sobota, 3 października 2015

Jak kupić Fręę w trzech prostych krokach albo: "Okup krwi"

Autor: Marcin Jamiołkowski
Tytuł: Okup krwi
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2014
Wydawca: Genius Creations

Pisałam już o tym, jak mnie wkurzyć (nota bene, do gry nie zajrzałam od czasu, jak zabiłam pierwszego bossa i wygrałam kilka walk – serce mnie boli na myśl o tym, że teraz przegram i będę się bujać od początku…). Teraz parę metod, jak zdobyć froowe poparcie i błogosławieństwo.

Kiedy usłyszałam o Okupie krwi i o tym, że to powieść o warszawskim magu, właściwie nie było innej opcji: musiałam sięgnąć po tę książkę.
Generalnie mamy tu do czynienia z urban fantasy, ale zupełnie niepodobnym do takiego chociażby Króla wron, o którym pisałam dopiero co. Opowieść Marcina Jamiołkowskiego jest bardziej… normalna. Nie ma dziwacznych stworów, bestii nie z tego świata, podróży do miasta na pograniczu jawy i snu. Jest całkiem zwykła, codzienna Warszawa – i magowie. Co jest o tyle skomplikowane, że Warszawa to miasto, w którym nie działa magia. I w tym sęk.
Główny bohater, Herbert Kruk, jest magiem – i krawcem. I tutaj pierwszy plus książki. Nie ukrywam: nie czytałam chyba jeszcze powieści o krawcu. Szczególnie na początku ma to swój urok, kiedy rzeczywiście widać, że bohater nie jest w ogóle typem awanturnika – nie umie się bić, nie ma doświadczenia w uciekaniu. Ma za to całkiem spore poczucie humoru i dystans do siebie, które sprawiają, że jego narracja daje wiele frajdy czytelnikowi.
„Facet wyglądał na nawykłego do bitek, a ja, no cóż… mogłem mu co najwyżej koszulę uszyć.”

Przyznam, że nieco żałuję, że ten charakter Herberta gdzieś po drodze zaginął. Tak naprawdę akcja rozgrywa się w dość krótkim czasie (jedna doba, o ile się nie mylę), a bohater z tego trochę nieporadnego, pociesznego krawca przeobraża się w całkiem niezłego kozaka. Pod koniec skutecznie daje w skórę przeciwnikom – zarówno wręcz, jak i za pomocą broni palnej. A ginie gdzieś to, że przecież facet jest krawcem. Oczywiście, po części jest to usprawiedliwione tempem akcji. Trudno oczekiwać przerw na dzierganie, kiedy każda minuta jest ważna i kiedy człowiek walczy o życie. Nie mówię, że mam świetny pomysł, jak należałoby pogodzić dynamiczny rozwój wydarzeń z akcentowaniem profesji naszego maga – ale żałuję, że autor niczego nie spróbował. Nie ukrywam, że liczyłam przynajmniej na to, że Herbert przyszyje paski plecaka. A kto wie, być może za pomocą igły i nici mógłby też uskutecznić jakieś interesujące czary.
Są też, ma się rozumieć, bohaterowie drugoplanowi: i ci też dają radę. Anna jakimś cudem mnie nie irytowała, Wyga i Zezel z kolei to niezbyt nachalne i bardzo sympatyczne sidekicki – szczególnie ciekawa jestem Zezela, bo pojawił się raczej epizodycznie i chętnie zobaczę go więcej w kolejnych tomach. Może główny antagonista pod koniec wydał mi się nieco banalny w swoich pragnieniach, ale znów: ufam, że da się z niego jeszcze sporo wycisnąć.

Atut drugi Okupu krwi: magia. Jest zwyczajnie świetna. Po pierwsze, podoba mi się, że nie polega na tworzeniu czegoś z niczego, tylko na przekształcaniu – a żeby coś przekształcić, trzeba mieć jakąś bazę. Współczesne artefakty. I Herbert jest zaopatrzony w takie artefakty, a są to rzeczy, o których człowiek nigdy by nie pomyślał, że mogą być magiczne. To samo dotyczy zaklęć, czyli po drugie: żadne tam mroczne inkantacje – raczej zaklinanie rzeczywistości dobrze znanymi formułkami, które kształtują ją przecież na co dzień, tylko nawet nie zwracamy na to uwagi.
Magia jest prosta, subtelna i logiczna. Bardzo w moi guście. I, żeby nie było, potrafi być też naprawdę efektowna.

Ale, jak wspomniałam, powieściowa Warszawa jest miastem pozbawionym magii. I tutaj trzecia rzecz, być może w sumie najważniejsza, dzięki której kupuję powieść Jamiołkowskiego z całym dobrodziejstwem inwentarza: tytułowy Okup Krwi. O moim stosunku do lektury ostatecznie zadecydował fragment z ojcem tłumaczącym Herbertowi, dlaczego w Warszawie nie działa magia. Tak, może jestem prosta, ale moje lokalno-patriotyczne serduszko kwiliło z uciechy przy tej scenie. Bo to było piękne: całkiem proste, jakieś takie niewymuszone przypomnienie, czym jest Warszawa. Dla mnie był to tak naprawdę cichy hołd, tym bardziej poruszający, że wkomponowany w treść tak po prostu, ot, w jakimś dialogu, bez puszenia się i wielkich słów – przy czym mam świadomość tego, że może nadinterpretuję, ale szczerze? Wcale mi to nie przeszkadza i będę się trzymać swojej wersji. Od tamtej sceny traktuję Okup krwi jako głęboki ukłon w stronę miasta, które wielbię z jego wszystkimi mankamentami, z długą historią, młodą Starówką, architektonicznym chaosem i tak dalej.

Swoją drogą, przyjemnie było śledzić losy Herberta w Warszawie: jakkolwiek zupełnie nie znam Podkowy Leśnej, to jednak trasę do Starówki całkiem nieźle mogłam sobie wyobrazić. Fakt, brakowało mi nieco opisów. Nie był to, chwała bogom, poziom Gniewnego lata, ale i tak w niektórych momentach miałam wrażenie, że można by tekst okrasić dodatkowymi opisami, zamiast poprzestawać na nazwach ulic.

Tradycyjnie muszę się jeszcze doczepić do redakcji i korekty. Czekam na dzień, w którym przeczytam książkę od Genius Creations, w której te elementy nie będą kulały. W przypadku Okupu krwi ewidentnie przepuszczono masę (masę!) powtórzeń – przy czym nie jestem pewna, czy na początku nie zwracałam na nie uwagi, czy one zaczęły się pojawiać mniej-więcej od połowy powieści (korektor był już zmęczony? Kończył mu się czas?), ale w każdym razie coś było mocno nie halo. No i to przeczące kiwanie głową – niby jak? Redakcyjnie też należałoby jeszcze sporo doszlifować. Po prostu było widać, że miejscami dialogi zgrzytają, zdania są nieco niegramotne, być może dałoby się coś skrócić, a coś uwydatnić. Brakowało szlifu, który by tę wielce obiecującą bryłkę przeobraził w brylant z prawdziwego zdarzenia. Mam nadzieję, że drugi tom pod tym względem będzie się lepiej prezentował. Nie chciałabym, żeby zmarnował się facet, który ma szansę być jednym z moich ulubionych bohaterów literackich.

Aha – przepraszam, nie mogę się powstrzymać:
„Klawisze aż furczały i zastanawiałem się, ile czasu zajmuje człowiekowi nauka bezwzrokowego pisania.”

Oczywiście, sporo zależy od człowieka – ale styknie rok niezbyt intensywnej nauki. ;)


[Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations]




Chciałbym powiedzieć, że znam kung-fu i umiem rozbroić napastnika spojrzeniem, pozostając ciągle w pozycji lotosu i medytując, ale niestety nie wiem nawet, jak ta pozycja wygląda.

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Myślę, że warto - nie jest doskonale, ale jest bardzo dobrze, lekko i dynamicznie. I interesująco. :)

      Usuń
  2. Dziękuję za ten tekst, książkę wciągam na listę życzeń. A muszę nadmienić, że to nie jest pierwsza pozytywna opinia, jaką czytałam. Coś w tym musi tkwić.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...