Autor: Marcin
Jamiołkowski
Tytuł: Okup krwi
Miejsce
i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius
Creations
Pisałam już o tym, jak mnie wkurzyć (nota bene, do gry nie zajrzałam od
czasu, jak zabiłam pierwszego bossa i wygrałam kilka walk – serce mnie boli na
myśl o tym, że teraz przegram i będę się bujać od początku…). Teraz parę metod,
jak zdobyć froowe poparcie i błogosławieństwo.
Kiedy usłyszałam o Okupie krwi i o tym, że to powieść o warszawskim magu, właściwie
nie było innej opcji: musiałam sięgnąć po tę książkę.
Generalnie mamy tu do czynienia z urban
fantasy, ale zupełnie niepodobnym do takiego chociażby Króla wron, o którym pisałam dopiero co. Opowieść Marcina
Jamiołkowskiego jest bardziej… normalna. Nie ma dziwacznych stworów, bestii nie
z tego świata, podróży do miasta na pograniczu jawy i snu. Jest całkiem zwykła,
codzienna Warszawa – i magowie. Co jest o tyle skomplikowane, że Warszawa to
miasto, w którym nie działa magia. I w tym sęk.
Główny bohater, Herbert Kruk, jest magiem – i krawcem.
I tutaj pierwszy plus książki. Nie ukrywam: nie czytałam chyba jeszcze powieści
o krawcu. Szczególnie na początku ma to swój urok, kiedy rzeczywiście widać, że
bohater nie jest w ogóle typem awanturnika – nie umie się bić, nie ma
doświadczenia w uciekaniu. Ma za to całkiem spore poczucie humoru i dystans do siebie,
które sprawiają, że jego narracja daje wiele frajdy czytelnikowi.
„Facet wyglądał na nawykłego do bitek, a ja, no cóż… mogłem mu co najwyżej koszulę uszyć.”
Przyznam, że nieco żałuję, że ten charakter
Herberta gdzieś po drodze zaginął. Tak naprawdę akcja rozgrywa się w dość
krótkim czasie (jedna doba, o ile się nie mylę), a bohater z tego trochę
nieporadnego, pociesznego krawca przeobraża się w całkiem niezłego kozaka. Pod
koniec skutecznie daje w skórę przeciwnikom – zarówno wręcz, jak i za pomocą
broni palnej. A ginie gdzieś to, że przecież facet jest krawcem. Oczywiście, po
części jest to usprawiedliwione tempem akcji. Trudno oczekiwać przerw na
dzierganie, kiedy każda minuta jest ważna i kiedy człowiek walczy o życie. Nie
mówię, że mam świetny pomysł, jak należałoby pogodzić dynamiczny rozwój wydarzeń
z akcentowaniem profesji naszego maga – ale żałuję, że autor niczego nie
spróbował. Nie ukrywam, że liczyłam przynajmniej na to, że Herbert przyszyje paski
plecaka. A kto wie, być może za pomocą igły i nici mógłby też uskutecznić
jakieś interesujące czary.
Są też, ma się rozumieć, bohaterowie
drugoplanowi: i ci też dają radę. Anna jakimś cudem mnie nie irytowała, Wyga i
Zezel z kolei to niezbyt nachalne i bardzo sympatyczne sidekicki – szczególnie ciekawa
jestem Zezela, bo pojawił się raczej epizodycznie i chętnie zobaczę go więcej w
kolejnych tomach. Może główny antagonista pod koniec wydał mi się nieco banalny
w swoich pragnieniach, ale znów: ufam, że da się z niego jeszcze sporo
wycisnąć.
Atut drugi Okupu
krwi: magia. Jest zwyczajnie świetna. Po pierwsze, podoba mi się, że nie
polega na tworzeniu czegoś z niczego, tylko na przekształcaniu – a żeby coś
przekształcić, trzeba mieć jakąś bazę. Współczesne artefakty. I Herbert jest
zaopatrzony w takie artefakty, a są to rzeczy, o których człowiek nigdy by nie
pomyślał, że mogą być magiczne. To samo dotyczy zaklęć, czyli po drugie: żadne
tam mroczne inkantacje – raczej zaklinanie rzeczywistości dobrze znanymi
formułkami, które kształtują ją przecież na co dzień, tylko nawet nie zwracamy
na to uwagi.
Magia jest prosta, subtelna i logiczna. Bardzo
w moi guście. I, żeby nie było, potrafi być też naprawdę efektowna.
Ale, jak wspomniałam, powieściowa Warszawa jest
miastem pozbawionym magii. I tutaj trzecia rzecz, być może w sumie
najważniejsza, dzięki której kupuję powieść Jamiołkowskiego z całym
dobrodziejstwem inwentarza: tytułowy Okup Krwi. O moim stosunku do lektury
ostatecznie zadecydował fragment z ojcem tłumaczącym Herbertowi, dlaczego w
Warszawie nie działa magia. Tak, może jestem prosta, ale moje
lokalno-patriotyczne serduszko kwiliło z uciechy przy tej scenie. Bo to było
piękne: całkiem proste, jakieś takie niewymuszone przypomnienie, czym jest
Warszawa. Dla mnie był to tak naprawdę cichy hołd, tym bardziej poruszający, że
wkomponowany w treść tak po prostu, ot, w jakimś dialogu, bez puszenia się i
wielkich słów – przy czym mam świadomość tego, że może nadinterpretuję, ale
szczerze? Wcale mi to nie przeszkadza i będę się trzymać swojej wersji. Od
tamtej sceny traktuję Okup krwi jako głęboki
ukłon w stronę miasta, które wielbię z jego wszystkimi mankamentami, z długą
historią, młodą Starówką, architektonicznym chaosem i tak dalej.
Swoją drogą, przyjemnie było śledzić losy
Herberta w Warszawie: jakkolwiek zupełnie nie znam Podkowy Leśnej, to jednak
trasę do Starówki całkiem nieźle mogłam sobie wyobrazić. Fakt, brakowało mi nieco
opisów. Nie był to, chwała bogom, poziom Gniewnego lata, ale i tak w niektórych momentach miałam wrażenie, że można by tekst
okrasić dodatkowymi opisami, zamiast poprzestawać na nazwach ulic.
Tradycyjnie muszę się jeszcze doczepić do
redakcji i korekty. Czekam na dzień, w którym przeczytam książkę od Genius
Creations, w której te elementy nie będą kulały. W przypadku Okupu krwi ewidentnie przepuszczono masę
(masę!) powtórzeń – przy czym nie jestem pewna, czy na początku nie zwracałam
na nie uwagi, czy one zaczęły się pojawiać mniej-więcej od połowy powieści
(korektor był już zmęczony? Kończył mu się czas?), ale w każdym razie coś było
mocno nie halo. No i to przeczące kiwanie głową – niby jak? Redakcyjnie też
należałoby jeszcze sporo doszlifować. Po prostu było widać, że miejscami
dialogi zgrzytają, zdania są nieco niegramotne, być może dałoby się coś
skrócić, a coś uwydatnić. Brakowało szlifu, który by tę wielce obiecującą
bryłkę przeobraził w brylant z prawdziwego zdarzenia. Mam nadzieję, że drugi
tom pod tym względem będzie się lepiej prezentował. Nie chciałabym, żeby
zmarnował się facet, który ma szansę być jednym z moich ulubionych bohaterów
literackich.
Aha – przepraszam, nie mogę się powstrzymać:
„Klawisze aż furczały i zastanawiałem się, ile czasu zajmuje człowiekowi nauka bezwzrokowego pisania.”
Oczywiście, sporo zależy od człowieka – ale styknie
rok niezbyt intensywnej nauki. ;)
[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations]
Chciałbym
powiedzieć, że znam kung-fu i umiem rozbroić napastnika spojrzeniem, pozostając
ciągle w pozycji lotosu i medytując, ale niestety nie wiem nawet, jak ta
pozycja wygląda.
Noo, może się skuszę :D
OdpowiedzUsuńMyślę, że warto - nie jest doskonale, ale jest bardzo dobrze, lekko i dynamicznie. I interesująco. :)
UsuńDziękuję za ten tekst, książkę wciągam na listę życzeń. A muszę nadmienić, że to nie jest pierwsza pozytywna opinia, jaką czytałam. Coś w tym musi tkwić.
OdpowiedzUsuń