Nie tak dawno piałam z zachwytu nad książką Andy’ego Weira. Wyraziłam też pewne obawy co do ekranizacji – obawy, które nie
opuściły mnie aż do dnia, w którym obejrzałam film. Miotałam się ciągle między
jaraniem a paniką. Teraz na spokojnie mogę powiedzieć: film w reżyserii Ridleya
Scotta mi się podobał. Tylko że o ile powieść uwielbiam, o tyle film po prostu
lubię.
Moja największa obawa, czyli Matt Damon w roli Marka, okazała się płonna. Uważam, że
aktor całkowicie dał radę – nie jest co prawda tak zapamiętywalnym przykładem
studium samotności jak choćby Sam z The Moon, ale i historia jest tym razem bardziej o determinacji niż o
samotności. To znaczy wróć: jeśli miałabym się czepiać Marka, to za dużo je. Biorąc pod uwagę dość kameralną scenerię... umówmy się, że to nie jest film dla ludzi z mizofonią.
Jeśli zaś chodzi o pozostałych bohaterów, to
bywało różnie. Pomijam to, czy na pewno w ten sposób wyobrażałam sobie daną
postać – wiadomo, że to rzecz indywidualna. Natomiast – co tak naprawdę jest
wyłącznie moim problemem – nie umiałam traktować poważnie dyrektora Sandersa (Jeff Daniels). I to nawet nie
wina aktora. Ot, po prostu ilekroć pojawiał się na scenie i mówił jakieś podniosłe
rzeczy, ja oczyma wyobraźni widziałam:
To silniejsze ode mnie - wiem, Daniels grał w mnóstwie innych filmów i jestem debilem. Trudno.
Miło było zobaczyć w roli Purnella Donalda Glovera, którego tak bardzo zabrakło swego czasu w
Community. Co prawda jest to
ewidentnie comic relief, ale na tyle
sympatyczny, że faktycznie mnie bawił. No i Sean Bean, czyli Henderson, znów
nie ginie!
Ale część moich obaw jednak się sprawdziła:
chodzi mi tu o różnice między książką a ekranizacją. Wiem, że były z różnych
względów konieczne. Rozumiem tę konieczność. Nie zmienia to faktu, że na
przykład wycięcie części narracji Marka mocno okroiło całość z humoru. No i w
powieści Mark o wiele dokładniej wyjaśniał swoje poczynania, dzięki czemu
wszystko wydawało się takie niemal oczywiste, jak u Verne’a: no tak, jasne,
żeby zrobić wodę i rozpocząć uprawę ziemiaka wystarczy to, to i to. Logiczne.
Tymczasem w filmie było tak mniej-więcej powiedziane, jak Mark doszedł do pewnych
pomysłów, ale wciąż zostawało sporo niejasności. Szkoda, lubiłam tamto
wrażenie, że hej, gdybym teraz wylądowała na Marsie, to chyba bym sobie
poradziła.
Okrojenie powieści nie sprowadziło się,
niestety, tylko do usunięcia części technobełkotu. Wycięto też kilka epizodów,
przez co fabuła rozwija się tak naprawdę bez większych zakłóceń. Byłam
zawiedziona brakiem co najmniej dwóch trudności, z którymi mierzył się
książkowy Mark, a które film pominął. Ale znów: rozumiem. Pewnie tak było
dynamiczniej i spójniej czy coś. Niech tam.
Przeinaczono też trochę charakter bohaterów –
niby niewiele, ale jednak. Mark jawi się jako większy heros niż był w książce,
zszywa się niemal jak Ta-Laska-Która-Chcialaby-Być-Ripley w Prometeuszu i w ogóle. Zresztą,
pominięcie niektórych komplikacji na Marsie zapewne dyktowała, oprócz ograniczeń
czasowych, właśnie chęć uczynienia Marka lepszym. Wszak więcej problemów to
więcej błędów popełnionych przez Whatneya. Kto by chciał oglądać przygody
kogoś, kto głupiej lutownicy nie umie odłożyć jak należy?
Cóż – ja.
W kluczowym momencie podmieniono Becka (Sebastian Stan) z Lewis (Jessica Chastain) – dobra, wiem,
inaczej wyszłoby na to, że pani dowodząca Hermesem tak naprawdę nic nie
zrobiła. Musiała dostać jakiś heroiczny czyn, no nie? A jednak w moim odczuciu
wcale nie – i nie po to są specjaliści w jakichś dziedzinach, żeby w
najtrudniejszych, najważniejszych momentach odsuwać ich od stanowiska. Lewis miała
zarządzać i koordynować, a od wiszenia na sznurku w kosmosie miała lepszych w
załodze. Ta zmiana mnie po prostu zirytowała – choć sama Lewis tak w ogóle
dawała radę (choć niezmiennie przypominała mi doktor Crusher).
Ale największym grzechem Marsjanina nie jest nawet to, z czego okroili fabułę, a to, co
dodali – mianowicie zakończenie. Cały ten rozmemłany, zupełnie zbędny epilog,
który nie wiadomo po co jest. Trochę jakby twórcy przypomnieli sobie, że hej,
nie można zrobić filmu o ratowaniu faceta, który utknął na Marsie – przecież trzeba
przekazać jeszcze widzom jakąś Większą Prawdę. No więc wpieprzyli tę Większą
Prawdę w doklejone zakończenie, coś o podboju kosmosu i takie tam. Nie wiem.
Było to po prostu boleśnie zbędne.
Wielka szkoda, bo powieść uwielbiam właśnie
między innymi za to, jak się kończy.
Niemniej jest humor Marka. Jest (choć niewiele)
technobełkot. Jest sadzenie ziemniaków na Marsie, samotność i determinacja
rozbitka, no i wspaniałe marsjańskie pejzaże. Tak naprawdę jest to, co dało się
wycisnąć z powieści – moim zdaniem, cholernie trudnej do zekranizowania. No i były emocje wywoływane przez te banalne, oklepane sceny z obserwowaniem startu rakiety i tak dalej - i działały, dokładnie tak jak w książce. Człowiek widział, że to tandetne chwyty, ale jednak się cieszył i bał razem z bohaterami.
Cieszę się, że obejrzałam ten film. To dobra
historia i fajnie, że teraz będzie jeszcze szerzej rozpoznawalna. Przyznam, że
jestem szalenie ciekawa, jak zmienia się perspektywa w zależności od tego, czy
czytało się książkę czy nie. Ja nie mogłam się, niestety, uwolnić od
porównywania z powieścią Weira, czego trochę żałuję. Z drugiej strony, mam
wrażenie, że bez podkładki z oryginału byłoby mi trochę trudniej ogarnąć, jak
doszło do niektórych sytuacji w filmie.
Ach, jeszcze jeden smuteczek, kto czytał, ten
pojmie: NIE POKAZALI CYCKÓW! :C
Fuck you Mars.
"co tak naprawdę jest wyłącznie moim problemem – nie umiałam traktować poważnie dyrektora Sandersa (Jeff Daniels)". To nie jest tylko Twój problem. Zapewniam :):)
OdpowiedzUsuńFajna recenzja. Jeżeli chodzi powieść, to czytałem i najbardziej obawiałem się w którą stronę pójdzie Scott. Czy nie przesadzi z tym "techbełkotem". Idealnie wyważył ton książki i wyjął to co najważniejsze. Pozdrawiam Fraa Fararo
No nie mów, że wycięli burzę piaskową (tę ze środka, nie z początku)? Och.
OdpowiedzUsuńWróciłam z kina.
OdpowiedzUsuńWYCIĘLI CYCKI.
Mogę darować absolutnie wszystko, ale to, że przetworzyli cycki w jakąś nieokreśloną obrazę, którą wzięło do siebie ego prezydenta jest po prostu wysoce niestosowne i z dupy :/
A tak w ogóle - podobało mi się. HERMES <3 to nie jest coś, co umiałam sobie wyobrazić, to musiał dla mnie ktoś poskładać i zrobił to przecudownie. I tak, ja też łapałam się na proste chwyty ze startami poszczególnych rakiet. Ba! Gryzłam pazury, choć przecież wiedziałam jak to się skończy! Kwestia Muzyki? Ujęć? Wolski potrafi *__*
Mam swoje do powiedzenia, ale teraz już się zamknę. Jutro nocia na blogasie ^^
A mnie zastanowił taki drobiazg. Mark aby uzyskać wodę spala zdaje się wodór i przy pierwszej próbie się wysadza, bo nie bierze poprawki na to, że oddychając zaburza proporcje wodorowo-tlenowe (mogę mylić, nie pamiętam). Zakłada skafander, rozpala ogień i jest cacy. Skrapla się woda. Ale już w kolejnych scenach Mark jest bez skafandra, ogień nadal się pali, czyli zakładam, że spalanie nadal ma miejsce. Co więcej pali się w namiocie, w którym rosną ziemniaki, które jak to rośliny również tlen produkują. I tutaj moje pytanie. Skoro za pierwszym razem wszystko mu pierdutło, to dlaczego nie teraz? O ile pamiętam, w książce on sobie najpierw tej wody naprodukował ileś tam litrów, a potem tylko jej używał. Spalania więcej nie było, bo niebezpieczne i nie bronię tu książki. Ale zastanawia mnie, czy czegoś jednak nie zrozumiałem, czy też twórcom to umknęło?
OdpowiedzUsuń