Autor: Paweł
Majka
Tytuł: Dzielnica obiecana
Miejsce
i rok wydania: Kraków 2014
Wydawca: Insignis
Być może pominęłam ten
detal, kiedy pisałam o Metrze 2033,
ale sięgnęłam po tamtą książkę tak naprawdę dlatego, że byłam zdania, iż należy
zaprzyjaźnić się z oryginałem, nim weźmie się za czytanie czegokolwiek z
szeroko pojętego Uniwersum Metra. Na przykład Dzielnicy obiecanej. Skoro odhaczyłam Głuchowskiego, z poczuciem
dobrze spełnionego obowiązku mogłam zagłębić się w pierwszą polską powieść spod
szyldu UM. Co też uczyniłam z niekłamaną przyjemnością.
Myślę, że nie będę
krążyć wokół tematu i zacznę najprościej jak się da:
Dzielnica obiecana
jest o niebo lepsza od Metra 2033.
Przede wszystkim – ma
ciekawą fabułę. W gruncie rzeczy można by w ogóle powiedzieć: ma fabułę. Bądźmy
szczerzy, Metro… to przewodnik po
moskiewskim metrze. Jakieś tło fabularne niby jest, ale równie dobrze można
twierdzić, że fabułę ma Doom: jasne,
coś z bazą w kosmosach, z inwazją… ale i tak chodzi tylko o to, żeby strzelać
do potworów. I – w moim odbiorze – w Metrze…
chodziło o przewleczenie czytelnika od stacji do stacji. Paweł Majka dostarcza
czytelnikowi konkretne historie ludzi, których losy się ze sobą splatają i
angażują emocjonalnie tegoż czytelnika. Dzieją się ciekawe rzeczy – są sojusze
i konflikty, podróż, wojna i mnóstwo innych, a wszystko przyobleczone w
historię Marcina i Ewy, którzy są zmuszeni znaleźć sobie w Krakowie nowe
schronienie.
I tu wchodzi kolejna
przewaga Dzielnicy obiecanej nad Metrem
2033: bohaterowie. Nie to, że są lepsi – znów starczyłoby powiedzieć, że w
ogóle są. U Głuchowskiego mieliśmy samobieżną kamerę Artema i gadające
pstryczki, które trzeba wcisnąć, żeby otworzyła się Artemowi furtka na kolejną
stację. W Dzielnicy… są to
przekonujące, pełnokrwiste postacie, o których można coś powiedzieć, których
przeszłość na wpływ na teraźniejszość, którzy odczuwają emocje i zarażają nimi
czytelnika. Zresztą, niespecjalnie mnie to zaskoczyło – po Pokoju światów i Niebiańskich
pastwiskach wiem już, że autor umie w bohaterów i ma tendencje do tworzenia
takich, których będę lubiła. Oczywiście, to sprawia, że wspomnianego autora
nienawidzę za każdym razem, gdy którąś z postaci uśmierca, no ale to takie tam
moje czytelnicze prawo.
Nie powiem, jeśli
chodzi o Marcina i Ewę, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Dość nudne
dzieciaki, niezbyt ogarnięte i niezbyt mające coś do zaoferowania – okazało się
jednak, że to tylko pierwsze wrażenie, bo oboje dojrzewają, choć każde na inny sposób.
Inaczej miałam z Wesołym – tego polubiłam od pierwszego pojawienia się jego
ksywki. Nie mogłam też być obojętna na Siedlara, Ninel czy panią major Ulicką.
Nawet bohaterowie epizodyczni, jak Dzieżba, w ten czy inny sposób zostają w
pamięci.
Dodatkową zaletą Dzielnicy obiecanej jest rozprawienie
się z bzdurami z Metra 2033 – mam tu
na myśli przede wszystkim kwestię broni palnej. Książka dość logicznie i
przekonująco wyjaśnia czytelnikowi, dlaczego są lepsze, bardziej sensowne
rozwiązania, niż karabiny w postapokaliptycznym, biednym świecie.
W ogóle mam wrażenie,
że rzeczywistość wykreowana w Dzielnicy
obiecanej jest po prostu bardziej dopracowana. Chociażby frakcje: jest ich
mniej, ale każda z nich rzetelniej zaprezentowana, podczas gdy w Metrze… miałam wrażenie, jakbym oglądała
etykietkę: jedna-dwie podstawowe cechy i hajda, lecimy dalej, bo jeszcze
pierdyliard stacji zostało do pokazania. A że, jakby nie patrzeć, w skład
każdej społeczności wchodzą jednostki i warto by się im przyjrzeć? Ee tam, a kogo
to interesuje? METRO, BICZYZ!
Jako element
dopracowania świata zaliczam również nazewnictwo: ot, choćby odejście od tego
wyświechtanego chyba we wszystkich postapokaliptycznych settingach słowa
„stalker”. Autor zastąpił je czymś własnym, unikalnym.
Jednocześnie czuć, że
to UM – szarzy ewidentnie przywodzą na myśl czarnych, wspomina się o bliżej
nieokreślonej Pożodze, jest skażenie, izolujące się, niewielkie społeczności,
sami stalkerzy jako idea także są, tylko inaczej się nazywają. No i jest
pokazanie miasta w postapokaliptycznym 2033 roku – a Kraków po zagładzie to
miejsce tyleż niebezpieczne co fascynujące.
No i moment, w którym
chciałam niemal płakać z radości: „strużka” napisane przez „u”! Da się! Jak
dawno już nie widziałam tego słowa w takim zapisie!
Mężczyzna wyskoczył z kryjówki prosto przed jednego z psich
zwiadowców. Kopnął zaskoczone zwierzę i rzucił się do ucieczki. Dwa pozostałe
natychmiast pognały za nim. Utrzymywały bezpieczny dystans. Ten zaatakowany
podniósł się z ziemi, zadarł niewielki trójkątny łeb o białym pysku i czarnych,
sympatycznie klapniętych uszach i zawył – długo, przejmująco, prawie smutno, z
jakąś tęsknotą, która dotknęła i mężczyznę.
Tak bardzo nie mam nic do dodania...
OdpowiedzUsuńc[____]!