(źródło) |
Powinnam pisać o czymś innym. Znaczy – też o
Star Treku, ale o kolejnym epizodzie z Oryginalnej Serii… ale nie mogę – Siem,
mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Przepraszam! Bo się trochę we mnie kotłuje i
jak wyszłam z psem, to w czasie jak on sikał, ja w głowie obrobiłam prawie całą
tę notkę. Więc piszę, póki mam wszystko na świeżo.
Myślę, że wnikliwy czytelnik zauważył już, co
mniej-więcej sądzę o Star Trekach Abramsa. I o nowym Kirku. I w ogóle o całej
tej koncepcji alternatywnej linii czasowej. Gdyby jednak komuś to umknęło,
objaśnię: pluję w nie zajadłym hejtem, kiedy tylko mogę. Pogardzam nimi i
wypieram ich istnienie, gdyż albowiem boli mnie obecność takiej kupy w tym
uniwersum… no dobrze, to uniwersum ogólnie rzecz biorąc zaliczyło parę kup po drodze,
ale to nie znaczy, że trzeba do nich dokładać świeży towar!
Z prawdziwą ulgą powitałam odejście Abramsa ze
Star Treka. I z prawdziwą paniką przyjęłam zastąpienie go Justinem Linem –
twórcą gazyliona odsłon Szybkich i
wściekłych. A jeszcze potem był ten fatalny, fatalny trailer, za który
Simon Pegg przepraszał i tłumaczył, że nie, ten film naprawdę nie jest taki gówniany,
jak pokazuje zwiastun. Że tam – wbrew pozorom – jest fabuła!
Ja tu muszę przyznać, że w dużym stopniu
zaufałam Peggowi. Niezmiennie pełna obaw, ale jednak… skoro pracował nad
scenariuszem, to może nie będzie aż tak źle?
I wiecie co?
Nie było.
Naprawdę to był bardzo zacny Star Trek. Jasne,
zadka nie urywa, The Motion Picture
to to nie jest. Ale stanowi fantastyczne oderwanie się od Abramsowej sieczki i
ukłon w stronę serialu. Tu i ówdzie trąca wręcz trąca serial patykiem – jak ten
motyw rozerwanej koszuli Kirka (och, Pine, amatorze, nie wiesz, jak wygląda naprawdę rozerwana koszula) czy McCoy,
który już prawie-prawie powiedział, że jest lekarzem, a nie… Jest też,
oczywiście, pożegnanie ambasadora Spocka – może nic wielkiego, ale podoba mi
się, że zawarli to w filmie.
(źródło) |
W ogóle, co mi się podoba w szczególności, to
czas akcji. Bo z jednej strony jasne, mamy alternatywną linię czasową, więc tak
naprawdę twórcy w żaden sposób nie byli ograniczeni wydarzeniami z Oryginalnej
Serii. A jednak w fajny sposób postanowili nie wbijać się w nią z butami. Toteż
Star Trek: Beyond dzieje się po
trzech latach pięcioletniej misji. Dokładnie po TOSie (*wykonuje gest Jedi* nie ma Animowanej Serii).
To, zresztą, ma swoje konsekwencje: bohaterowie
się zmienili. Nawet nieszczęsny Kirk nie jest już aż tak irytującym gówniarzem,
choć, ma się rozumieć, wciąż pozostaje kompletnie nieprzekonujący jako James
Tiberius Kirk. Ale do tego wrócę za chwilę.
Co jeszcze mi się podobało? Mam wrażenie, że
fabuła leci jakoś płynniej niż w poprzednich filmach. Wreszcie miałam czas i
okazję, by rzeczywiście poznać bohaterów i by się do nich przywiązać. Bardzo
fajnie wypadła relacja McCoya i Spocka – wyraźnie widać tu starego, dobrego
Star Treka, gdzie ci dwaj reprezentują kompletnie odmienne perspektywy i bez
ustanku się o to ścierają (w lekki, zabawny sposób, bardzo serialowy), ale i
tak wiadomo, że przecież są przyjaciółmi. Lubię to, że zrezygnowano z
zagłębiania się w ten idiotyczny wątek miłosny z Uhurą i Spockiem. To znaczy on
niby jest, a jakoby nie było. I, zresztą, też daje pretekst do jednego czy
dwóch fajnych żartów. Dali radę – żadnego tam smarkania sobie w klapę marynarki
ani nic, żadnych zbędnych rzewliwości. Hurra. W ogóle Uhura wypada bardzo
zacnie, szczególnie kiedy Spock przybywa jej na odsiecz. Trochę to przywodzi na
myśl Rey z Przebudzenia Mocy: mam
wrażenie, że chyba rzeczywiście model damy w opresji już się nieco zużył i
kobiety w filmach przyjmują nieco inne role. I przychodzi im to coraz bardziej
naturalnie. I proszę mi nie przypominać Jupiter:
Intronizacji! NIE.
(źródło) |
No i strona wizualna: było pięknie. Stacja
Yorktown robi niesamowite wrażenie, rzeczywiście się postarali. W ogóle te
wszystkie piu-piu w kosmosach, mgławica, planety – niesamowicie efektowne.
Jeśli chodzi o zdjęcia, to tak naprawdę troszkę irytowało mnie tylko jedno:
dziwna skłonność do zaczynania ujęć od kręcenia kamerą. Obraz wiruje, wiruje, a
my przybliżamy się w tym wirowaniu do tego, co nas będzie interesowało.
Wirujemy, zbliżamy się i mamy nadzieję, że nie zwymiotujemy.
Dobrze, więc teraz to, co mnie uwiera
najbardziej w tym filmie: kapitan Kirk.
Ja rozumiem, że reboot. Rozumiem, że nie
chcieli kopiować Kirka Shatnera. W porządku. A jednak inni bohaterowie jakoś
weszli w role i bez problemu kupuję nową wersję pana Sulu czy kogokolwiek
innego. Tymczasem Kirk… no, już o tym pisałam kiedyś – to nie jest Kirk. To
przypadkowy frajer, którego można by nazwać dowolnym innym nazwiskiem i to by
kompletnie niczego nie zmieniło. Nie ma w nim nic z Kirka. Tamten był kujonem,
który pracą i wytrwałą nauką w Akademii udowodnił, że jest godny Enterprise.
Ten jest porywczym chłopaczkiem, który po prostu wsiadł na statek i z jakiegoś
powodu nikt go stamtąd nie wykopał. Tamten Kirk to uroczy amant, który nigdy –
ale to nigdy – nie zapomina o tym, że jest uroczy. Ten jest tak poważny, że sam
może mówić, co jest poważne: żadnych uśmiechów, żadnych żarcików, no i na pewno
żadnych prób poderwania kosmitek. Tamten Kirk kochał Enterprise. Dla tego Kirka
to tylko statek, który można rozwalić w pierwszym kwadransie filmu, bo przecież
kaman, to tylko blachy (tak, wiem, Shatnerowi i jego ekipie też z czasem weszło
w nawyk psucie kolejnych Enterprise’ów i nie tylko, ale jednak zawsze była więź
emocjonalna między kapitanem a statkiem). Tamten Kirk myślał o ludzkości, jeśli
przemawiał, dało się odczuć, że przemawia w imieniu całej planety i ludzi,
którzy – mimo swoich niedoskonałości – są w gruncie rzeczy całkiem dobrzy. Ten
Kirk w ogóle nie ogarnia takiej dużej perspektywy – mamy u niego tylko drobne,
prywatne motywacje i cele. I nie mówię, że to jest złe samo w sobie. Po prostu
nowy Kirk nie ma kompletnie żadnego punktu zaczepienia w starym. A już tym, że
chciał zrezygnować ze służby na Enterprise, by siedzieć na stacji… serio?
SERIO?! W tej chwili miałam ochotę wykrzyczeć w stronę Chrisa Pine’a „Odejdź
stąd, ty parchata abominacjo!”.
(źródło) |
Bohaterem, który mnie nie uwierał co prawda,
ale muszę przyznać, że intrygował, był ponadto Czechow (Anton Yelchin) – nie wiem,
czy to był jego styl gry, czy tak mu kazali. Ale on nie mówił normalnie. Ani, kurde,
razu. Każde zdanie wykrzykiwał. Czasami byłam w stanie usprawiedliwić to
emocjami, bo rzeczywiście trafiały się ekstremalne sytuacje, czasem jednak wyglądało
to cokolwiek dziwnie.
Z dodatkowych refleksji – rozbawiło mnie
pojawienie się na ekranie Shohreh Aghdashloo (mam nadzieję, że dobrze
przepisałam nazwisko…) i zastanawiam się, na ile ta decyzja była podyktowana
jej rolą w The Expanse.
Aha, no motyw wykorzystania „rytmu i wrzasków”
w ramach kosmicznego piu-piu… cóż, był głupi. I tu, niestety, to nie była mała,
urocza głupotka, tylko solidne pierdyknięcie bzdurą, która – i to chyba mój
główny zarzut – w żaden sposób nie przystawała do reszty filmu. Bo mamy dwie
godziny fajnej, klimatycznej space opery, a nagle przez kilka minut twórcy każą
mi siedzieć i się zastanawiać, czy ja aby dalej siedzę w odpowiedniej sali w
kinie? Co to w ogóle było? Przeczucie podpowiada mi, że to był po prostu Justin
Lin. W sumie należy się cieszyć, że wśród tych wrzasków i rytmu nie wszedł na
scenę Vin Diesel…
Słowem podsumowania: Kirk dalej nie jest
Kirkiem i to się już chyba nie zmieni. Natomiast cała reszta poszła w bardzo
dobrym kierunku i jeśli dalej podąży tą ścieżką, będę wyglądała kolejnych
filmów. Jakkolwiek nie wydaje mi się, by była na nie szansa, ale co tam. Patrzę
w kierunku nadchodzącego serialu i zacieram ręce.
Myślę, że tym razem twórcy rzeczywiście
spróbowali zrobić film, który mógłby zaaprobować Roddenberry. Jest sympatyczny
humor, są bohaterowie z osobowością, ciekawy pomysł i antagonista, który pod
pewnymi względami budzi żal. Film w ładny sposób pokazuje, że zło nigdy nie
jest tak po prostu złem samo dla siebie.
Wspomniałam na samym początku, że The Motion Picture to to nie jest – ale tutaj
muszę nadmienić, że pewne skojarzenie jednak miałam. [trochę spoiler, ale nie
aż tak] Bo oba filmy przedstawiają załogę Enterprise w czasach kryzysu, kiedy
wydaje się, że dalsze przygody naszych bohaterów nie będą już możliwe. Ich
ścieżki się rozchodzą. I fajnie się ogląda, jak oni sami odkrywają, że to są
ścieżki, które chyba jednak są skazane na wspólny bieg.
Film ze wszech miar do obejrzenia. Z dużym
zaleceniem, żeby zrobić to w kinie.
– We could be mauled to death by an interstellar
monster.
– That's the spirit, Bones.
Hum. A mnie tak boli łeb po każdym nowym filmie obejrzanym w kinie i tych wszystkich piu-piu kosmicznych, czy nie. Organizm mam nieprzystosowany do dzisiejszego hałasu i światełek :C Muszę to dobrze przemyśleć.
OdpowiedzUsuń" I proszę mi nie przypominać Jupiter: Intronizacji! NIE."
OdpowiedzUsuńA drugich Avengersów można? *gwiżdże niewinnie* *naprawdę niewinnie*
PS Od Vina Diesela proszę się odstosunkować. Jest osom.
Można. Jeśli chodzi o te wszystkie Marvelowe produkcje, to generalnie zapominam je pięć minut po obejrzeniu. Obecnie tylko się domyślam, że chyba widziałam drugich Avengersów. xD
UsuńSzczęściaro. Choć w pewnym sensie pamiętam z niego tyle, co mnie niemożebnie wkur...tyzania, tj. wątek Black Widow.
UsuńCzekaj, czekaj - czy to było to, gdzie ona miała ból dupy, że OMG JESTEM POTWOREM, gdyż albowiem *dum dum DUUUM!* nie mogła mieć dzieci? xDDDD
UsuńOdpowiedzUsuń
To. Ale też to, że zamknięta w pieprzonym średniowiecznym lochu na kłódkę, musiała czekać na ratunek. Bo ona może się włamywać do super strzeżonych rządowo-wojskowych baz bez potargania jednego włosa i być superszpiegiem z naprawdę wysokim ilorazem inteligencji, no ale kłódkę otworzyć? Jak zwierzę?
Usuń