Vist na wydmach. Bo tak. |
No, tak naprawdę to już po wakacjach, ale
pocztówka to pocztówka. No… A tak naprawdę, to zgapiam nieco od Siem, która się
pochwaliła swoim wyjazdem. My jesteśmy turystami patriotycznymi bardziej –
znaczy jeździmy po Polsce. Tak, będę utrzymywać, że to kwestia patriotyzmu, a
nie na przykład tego, że się peniam jechać w kraje, w których trzeba mówić w
inszych językach… No w każdym razie w tym roku objechaliśmy sobie nieco naszych
latarni morskich. Zebraliśmy stempelki do latarniowych paszportów i lada moment
ślę wnioski o odznakę Blizy. A co! Poza latarniami, warte polecenia są kamienne
kręgi Gotów nieopodal Grzybnicy (wstęp wolny, ludzi nie ma, las i kręgi – jest
klimacik) oraz ruchome wydmy przy Łebie – myślałam, że to będzie tylko trochę
piachu i ogólnie byłam sceptycznie nastawiona, ale to naprawdę dość imponujący
widok. No i nie zapominajmy o największym na świecie pomniku ziemniaka w
Biesiekierzu. Absolutnie trzeba zobaczyć pomnik ziemniaka. W życiu nie
widzieliście tak majestatycznego ziemniaka. Bulwa ma 3,95 m, cały pomnik zaś –
9 metrów wysokości. Totalnie domagamy się przeniesienia przyszłorocznego
Pyrkonu do Biesiekierza!
Ale to tylko taki skrót wrażeń. Tak naprawdę
zwiedzanie zwiedzaniem, ale w tych nadmorskich mieścinach wieczorami można albo
dreptać po ichniejszych Krupówkach, albo… no, na ten przykład czytać (w Łebie
był milion księgarni, więc każdy znajdzie coś dla siebie). U nas, obok
czytania, doszła jeszcze opcja filmów. Ogólnie to od początku wyjazdu chodziło
za nami obejrzenie Bad Boys albo
przynajmniej czegoś w tym stylu (efekt oglądania Hot Fuzz parę dni przed wyjazdem) – więc gdzie tylko mogliśmy,
szukaliśmy jakichś takich wakacyjnych filmów sensacyjnych z lat
dziewięćdziesiątych. Okazało się to bardziej niż problematyczne, więc
ostatecznie oglądaliśmy po prostu co się udało dopaść w namiocie „wszystko po
3zł” i temu podobnych miejscach. A ponieważ, tak szczerze, zupełnie nie chce mi
się pisać dla każdego tytułu osobnej, pełnoprawnej notki, zrobię tu takie
wakacyjne podsumowanie po prostu.
No to jazda.
Ruchome obrazki…
Kaznodzieja
Obejrzeliśmy piąty odcinek – wciąż nic się nie
dzieje, a ja wciąż mam nadzieję. Kolejnych odcinków nie daliśmy rady obejrzeć
na wyjeździe, bo mieliśmy internety na korbkę.
...i same wydmy. Duże są. DUŻE. |
Interstellar
Ogromnie mnie ten film zaskoczył – na plus. Po
pierwsze, zupełnie nie spodziewałam się takiej roli Matthew McConaugheya.
Aktor, który kojarzy mi się głównie z komediami romantycznymi, tutaj naprawdę
pięknie dał czadu. Po drugie, w ogóle zauroczyła mnie sama koncepcja, którą w
dużym skrócie mogłabym określić jako „Odyseja
kosmiczna spotyka Efekt motyla”
(nawet chciałam tak zatytułować samodzielny wpis o tym filmie, kiedy jeszcze w
ogóle brałam pod uwagę pisanie samodzielnych wpisów). Jest piękna muzyka,
piękna strona wizualna… no, tylko zakończenie trochę, jak na mój gust,
rozwleczone. Kiedy już było wiadomo, o co chodzi, ogarnęła mnie pewna
niecierpliwość. Bo napięcie zeszło i było tylko czekanie, aż film pokaże
wszystko to, co i tak już wiedzieliśmy, że ma pokazać.
Świetny Michael Caine.
Matt Damon nie sadził ziemniaków.
Locke
Ciekawy pomysł na film: facet wsiada do
samochodu i jedzie. I generalnie od tej pory widzimy tylko jego, Ivana Locke
(granego przez Toma Hardy’ego), ewentualnie kamera pokazuje rozmyte światła
latarni albo listę kontaktów w telefonie bohatera. Poza Ivanem, występuje
jedynie kilka postaci – a wszyscy wyłącznie jako głosy, z którymi nasz
protagonista rozmawia przez telefon: żona, szef, podwładny, synowie i tak
dalej.
Nie ma żadnej intrygi, skradzionych diamentów,
morderstwa ani nic. Dramat bohatera jest czysto obyczajowy, ale Tom Hardy
sprawił, że naprawdę zaangażowałam się w los Ivana i kibicowałam mu w jego
przepychankach z poszczególnymi osobami.
Fajny film i cieszę się, że go widziałam, ale
nie ma nic wspólnego z opisem na pudełku. Tak tylko uprzedzam.
Grawitacja
Jednocześnie lubię ten film i mnie wkurza.
[będą spoilery]
Lubię, bo jest naprawdę piękny wizualnie
(wyobrażam sobie, że w kinie musiał zapierać dech), a bohaterka grana przez
Sandrę Bullock to fantastyczny pokaz siły woli, uporu i determinacji, mimo że
początkowo wydaje się mocno niegramotna. Film pozwala zastanowić się, co w
człowieku mogą wyzwolić ekstremalne warunki.
A jednak fabuła leci nieco liniowo i
przewidywalnie, przez co jednak emocje podczas oglądania trochę opadły. A
szkoda, bo Grawitacja ewidentnie jest
nastawiona na emocje, kopie widza po czułych miejscach w serduszku i, co
więcej, kopie umiejętnie i z wyczuciem.
Ponadto drażniło mnie jakieś takie olanie Matta
(George Clooney). To znaczy ja po prostu nie mogłam cieszyć się z sukcesów
bohaterki i z jej ostatecznego uratowania się, bo w tyle mózgu wciąż mi
siedziało „no świetnie, laska, ale wiesz: MATT! Może chociaż trochę żalu?” –
jasne, wiem, że kto by tam się krygował i bawił w żałobę, kiedy sam cudem
uniknął śmierci. Ale trudno – film sam jest sobie winien. Było nie zabijać tak
sympatycznego bohatera, o!
Z tych dwóch powodów wolę jednak Interstellar, ale nie będę się kłócić z
tymi, którzy twierdzą, że Grawitacja
to świetny film. No bo taka prawda.
Widok z latarni w Czołpinie. Takie tam. |
Więzy krwi
Obiecali na pudełku pościgi, wybuchową akcję i
w ogóle. Niestety, film chyba nie wiedział, co mu napisali na pudełku.
To znaczy to nie tak, że Więzy krwi są złe. Nah, nawet mi się podobały… w momentach, kiedy
nie były tak śmiertelnie nudne… i kiedy nie było akurat sceny z Milą Kunis, na
którą – przepraszam najmocniej – mam alergię (z moich obserwacji wynika, że jej
największym sukcesem aktorskim była Jackie w Różowych
latach 70.). Niewątpliwie film może się pochwalić jednym z mniej
dynamicznych, najnudniejszych pościgów samochodowych, jakie widziałam.
Natomiast daje radę jako obyczajówka: rozchodzi
się o dwóch braci, jeden właśnie wyszedł z więzienia, drugi jest policjantem. I
te ich relacje mi się podobały. Polubiłam Chrisa (Clive Owen) i bardzo starałam
się nie myśleć o Franku (Billy Crudup) jako o głupiej cipie.
Naprawdę się starałam. Ze zmiennym powodzeniem.
W każdym razie nie dajcie się zwieść, to nie
jest film sensacyjny. Sceny sensacyjne zasysają przeokrutnie. Ale sceny kameralne,
szczególnie te z braćmi – są naprawdę poruszające.
Film wart obejrzenia, ale na pewno nie kiedy
szukacie czegoś w stylu Bad Boys.
Neron: Władca imperium
Ciągle nie obejrzeliśmy, bo Ulv orzekł, że to
będzie straszna kupa.
Ja wiem, że będzie. Obejrzę niebawem i dam
znać, jak duża.
…i nieruchome literki
William King, Zabójca Trolli
Typowo wakacyjno-toaletowa lektura. Zbiór
opowiadań, rozpoczynający osadzony w uniwersum Warhammera fantasy cykl o
tytułowym krasnoludzie Gotreku oraz jego towarzyszu Feliksie. Opowieści mają
rewelacyjny klimat, są dynamiczne, bohaterowie wyraziści i naprawdę bardzo
szybko i przyjemnie się to czyta. No, czytałoby się. Bo to, co z tekstem Kinga
zrobił polski wydawca, Copernicus Corporation, to jest jakaś rzeźnia, krew i
pożoga, płacz i zgrzytanie zębów i nigdy – naprawdę, nigdy, wliczam w to
wszelkiego rodzaju selfy i vanity – nie widziałam książki wydanej do tego
stopnia niedbale. Zabójca Trolli wygląda, jakby nikt go nie przepuścił nawet
przez autokorektę Worda, cóż dopiero mówić o żywej osobie korektora. O
redaktorze w ogóle nie chcę wspominać, bo po co kopać leżącego. Chociaż nie,
tego leżącego trzeba kopać, w butach z ćwiekami najlepiej, albo założywszy raki,
bo jak Jeżusia kocham, żądanie od ludzi pieniędzy za takie coś to jest zwykła
kradzież. Literówki, orty, powtórzenia, interpunkcja na każdej stronie –
każdej! – to jakaś kpina. Nie wiem, najwyraźniej tłumacz ma duże problemy z
rodzimą składnią, bo wydaje się, że coś takiego jak zdanie podrzędne to dla
niego abstrakcja. I jasne, jest od tłumaczenia, nie od korekty. Ale skoro
nikomu się nie chciało zatrudniać korektora, to sorry, wszystko zatrzymało się
na etapie tłumacza. Przykro mi, panie Grzegorzu Bonikowski. Dziwi mnie ta
sytuacja tym bardziej, że wydawałoby się: hej, Warhammer, taka marka, taka
franczyza, chyba ich stać, żeby dbać o jakość wypuszczanych produktów. Ale
okazuje się, że lol nope.
Ale, jak wspomniałam, same historie są naprawdę
fajne. Najlepiej od kogoś pożyczcie. Albo poszukajcie w taniej książce. Mrok,
krew i chaos.
Still majestic. I Króliś. |
J.M. Dillard, Star Trek: Rebelia
Ta książka to był taki trochę eksperyment z
mojej strony. Właściwie miałam o niej napisać na startrekowym blogu, ale chyba
nie ma to większego sensu – pewnie wrócę do niej przy okazji pisania o filmie.
No tak, bo to powieściowa adaptacja filmu pod
tym samym tytułem. Adaptacja, muszę dodać, bardzo wierna. Właściwie wygląda
miejscami tak, jakby autorka odpaliła film, patrzyła przez kilkanaście sekund,
włączała pauzę, robiła notatki, odpalała na kolejne kilka sekund i tak dalej.
Moje dylematy w związku z tą powieścią zasadzają się na dwóch sprawach:
Po pierwsze, nie cierpię Rebelii. Jest to mój najbardziej hejtowany ze Star Treków. Jest
okropny. Jest kompletnym odwróceniem wszystkiego, co- ale hej, po co ja mam Wam
pisać? Polecam obejrzeć sobie tę recenzję i zwrócić szczególną uwagę na
wtrącenia Linkary. Bo ja się z nim po prostu zupełnie, ale to zupełnie zgadzam.
Toteż trudno było mi się zaangażować w czytanie powieści, która jest tak
naprawdę spisaniem okropnego filmu. Siłą rzeczy – powieść też jest okropna, z
dokładnie tych powodów. To znaczy tak, autorka tu i ówdzie rozwija nieco
motywacje bohaterów, ale wiecie co? Chyba tylko pogarsza tym sytuację.
Po drugie, zastanawiam się cały czas, jaki jest
cel istnienia tej książki i do kogo ona jest adresowana. Nie do fanów Star
Treka raczej, bo tak naprawdę po co komuś, kto oglądał film, czytać powieść,
która jest toczka w toczkę przepisanym filmem? Ale do osób nieobznajomionych ze
Star Trekiem (oczywiście, w szczególności z Następnym
Pokoleniem) też nie, bo autorka radośnie olała głównych bohaterów – czyli cały
mostek Enterprise – i opisy wyglądu czy motywacji ograniczyła do Ba’ku i Son’a.
A więc, jak rozumiem, zakłada, że czytelnik zna Picarda i jego ludzi, więc nie
ma potrzeby rozwijać ich charakterów ani nic z tych rzeczy. Z tego mi wychodzi,
że to książka dla ludzi, którzy oglądali serial, ale nie widzieli jeszcze Rebelii… cóż, nie wiem, czy to jest
grono na tyle szerokie, żeby warto było wydawać tę powieść.
Jeśli chodzi o sam tekst, to cóż – po Zabójcy Trolli było dość odświeżające,
że dało się to czytać bez zgrzytania zębami. Styl jest totalnie przezroczysty,
to naprawdę są suche zapiski, tu i ówdzie nieco rozpoetyzowane (głównie w
głupawych scenach z zatrzymaniem czasu), ale generalnie spływa po człowieku.
Jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie,
powiedziałabym: jeśli bardzo chcesz, to sobie przeczytaj. Nie boli (poza bólem
płynącym z samego filmu). Ale naprawdę, da się fajniej spędzić ten czas.
Terry Pratchett, Pasterska korona
[też nieco spoili]
Trochę na tę lekturę czekałam. I nie przeczę, była najlepsza z tych trzech przeczytanych wakacyjnie książek. Ale cóż… konkurencja naprawdę była dość słaba.
Trochę na tę lekturę czekałam. I nie przeczę, była najlepsza z tych trzech przeczytanych wakacyjnie książek. Ale cóż… konkurencja naprawdę była dość słaba.
A jednak Pasterska
korona pozostawiła po sobie pewną gorycz. Nie to, że od razu wielkie
rozczarowanie. Tylko że ja po prostu lubię ten cykl. Od dawna mówię, że cykl o
Ciutludziach jest moim ulubionym ze Świata Dysku. Tymczasem tutaj jakoś w ogóle
nie czułam, że to jest finał mojego ulubionego cyklu. Jasne, Mac Feegle byli
świetni, ale na przykład już sama Tiffany jakoś tak… sama nie wiem. Zbladła.
Wolałam ją jako dziecko. Ciągle trudno mi wybaczyć Babcię, ale z drugiej strony
– naprawdę, w ładny sposób zrealizowany wątek. Geoffrey z Mefistofelesem mają swój
urok i wzbudzają sympatię.
Niemniej miałam na przykład wrażenie, że pewne
rzeczy niepotrzebnie się powtarzają – jak temat paznokci i stóp pewnego staruszka.
Bawiło za pierwszym razem, może i za drugim… za czwartym już miałam takie „tak,
tak, wiem, ma twarde paznokcie, idźmy dalej!”. Nie przekonuje mnie też finałowa
wszechmoc Tiffany. To znaczy ja rozumiem, że wszystko do tego zmierzało: że
młoda czarownica odkrywa w sobie moc i siłę, by być godną następczynią. Ale
nie. Po prostu nie – bez przesady. Dla mnie to było przegięte. W samej
ostatecznej rozwałce natomiast nie czułam jakoś napięcia. Nie wiem, z czego to
wynikało.
Ogólnie rzecz ujmując, nie był to taki finał
Świata Dysku, jakiego oczekiwałam po czytanych tu i ówdzie zajawkach. Choć powieść
ma też wiele dobrego, więc ogólnie polecam – jak zawsze zresztą Pratchetta.
Tyle tylko, że lepiej mieć za sobą całość cyklu o Tiffany Obolałej.
I wtedy wezwała mnie szara rzeczywistość i
budzik o 3:25.
A teraz wyobraź sobie kombo. Matt Damon sadzi bulwę która ma 3,95 metra!
OdpowiedzUsuńNo i zapomniałaś o bazie rakietowej.
A z mieścin nadmorskich wygrywa Łeba. Jest zdecydowanie przyjazna, mniej zatłoczona od reszty, nie taka rozwrzeszczana. Lubią psy. Wielkim przegranym jest Mielno, to taka dresiarska wiocha(wiocha, bo to wieś, nie miasteczko, dopiero ubiegają się o prawa miejskie) pełna pijanych młodocianych. Pierwsze wrażenie zrobiło koszmarne, potem nieco im podskoczyło, ale niesmak pozostał. Rozumiem, że młodzi lubią się bawić, ale na bogów. Osiem osób modlących się do 0,75 przez kilka godzin a potem zachowujących się jakby obalili właśnie całą piwniczkę Austerii to nieco smutny widok.
O bazie nie zapomniałam, a po prostu nie chciałam przedłużać wstępnej części ;) Zresztą, bazę na pewno każdy zna, tam pełno ludzi było. Ok, ok, na wydmach też. I z wydmami się też zastanawiałam, no ale jednak kaman, my tam możemy reboot "Faraona" kręcić! :D
Usuń