(źródło) |
[będą spoilery, choć to w sumie bez większego
znaczenia]
Kiedy Ulv polecił mi ten film, przypomniałam
sobie, że w istocie widziałam swego czasu zwiastun w kinie. I – jeśli dobrze
pamiętam – miałam taką myśl, że film pewnie zadka nie urwie, no ale Simon Pegg
i Terry Jones (nie wspominając o reszcie zespołu Monty Pythona)… więc cóż może
pójść źle?
No więc, żeby nie przeciągać: głównym problemem
filmu jest jego wtórność. Wtórność w niemal każdym calu, element po elemencie.
No bo co dostajemy, kiedy już zasiądziemy do seansu? Główny bohater, zupełny
przeciętniak, prowadzi życie, z którego nie jest zbyt zadowolony, w dodatku
jest beznadziejnie zakochany w pewnej kobiecie, która niekoniecznie jest nim
zainteresowana. Nagle dostaje nieograniczoną moc: najpierw korzysta z niej, by
osiągnąć swoje drobne cele – małe, raczej egoistyczne pragnienia. Potem
uświadamia sobie, że z taką mocą może zbawić świat. Próbuje to robić, ale
oczywiście efekty są opłakane. Ostatecznie więc dochodzimy wraz z bohaterem do
wniosku, że cała ta moc to o kant poślada uderzyć i najlepiej żyć po swojemu,
bez takich bajerów. A kobieta i tak się w końcu w bohaterze zakocha.
Brzmi znajomo?
Tyle tylko, że tym razem zamiast dziennikarza Bruce’a
mamy nauczyciela Neila, granego
przez Simona Pegga.
Żeby nie było nieporozumień: ja się dobrze
bawiłam podczas oglądania tego filmu. Naprawdę. Po prostu… no, perypetiom
bohaterów towarzyszyło absolutnie zerowe napięcie. No bo przecież było
doskonale wiadomo, co zaraz nastąpi. Ten film nie zaoferował ani jednego
nieoczekiwanego rozwoju zdarzeń. I niby ta wtórność nie przeszkadzała jakoś
mocno, ale teraz, z perspektywy czasu, jednak odczuwam pewien niedosyt i chyba
rozczarowanie. Mam wrażenie, że można było się bardziej postarać, a tutaj Terry
Jones pojechał po linii najmniejszego oporu, jakby uznał, że nadrobi wszystkim
innym i przy scenariuszu to już nie trzeba się starać.
Nie no, nie powiem – trochę innymi elementami
rzeczywiście nadrabia. Po prostu mi przykro, że jednak scenariusz został
potraktowany tak po macoszemu.
(źródło) |
Nie da się ukryć, że kosmici są kapitalni –
głosy członków Monty Pythona w połączeniu z tak cudnie kreskówkowymi postaciami
dały świetny efekt. Do tego trzeba dodać dość przewrotne potraktowanie tematu „wyższej”
rasy i rozróżniania dobra od zła. Muszę przyznać, że kosmici bardzo trafnie kłują
widza w to zakodowane głęboko w mózgu, antropocentryczne postrzeganie
wszechświata.
Sam główny bohater również daje radę – i to
tylko trochę dlatego, że jest nauczycielem, a ja mam sentyment do tej profesji.
Bądźmy szczerzy: Simon Pegg może sobie grać kogokolwiek, a ja i tak będę
zachwycona. Neila po prostu nie da się nie lubić.
Ale oficjalnie powiadam: najmocniejszym
elementem filmu jest Dennis (Robin
Williams). Ujął mnie od pierwszego słowa – naprawdę, jakbym słyszała Vista. Tak
bardzo trafnie, tak bardzo wiarygodnie! No po prostu cudność. Z tego
wszystkiego teraz ja się naprawdę zastanawiam, czy ten nasz gałgan lubi, jak
się go mizia po brzuszku, czy tylko ściemnia, żeby nie robić nam przykrości.
Kurde, Dennis jest naprawdę cholernie dobrym psem. Może finałowa scena z nim
(ta, w której rozwiązuje się problem supermocy) trochę od tego odstaje, bo
jednak ta akcja wymagała bardzo głębokiej refleksji i poświęcenia, a Dennis
przedtem nijak nie pokazał, że jest zdolny do czegoś takiego, ale to był
zupełnie malutki zgrzyt, który niknie w ogromnie zarąbistości tego psa. Nie
wiem, czy to ostatnia rola Robina Williamsa, czy coś jeszcze zdążył zagrać –
ale to świetna rola. I mówcie co chcecie, ja będę teraz pamiętała tego aktora
jako Dennisa.
Bohaterowie drugoplanowi też są ciekawi i nie
nudzą – zarówno panna Pringle (Emma
Pierson), Ray (Sanjeev Bhaskar), jak
i Grant (Rob Riggle). Wszyscy na
swój sposób dają się polubić, choć każdy ma swoje wady. W gruncie rzeczy – oni wszyscy
mają absolutnie pełno wad.
(źródło) |
Jeśli miałabym jeszcze wskazywać zgrzyty
fabularne, to przyznam, że w którymś momencie odniosłam wrażenie, że Neil
okropnie sobie komplikuje to wszystko. Mam tu na myśli jego relację z Catherine (Kate Beckinsale): no bo
kiedy przyłapała go na tym, jak podglądał ją przez sufit, nie było problemu z
usunięciem tego wspomnienia i przywróceniem sytuacji do normalności. Dlaczego
więc nie mógł tego zrobić później, kiedy już Catherine zapałała do niego
wszystkimi fochami świata całego? W ogóle te fochy były, moim zdaniem,
strasznie od czapy, bo jakby nie patrzeć, Neil przecież zrobił wszystko po to,
żeby ich uratować i odkręcił uczucia sąsiadki tak szybko, jak się dało. Ale
uznaję, że to taka konwencja i tuż przed ostatecznym zakochaniem oblubienica po
prostu musi się wielce obrazić na bohatera. Niech im będzie.
To nie jest film, który by się jakoś
szczególnie zapamiętało. Jest sympatyczny do obejrzenia, dobrze się przy nim
wpiernicza popcorn, nieźle wciąga wino – ale jednak pozostaje w cieniu Bruce’a Wszechmogącego. Kaman, nawet był
żart o psiej kupie! Choć w sumie tutaj to się akurat zastanawiam, czy to nie
było celowe. Bo chyba zbyt duży zbieg okoliczności by był. Podobnie wydaje mi
się, że motyw z powracającymi do życia zmarłymi mógł być mrugnięciem w stronę Shaun of the Dead, choć nie zamierzam
się przy tym upierać.
Tak czy owak, warto obejrzeć w jakieś leniwe
popołudnie. Dla Dennisa.
– What are you talking about, Dennis?. Dennis, shut
up, I can handle this! Dennis, what are you talking about? Actually, that is a
really good point, what are you talking about?. Dennis, be able to speak!
– Biscuits!
Tak, zdecydowanie przy winie!
OdpowiedzUsuń