(źródło) |
Na ten film natknęłam się przypadkiem – to
znaczy Siem o nim wspomniała raz czy dwa razy i tak jakoś mnie to
zaintrygowało. Wiecie: normalnie pewnie w życiu bym po ten tytuł nie sięgała
(nazwisko reżyser, Ellie Kanner, kompletnie nic mi nie mówi ani z niczym się
nie kojarzy), gdyby nie to, że opowiada o grupie pisarzy in spe, którzy
uczestniczą w cyklicznych spotkaniach literackich, podczas których odczytują
fragmenty swojej twórczości, starają się nawzajem konstruktywnie krytykować, a
wszystko po to, żeby koniec końców ich wiekopomne powieści znalazły się w
księgarniach.
No bo ja jestem takim pisarzem in spe odkąd
pamiętam. Chyba trochę tak odkąd nauczyłam się pisać. Lekką ręką dwadzieścia
lat, a pewnie więcej. Więc cele i marzenia bohaterów Anonimowych Autorów są mi ogromnie bliskie. Co więcej – angażowałam
się nie raz w różnego rodzaju grupy wsparcia – fakt, głównie internetowo, ale
tak naprawdę nie ma aż tak wielkiej różnicy, bo ludzie ostatecznie i tak
zachowają się… no, po prostu jak ludzie – niezależnie od tego, w jaki sposób
się spotykamy i rozmawiamy. Więc naprawdę film miał szansę uderzyć mnie w całą
masę czułych punktów.
I rzeczywiście to uczynił.
Będą spoilery, bo większość przemyśleń pojawiła
się jednak pod wpływem końcówki, więc nie chce mi się krążyć.
Muszę nadmienić, że w Anonimowych Autorach podoba mi się nie tylko treść, ale i sposób
jej zaprezentowania: Zamiast tradycyjnego filmu, mamy do czynienia z czymś w
rodzaju paradokumentu – kamera śledzi bohaterów i pozwala im się wypowiadać
prosto w obiektyw. Kto i w jakim celu kręci dokument o początkujących
pisarzach? Nie wiadomo, ale to nie ma znaczenia. Fajne jest to, że każda z
postaci ma dzięki temu nieograniczone możliwości otwarcia się przed widzem, może
wprost powiedzieć, co myśli i o czym marzy. Może przedstawić swój punkt
widzenia na temat wydarzeń, które kamera podejrzała przed kilkoma minutami.
Moim zdaniem ta konwencja sprawdziła się przy tym temacie doskonale.
(źródło) |
Filmweb postanowił określić Anonimowych Autorów jako komedię. Z
mojego punktu widzenia jest to piramidalna bzdura. Owszem, od czasu do czasu
pojawiają się sceny wywołujące uśmiech, ale to trochę mało. Zwłaszcza że ten
uśmiech najczęściej jest podszyty dość dużą dawką goryczy (scena z agentem literackim
w gabinecie okulistycznym). Zresztą, goryczy w ogóle jest dużo w tym filmie.
Przede wszystkim jest kuzyn Avi John
K. Butzin (Dennis Farina) – weteran, któremu marzy się sława i bogactwo.
Marzy się do tego stopnia, że jest skłonny wyłożyć na jej poczet niemałe
pieniądze, czyli: uderza w selfpublishing. Z jednej strony, widać w nim
niecierpliwość, która leży u podstaw całego szeregu złych decyzji i łatwo
byłoby stwierdzić, że ot, głupi facet, sam jest sobie winny. Z drugiej, jak się
tak zastanowić, to ta niecierpliwość jest w sumie uzasadniona: Butzin ma swoje
lata. Nie bardzo może sobie pozwolić na obwąchiwanie się z karierą przez
kolejne dwadzieścia lat, nim wreszcie ktoś uzna, że jego powieść jest dobra. Ja
ten pośpiech jestem w stanie zrozumieć i dlatego tak mi Butzina szkoda. A
potem? Potem on już nie ma wyboru – skoro powiedział „A”, musi pociągnąć ten
alfabet. Nie podda się przecież ani nie przyzna do błędu. Jest wszak twardy,
był na froncie, nie będzie mu tu podskakiwać jakiś kurde rynek wydawniczy. W
moim odbiorze Butzin to postać tragiczna – ale i niezbędna w tym zestawieniu
bohaterów.
(źródło) |
Bo na grupę składa się bardzo różnorodny zestaw
autorów, z których każdy reprezentuje jakąś skrajność: jest więc wspomniany już
kuzyn Avi Butzin, ale jest też młoda, śliczna Hannah (Kaley Cuoco), co to nie czyta książek, ale za to pisze
sercem i przelewa na papier emocje; jest wykształcony, oczytany i pracowity Henry (Chris Klein); William (Jonathan Bennett), który
składa się w stu procentach z natchnienia i cytatów z Bukowskiego, za to
kompletnie nie pisze; jest w końcu małżeństwo: Colette i Alan Mooney
(Teri Polo, Dylan Walsh) – są obrzydliwie bogaci, a Alan – zresztą założyciel
grupy – zrobi wszystko, żeby uszczęśliwić swoją kochaną żonę. Ot, na przykład
bardzo się stara spełnić jej marzenie o byciu pisarką.
Sytuacja staje się napięta, kiedy Hannah
obwieszcza, że jej powieść znalazła wydawcę. I z jednej strony, owszem: pewnie
jest tu potencjał na komedię. Oto pozostali członkowie grupy, przepełnieni
zawiścią, robią co mogą, żeby opchnąć swoje książki zanim dzieło Hannah ujrzy
światło dzienne.
Tyle tylko, że to wcale nie wyszło zabawnie.
W ogóle mam wrażenie, że tą komedią to się
oberwało filmowi tylko dlatego, że ktoś spojrzał na obsadę i zobaczył Penny z Big Bang Theory. No więc nie – to tak
nie działa. Acz tu muszę nadmienić, że jest to najsłabsza postać filmu. To
znaczy nawet nie w samej postaci problem, ona jest tu potrzebna właśnie w
takiej formie. Natomiast Hannah w wykonaniu Kaley Cuoco to po prostu Penny.
Stuprocentowa Penny. Tak samo marzy o pisaniu, jest przesądna, śliczna i
głupia, nawet jej stosunek do Henry’ego przypomina początkową relację z
Leonardem. I ja patrzyłam na Hannah, a widziałam wyłącznie Penny. I trochę mi
to przeszkadzało.
Ale to tylko uwaga na boku. Przyczyny nieśmieszności
Anonimowych Autorów leżą gdzieś
indziej:
Po pierwsze dlatego, o czym już wspomniałam
przy okazji Johna: ja rozumiem te motywacje. Trudno mi się śmiać z kogoś, kto
przeżywa kolejną odmowę z wydawnictwa albo kompulsywnie sprawdza miejsce swojej
powieści w rankingu, bo są to bardzo bliskie mi emocje. I ani trochę mnie nie
bawią. Ja tym ludziom szczerze współczułam.
Po drugie, film pokazuje tak naprawdę dość
gorzką prawdę o ludziach. Bo przecież założeniem tej grupy było wzajemne wspieranie
się. Oni wszyscy powinni się cieszyć z sukcesu jednej z nich, a tymczasem ta
radość – mniej lub bardziej szczera – bardzo szybko gdzieś uleciała. Pospadały
maski i okazało się, że ludzie są po prostu małymi, zawistnymi ciulami. To nie
jest zabawne – to jest okropne. I okropnie trafne.
(źródło) |
Dlatego zresztą zaraz po obejrzeniu miałam
wrażenie, że Anonimowi Autorzy to cholernie
przygnębiający film. Potrzeba było trochę czasu, żebym zrozumiała, że jednak
wcale nie. Właściwie to chyba wręcz przeciwnie, on jest w dużym stopniu
motywujący – oczywiście, nie jeśli chodzi o pokazanie więzi międzyludzkich. Ale
w tej kwestii pisarskiej? Jak najbardziej.
Podoba mi się szczególnie to, że film nie rzuca
w widza banałem w stylu „ten a ten bohater był miły i uczciwy, więc zrobił
karierę, a tamta jest suką, więc los ją pokarze”. Bo przecież to, czy ktoś jest
miły czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest, kto jaką strategię obrał,
bo każda z nich niesie ze sobą cały pakiet konsekwencji. Etyka ma znaczenie mocno
drugorzędne. Oczywiście, najbardziej dotkliwie odczuwa to Butzin. Ale przecież
większość w ten czy inny sposób odnosi sukces: Colette, choć jest dość
niesympatyczną babeczką, dzięki ogromnej determinacji dopina swego. Nie tak jak
jej się marzyło, ale jednak – i trzeba uczciwie przyznać, że zapracowała sobie
na to. Walczyła. Pewnym przeciwieństwem jest tutaj Hannah – z pozoru taka
słodka dziewuszka – która ostatecznie okaże się typem, przynajmniej w moich
oczach, gorszym od Colette. Ale, jak wspomniałam, nie o moralność chodzi.
Strategia Hannah jest odmienna, jednak równie skuteczna. Trzeba tu też
wspomnieć o Henrym, który wydaje się trochę odstawać od reszty: jako jedyny
naprawdę skupia się na pisaniu – bez sztuczek, po prostu ciężka praca. I wiecie
co? Tak też można. Henry też odnosi sukces. I to wszystko tak naprawdę jest
mocno motywujące. Udało im się przecież.
Nie uważam już Anonimowych Autorów za przygnębiający film. Owszem, nadal nie jest
śmieszny, ale zostawia po sobie wrażenie, że upór, ciężka praca i konsekwencja
są w stanie doprowadzić człowieka mniej-więcej w te okolice, w których chciał
się znaleźć. Tak, to wszystko ma swoją cenę. Ale to już wybór potencjalnego
autora, jaką cenę jest w stanie zapłacić.
Everything that John K. Butzin has learned about
writing comes down to two simple words: Tom Clancy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz