapitan Kirk.
Ja rozumiem, że reboot. Rozumiem, że nie chcieli kopiować Kirka Shatnera. W porządku. A jednak inni bohaterowie jakoś weszli w role i bez problemu kupuję nową wersję pana Sulu czy kogokolwiek innego. Tymczasem Kirk… no, już o tym pisałam kiedyś – to nie jest Kirk. To przypadkowy frajer, którego można by nazwać dowolnym innym nazwiskiem i to by kompletnie niczego nie zmieniło. Nie ma w nim nic z Kirka. Tamten był kujonem, który pracą i wytrwałą nauką w Akademii udowodnił, że jest godny Enterprise. Ten jest porywczym chłopaczkiem, który po prostu wsiadł na statek i z jakiegoś powodu nikt go stamtąd nie wykopał. Tamten Kirk to uroczy amant, który nigdy – ale to nigdy – nie zapomina o tym, że jest uroczy. Ten jest tak poważny, że sam może mówić, co jest poważne: żadnych uśmiechów, żadnych żarcików, no i na pewno żadnych prób poderwania kosmitek. Tamten Kirk kochał Enterprise. Dla tego Kirka to tylko statek, który można rozwalić w pierwszym kwadransie filmu, bo przecież kaman, to tylko blachy (tak, wiem, Shatnerowi i jego ekipie też z czasem weszło w nawyk psucie kolejnych Enterprise’ów i nie tylko, ale jednak zawsze była więź emocjonalna między kapitanem a statkiem). Tamten Kirk myślał o ludzkości, jeśli przemawiał, dało się odczuć, że przemawia w imieniu całej planety i ludzi, którzy – mimo swoich niedoskonałości – są w gruncie rzeczy całkiem dobrzy. Ten Kirk w ogóle nie ogarnia takiej dużej perspektywy – mamy u niego tylko drobne, prywatne motywacje i cele. I nie mówię, że to jest złe samo w sobie. Po prostu nowy Kirk nie ma kompletnie żadnego punktu zaczepienia w starym. A już tym, że chciał zrezygnować ze służby na Enterprise, by siedzieć na stacji… serio? SERIO?! W tej chwili miałam ochotę wykrzyczeć w stronę Chrisa Pine’a „Odejdź stąd, ty parchata abominacjo!”.

(źródło)
Bohaterem, który mnie nie uwierał co prawda, ale muszę przyznać, że intrygował, był ponadto Czechow (Anton Yelchin) – nie wiem, czy to był jego styl gry, czy tak mu kazali. Ale on nie mówił normalnie. Ani, kurde, razu. Każde zdanie wykrzykiwał. Czasami byłam w stanie usprawiedliwić to emocjami, bo rzeczywiście trafiały się ekstremalne sytuacje, czasem jednak wyglądało to cokolwiek dziwnie.
Z dodatkowych refleksji – rozbawiło mnie pojawienie się na ekranie Shohreh Aghdashloo (mam nadzieję, że dobrze przepisałam nazwisko…) i zastanawiam się, na ile ta decyzja była podyktowana jej rolą w The Expanse.
Aha, no motyw wykorzystania „rytmu i wrzasków” w ramach kosmicznego piu-piu… cóż, był głupi. I tu, niestety, to nie była mała, urocza głupotka, tylko solidne pierdyknięcie bzdurą, która – i to chyba mój główny zarzut – w żaden sposób nie przystawała do reszty filmu. Bo mamy dwie godziny fajnej, klimatycznej space opery, a nagle przez kilka minut twórcy każą mi siedzieć i się zastanawiać, czy ja aby dalej siedzę w odpowiedniej sali w kinie? Co to w ogóle było? Przeczucie podpowiada mi, że to był po prostu Justin Lin. W sumie należy się cieszyć, że wśród tych wrzasków i rytmu nie wszedł na scenę Vin Diesel…

Słowem podsumowania: Kirk dalej nie jest Kirkiem i to się już chyba nie zmieni. Natomiast cała reszta poszła w bardzo dobrym kierunku i jeśli dalej podąży tą ścieżką, będę wyglądała kolejnych filmów. Jakkolwiek nie wydaje mi się, by była na nie szansa, ale co tam. Patrzę w kierunku nadchodzącego serialu i zacieram ręce.
Myślę, że tym razem twórcy rzeczywiście spróbowali zrobić film, który mógłby zaaprobować Roddenberry. Jest sympatyczny humor, są bohaterowie z osobowością, ciekawy pomysł i antagonista, który pod pewnymi względami budzi żal. Film w ładny sposób pokazuje, że zło nigdy nie jest tak po prostu złem samo dla siebie.
Wspomniałam na samym początku, że The Motion Picture to to nie jest – ale tutaj muszę nadmienić, że pewne skojarzenie jednak miałam. [trochę spoiler, ale nie aż tak] Bo oba filmy przedstawiają załogę Enterprise w czasach kryzysu, kiedy wydaje się, że dalsze przygody naszych bohaterów nie będą już możliwe. Ich ścieżki się rozchodzą. I fajnie się ogląda, jak oni sami odkrywają, że to są ścieżki, które chyba jednak są skazane na wspólny bieg.
Film ze wszech miar do obejrzenia. Z dużym zaleceniem, żeby zrobić to w kinie.



– We could be mauled to death by an interstellar monster.

– That's the spirit, Bones.

6 komentarzy:

  1. Hum. A mnie tak boli łeb po każdym nowym filmie obejrzanym w kinie i tych wszystkich piu-piu kosmicznych, czy nie. Organizm mam nieprzystosowany do dzisiejszego hałasu i światełek :C Muszę to dobrze przemyśleć.

    OdpowiedzUsuń
  2. " I proszę mi nie przypominać Jupiter: Intronizacji! NIE."

    A drugich Avengersów można? *gwiżdże niewinnie* *naprawdę niewinnie*

    PS Od Vina Diesela proszę się odstosunkować. Jest osom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można. Jeśli chodzi o te wszystkie Marvelowe produkcje, to generalnie zapominam je pięć minut po obejrzeniu. Obecnie tylko się domyślam, że chyba widziałam drugich Avengersów. xD

      Usuń
    2. Szczęściaro. Choć w pewnym sensie pamiętam z niego tyle, co mnie niemożebnie wkur...tyzania, tj. wątek Black Widow.

      Usuń
    3. Czekaj, czekaj - czy to było to, gdzie ona miała ból dupy, że OMG JESTEM POTWOREM, gdyż albowiem *dum dum DUUUM!* nie mogła mieć dzieci? xDDDD
      OdpowiedzUsuń

      Usuń
    4. To. Ale też to, że zamknięta w pieprzonym średniowiecznym lochu na kłódkę, musiała czekać na ratunek. Bo ona może się włamywać do super strzeżonych rządowo-wojskowych baz bez potargania jednego włosa i być superszpiegiem z naprawdę wysokim ilorazem inteligencji, no ale kłódkę otworzyć? Jak zwierzę?

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...