niedziela, 21 czerwca 2015

Szalejąc po pustyni

Serię Mad Max – jak pewnie każdy – zawsze całkiem nieźle znałam. To znaczy: wiedziałam, że młody i piękny Gibson, że pustynia i Tina Turner. Tyle tylko, że prawdę mówiąc nie miałam kompletnie pewności, czy ja te filmy naprawdę widziałam, czy może to było jak z Pulp Fiction: rozpoznawałam w ciemno soundtrack wiele lat przed tym, jak faktycznie obejrzałam film. Żeby nie żyć w niepewności, nim poszłam na Fury Road, obejrzałam cięgiem wszystkie poprzednie części.

Przede wszystkim, ogromnie zaskoczył mnie pierwszy z filmów. Niestety, było to zaskoczenie na minus. Nie chodzi nawet o to, że nie poginali po pustyni dziwnymi bolidami – wszak nie byłby to pierwszy z tytułów, gdzie ludzie kojarzą raczej klimat sequeli niż pierwowzoru (patrz: Rambo). Sęk w tym, że pierwszy Mad Max, z 1979 r., jest zwyczajnie nudny. I ma tytuł od czapy. Max przewija się gdzieś w tle i ani trochę nie przykuwa uwagi widza. Dla mnie przede wszystkim był tam Goose (Steve Bisley) – to o nim można prędzej powiedzieć, że był szalony. Tymczasem on chyba miał być tylko takim sidekickiem Maxa. Bo to Maxa nabudowali na samym początku, kiedy przez pierwszy kwadrans filmu widzieliśmy ciemne okulary Maxa, buty Maxa, rękawiczkę Maxa, tył głowy itp. No to widz się szykuje, że jak już zobaczy Maxa w całości, to będzie wrażenie jak przy kurde Godzilli. A tymczasem… lol nope. Tytułowy bohater najpierw jest na tak odległym planie, że ledwo go widać, a jak w końcu wychodzi na plan pierwszy, to jest jeszcze gorzej, bo śmiertelnie nudno. No wiecie: nie spodziewałam się cudów, ale żeby się nudzić na Mad Maksie? Równie dobrze można by się nudzić na filmie o ludziach zamkniętych w parku z wielkimi dinozaurami- oh wait. Ale o tym innym razem.
Nie potrafię w żaden sposób uzasadnić, jakim cudem Mel Gibson wypłynął na tej roli. Serio. Moim zdaniem równie dobrze Maxa mogłaby zagrać lampa.

A potem robi się coraz dziwniej, kiedy w 1981 r. dostajemy Mad Max: The Road Warrior. Chodzi mi tu o wciśnięcie między filmy zagłady nuklearnej. Gryzie mnie to. Niby George Miller zachował, a nawet podkręcił złomiastą, zdezelowaną estetykę z jedynki, niemniej czuję Wojownika Szos jako zupełnie oddzielny film, który zupełnie przypadkiem ma podobny tytuł. Max z dwójki nie ma właściwie nic wspólnego z policjantem z jedynki. Ot, jakieś niby wspomnienia, które po prawdzie nie są filmowi do niczego potrzebne, bo bohater w żaden sposób się z nimi nie mierzy, a ta przeszłość sprzed katastrofy nie ma nic wspólnego z bieżącymi wydarzeniami. A tak naprawdę do pociągnięcia pierwszej części nie trzeba było sięgać po atomówki. Mad Max pokazywał świat na krawędzi – świat, który przestał iść naprzód, a raczej padł na kolana i jeszcze jakoś niemrawo pełznie. Swobodnie można było kontynuować serię w tym samym stylu, coraz niżej i dalej, stopniowo. Bez tego nagłego skoku w pustynię.
A jednak, jeśli nie oceniam jej jako kontynuacji, a po prostu jako samodzielny film, dwójka wydaje mi się o niebo lepsza od jedynki (co, prawdę mówiąc, nie jest szczególnie dużym osiągnięciem). I nie chodzi o to, że yay, wreszcie mamy pustynię i wszystko jest jak należy. Pierwszy Mad Max mógł być naprawdę świetny, po prostu zabrakło chociażby bohaterów, którzy by go pociągnęli. Nie za bardzo wiadomo, o kim to jest. W The Road Warrior mamy już jakiś wyraźny konflikt i dużo bardziej wyraziste postaci. Owszem, jest nieco naiwny podział na dobrych i złych, który był bardziej zatarty w jedynce, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Dostaliśmy dużo bardziej komiksową konwencję niż w pierwszej części, wszystko jest bardziej efekciarskie i przerysowane, więc i podziały kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Oba filmy jednak mają przynajmniej jedną wspólną cechę: wizerunek złoczyńców. To są tak bardzo antagoniści lat osiemdziesiątych: tacy, których czas bezlitośnie pokonał. Antagoniści, którzy dziś wzbudzają tylko śmiech i facepalma, bo nie może być mowy o szokowaniu czy strachu. Czy to mowa o Obrzynaczu (Hugh Keays-Byrne) z jedynki, czy o Weza (Vernon Wells) z dwójki. Przepraszam, ale nie potrafię traktować poważnie antagonisty, który świeci gołymi pośladami, no. Taka ze mnie konserwa.

kadr z filmu: Mad Max: Beyond Thunderdome
(uśmiech tego kolesia w durszlaku był co najmniej
niepokojący)
Kiedy wchodzimy w temat części trzeciej, Beyond Thunderdome, to się zmienia. Entity (Tina Turner) jest inteligentna i niebezpieczna. Nie jest też taka do końca zła. Nie pasuje do wcześniejszych antagonistów i więcej ma wspólnego raczej z tymi z najnowszej części cyklu.
Tym razem widz nie dostaje żadnego przeskoku w świecie i czasie, wciąż tkwimy na tej samej pustyni co ostatnio – ale tutaj najsilniej narosły we mnie wątpliwości podczas oglądania. Bo tak na zdrowy rozum: seria zaczyna od pokazania nam dwudziesto-powiedzmy-pięcioletniego policjanta. Potem wielkie KABOOM!, dajmy na to, że w filmie mija więcej czasu niż za kamerą – powiedzmy, że z dziesięć lat. Bo przecież świat ma już za sobą fazę zimy nuklearnej. Dobra, niech będzie, że dziesięć lat. W trójce dorzućmy jeszcze parę lat, ale przecież nie za wiele, skoro tytułowy bohater wciąż jest piękny i młody. A co tam, niech będzie, że minęło piętnaście lat od pierwszej części. Zupełnie nie kupuję tego, jak głęboko siedzą już w tym nowym, pustynnym świecie wszyscy ludzie. Choćby Nix (Helen Buday) – ma ponad dwie dychy na karku, kiedy opowiada dzieciom o kapitanie Walkerze. Jakim cudem tak bardzo nie ogarnia choćby idei miast. Zakładam, że początek dzieciństwa spędziła w takim miejscu. I zupełnie bym się tego nie czepiała, bo przecież film nie mówi nam, ile lat dokładnie minęło, gdyby nie sam Max. Wyżej nerek nie podskoczymy, gościu po prostu jest za młody, żeby to wszystko miało sens. To kolejny powód, dla których z serii Mad Max należałoby wywalić pierwszą część, jako coś oddzielnego, jakąś próbkę, która do niczego nie jest potrzebna.

I tutaj wreszcie mogę przejść do ostatniego filmu z cyklu, czyli Fury Road.
Stwierdzam: to absolutnie najlepszy z Mad Maxów. Po prostu. Myślę, że reżyser wreszcie pokazał to, co chciał pokazać od samego początku: upadek ludzkości i szaleństwo. Wreszcie dostajemy obłęd, choć nie tkwi on w tytułowym bohaterze. Nie wiem: może przez te lata Miller sam poczynił jakieś postępy w sztuce, może to, czego mu brakowało, to budżet. A może to kwestia mojego punktu widzenia i faktu, że poprzednie części jednak mocno się postarzały (choćby wspomniani antagoniści).
Idąc do kina, przede wszystkim obawiałam się, że będzie mi przeszkadzał odtwórca głównej roli. Człowiek jest już tak przyzwyczajony, że Mad Max = Mel Gibson, że trudno mi było wyobrazić sobie inną opcję. Tutaj bohatera tytułowego gra Tom Hardy i… cóż, było mi wszystko jedno. Naprawdę. Okazuje się, że Max jest postacią tak szalenie bez wyrazu, że może go wciąż grać ta sama stara lampa, a można ją podmienić na doniczkę i wciąż będzie tak samo whatever. Hardy dał radę. Po prostu.
Ale tym razem George Miller wrócił trochę do tego, co było w jedynce: Max jest gdzieś obok. To nie jest film o nim, tylko o innych – w tym przypadku o Cesarzowej Furiosie (Charlize Theron). Żon nie liczę, bo bądźmy szczerzy: one są bagażem. Pakietem Dam w Opresji, które trzeba ocalić, nawet jeśli któraś czasem pokaże jakieś talenty. Istotnym bohaterem jest też Nux (Nicholas Hoult), zresztą to moja całkowicie ulubiona postać.
Swoją drogą, sporo czytałam w internetach opinii, jak to Fury Road wygrywa tym, że ma świetną postać kobiecą, że Furiosa to normalnie czysty feminizm i jaki to dobry film dzięki temu. Jakby to… nope, nie widzę tego. Tak, Furiosa jest dobra. To fajna bohaterka, choć spotykałam fajniejszych. Aye, przy okazji jest kobietą – to się czasem zdarza. Nie potrafię na nią spojrzeć w odwrotnej kolejności – czyli głównie jako na kobietę, potem jako na postać. Przepraszam, moim defektem jest to, że widząc człowieka, widzę człowieka – płeć idzie w następnej kolejności. Tym bardziej, że tutaj ta jej płeć nie miała większego znaczenia dla rozwoju fabuły.
Zresztą, to mi się akurat podoba we wszystkich Mad Maksach. Ten najnowszy nie jest mniej ani bardziej feministyczny od poprzednich. Kobiety w tej serii są przede wszystkim ludźmi i tak ich postrzegam: jako pełnoprawnych bohaterów, którzy nie są tworzeni wyłącznie pod płeć. Wspomniana już Entity – wspaniała kobieta, silna i niebezpieczna. A staruszka z jedynki? A wszystkie kobiety-obrończynie osady z dwójki? W moim odczuciu to jest najbardziej feministyczna rzecz, jaką można zrobić: sprawić, że postać kobieca jest… no, po prostu postacią, a nie nośnikiem manifestów, płciowości itp.

kadr z filmu: Mad Max: Fury Road
Wracając do Fury Road.
Podobają mi się ukłony w stronę części poprzednich. Mam tu na myśli pozytywkę (choć spodziewałam się, że będzie to jakoś rozwinięte, nie wiem – dziewczyna jest córką dzikiego dzieciaka czy coś?), ale też Wiecznego Joe (i tu znów Hugh Keays-Byrne). Właściwie nie poznaliśmy nigdy prawdziwego imienia Obrzynacza, więc kto go tam wie? Może to ponowne spotkanie (oj cicho, że niby jak po nim przejechała ciężarówka, to nie mógł tego przeżyć?). Lubię tak w każdym razie myśleć. To dodaje smaczku filmowi.
Uwielbiam Trepy. Pomijając już to, że ciągle mnie nurtuje, czy ich wygląd nie był odrobinę wzorowany na młodocianym szamanie z wioski dzieci z Pod Kopułą Gromu, to mam wrażenie, że w nich wreszcie Miller zdołał oddać to, co próbował od samego początku: szaleństwo. W końcu widz dostał prawdziwy obłęd, fanatyzm w wydaniu, który może zarówno niepokoić jak i wzruszać. Tak, bo mnie na przykład totalnie wzruszyła rozmowa Nuxa z Joem, kiedy Nux został Wybrańcem i otrzymał obietnicę wprowadzenia do Valhalli. Bo on w to wierzył tak bardzo. Był tak bardzo zaangażowany – oni wszyscy byli. Hasło „Podziw!” zupełnie mnie rozwaliło – i uświadomiłam sobie, że, biorąc pod uwagę realia, ja zupełnie rozumiem Trepów. I oni są po prostu wspaniali. Nux był pechowcem, próbował zginąć w chwale kilka razy i ciągle nie wychodziło – ale próbował nadal. Nie rezygnował. Dlatego jeszcze bardziej niż w przypadku innych Trepów zaangażowałam się emocjonalnie. Głupio mówić, ale uwielbiałam go i życzyłam mu śmierci z całego serca. W nosie właściwie miałam, czy koniec końców będzie tym złym czy dobrym. Chciałam, żeby wszedł do Valhalli.
To zresztą też – moim zdaniem – świadczy o wyższości Fury Road nad poprzednimi częściami: oto wreszcie ja – widz – angażuję się w losy bohaterów. Budzą emocje, a nie tylko pusty śmiech. Między mną a poprzednimi częściami był irytujący dystans, którego nie ma w najnowszym filmie z serii.

kadr z filmu: Mad Max: Fury Road
(Nux)
A tu muszę przywołać internety.
Rusty napisała u siebie, że Wieczny Joe, Farmer Kul i Ludożerca, trzej przywódcy połączonych sojuszem miast, to symbole dawnego porządku i nie mają prawa bytu w obecnym świecie.
Nie – zupełnie tego nie widzę. Dla mnie oni byli właśnie ludźmi, którzy współtworzyli ten nowy świat. Oczywiście, mieli wyraźnie przypisane role – ojciec, bankier, sędzia. Ale to dla mnie właśnie stanowi jeden z elementów świata po zagładzie: każdy ma rolę do odegrania. Trepy, Żony, Matki, Ojciec, Bankier i Sędzia. To nie są czasy, gdzie można sobie zostać kim się chce, gdzie można po pięciu latach pracy w ubezpieczeniach przerzucić się na handel kaparami. Tu ludzie są symbolami. Przywódców to dotyczy jeszcze mocniej: podwładni potrzebują silnych, wyrazistych symboli. Muszą wiedzieć, czemu i komu służą.
Walka z trzema starcami jest moim zdaniem właśnie walką z nowym porządkiem świata, który oni uosabiają – tym, który nadszedł po wojnie nuklearnej i który zdecydowanie nie jest dobry.

Od strony czysto wizualnej: film jest piękny. Dziwaczny przejazd przez bagna pasował raczej do jakiegoś obrazu Dalego niż do Mad Maxa – i bardzo wyraźnie zostaje w pamięci. Tak samo jak burza – totalnie przepiękna burza, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia.

Pewnie są jakieś dziury fabularne. Na pewno są. Chociażby: skoro Furiosa już wiele razy próbowała uciec, to czemu u licha jest tą Cesarzową i prowadzi Machinę? Skąd takie pokłady zaufania?
Niemniej film mi się zdecydowanie podobał. To w ogóle pewien ewenement, bo to seria, w której najsłabsza jest część pierwsza, za to mamy bardzo mocną dwójkę i super mocną czwórkę, dokręconą po trzydziestu latach. To się po prostu nie zdarza. Na chwilę obecną wiem, że będę Fury Road jeszcze oglądać. Pewnie nie raz. Jest dynamiczny, ładny i ma świetnych bohaterów. Tytuł jest bardzo adekwatny, bo rzeczywiście niemal cała akcja dzieje się na drodze. Gniewu też jest dużo. Dobra rzecz. Bardzo, bardzo dobra rzecz.

Ach! Miałam nadzieję na więcej Ruskich w jeżusiach. Smuteczek.




I live. I die. I live again!

16 komentarzy:

  1. Odnośnie Furiosy: właśnie dlatego została wyniesiona na ołtarze feminizmu, bo w pierwszej kolejności jest postacią, a w drugiej kobietą, i może jeszcze dlatego, że nie wpisuje się w żaden schemat modnych obecnie action girl.
    Tak, z Hollywood jest aż tak źle ;)
    Mam z poprzednimi MM dokładnie tak samo - znaczy wydaje mi się, że chyba widziałam, ale jeśli tak było faktycznie, to ni chu chu nie pamiętam, co w nich było. Tyle że nie zrobiłam sobie powtórki i Fury Road to dla mnie jednak zupełnie osobny film. I strasznie mi się podobał ten manewr, że Max nie jest faktycznym protagonistą, ale świadkiem (WITNESS ME, dobra, sorry) i momentami katalizatorem zdarzeń. I mnie się serio podobała gra Hardy'ego, bo przy tym całym fajerwerku, jakim jest ten film, pozostała bardzo subtelna.
    A ciągłość, pfff, ciągłość, ktoś na Cracked wyliczył, że jakby mieli się skupić na ciągłości, to Max w tym filmie powinien mieć 90 lat :DD Na miejscu Millera też bym machnęła ręką zamiast martwić się, jak wcisnąć wszędzie ekspozycję i uzasadnienia, dlaczego główny bohater jeszcze oddycha. Ciągłość jest fajna w MCU, tu myślę by przegrała walkę z logiką i retconem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale patrzenie na nią nie jako na postać, a jako na KOBIECĄ postać przekreśla to osiągnięcie, bo każe skupić się nie na tym, na czym skupili się twórcy filmu. xD Ech, jakieś to glupie wszystko. ;)

      I ja do Hardy'ego ogólnie nic nie mam. Z paru ról go nawet lubię i takie tam. To nie jego wina - moim zdaniem Max jest mdły z założenia :bag:

      Nie no, gdyby wcisnąć w MM ekspozycję, byłby dramat. Brak ekspozycji jest jedną z mocnych stron filmu :D Po co nam łopatologia, kiedy mamy płonącą gitarę? xD Zresztą, w Fury Road to mi już jakoś mniej przeszkadzało. Ale te dzieci, dla których wszystko sprzed wojny było jakimś mitem z odległego świata... no boli mnie to trochę. :) Inna sprawa, że akurat długowieczność Maxa wpisuje się w to, co u siebie pisała Siem - w tę przypowieściowość. Tu nie ma znaczenia upływ czasu. Max jest tylko nośnikiem pewnych cech, jakimś symbolem. Kij z tym, czy miał prawo tyle przeżyć czy nie^^

      Usuń
    2. No... ale właśnie o to chodzi, nie? Że patrzy się na nią jako postać ;)

      A, bo zapomnę.

      NIE BYŁO WĄTKU ROMANTYCZNEGO <3 <3 <3 <3

      Usuń
    3. Tam miałam "nie". ;) Patrzy się na nią NIE jako postać. Duża część recenzentów patrzy na nią jako na KOBIECĄ postać, moim zdaniem grzebiąc tym samym starania reżysera. :)

      Aye, nie było - faktem jest, bałam się do samego końca jakiegoś miziania Maxa z Furiosą. o.O Ale ufff. :D Inna sprawa, że w sumie żaden MM nie dał pod tym względem powodów do obaw, ale kto tam wie - presja kina XXI w. czy coś - różnie mogło być. ^^

      Usuń
    4. Dla mnie był...
      Bardzo ładny, delikatny i wzruszający...
      *zamyka się w torbie*

      Usuń
    5. No tak, a ja poleciałam skrótem myślowym. To inaczej: ci, którzy patrzą na nią jako KOBIECĄ postać, albo analizują film pod kątem kompozycji - czyli jednak trochę inaczej niż widzowie w pierwszym odruchu - albo, co też wiele razy widziałam, jojczą, że Max dał się pomiatać jakiejś lasce. Także ekhem.
      Miałam na myśli to, że Millerowi udało się stworzyć taką postać. I tak, później w analizie nie da się uniknąć wzięcia pod uwagę, że jest kobietą i refleksji nad tym, że takich jak Furiosa zwyczajnie w kinie brakuje.

      Więc tak: fakt, że jest to w pierwszej kolejności postać, a nie kobieca postać, jest wielkim zwycięstwem dla kobiecych postaci z punktu widzenia twórców, bo daje światełko w tunelu, i to jest szerszy kontekst, którego nie da się zignorować, jak dla mnie. No. Mam nadzieję, że jestem intersubiektywnie komunikowalna xDD

      Usuń
    6. ale pamiętacie odcinek south parku gdzie dzieciaki pozbyły się rodziców i podzieliły na takie właśnie MM klany tam jak się okazało tydzień to zajęło ;D może w 3 też wiele czasu nie minęło po prostu ludzie szybko zdziczeli :))co nie jest takie dziwne skoro większość zginęła a przetrwali pewnie ci co żyli na zadupiu cywilizacji :)

      Usuń
  2. O! Ciekawe, skąd ta wizja, że trójca antagonistów reprezentuje star porządek. Znaczy nie odmawiam nikomu takiej interpretacji, ale dla mnie oni też byli symbolami nowego porządku, który się nie sprawdził. I który musi być zastąpiony jeszcze nowszym. Mimo, iż zdawał się być przemyślany, dokładnie rozpracowany - ludzie dobierani ściśle do określonych zadań, oznaczani, tak by nikt - nawet oni sami - się nie pomylił. Jednak jak się okazało sam "mechanizm-maszyna" nie wystarczy, a "duch" Valhalli okazał się być za mały, bo dotyczył tylko wybranej grupy. Reszta ludzkości - ten kłąb bezimiennych spod twierdzy chociażby - tego nie czuł. Potrzeby był inny duch, by odrodziło się człowieczeństwo a z nim ludzkość. Ogromnie mi się podoba moment, w którym to się kończy. Nic nie wiadomo. Furiosa ma swoją szansę, ale czy zdoła ją wykorzystać? Czy będzie lepszym władcą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tu mogę tylko się podpisać i przytaknąć. :)

      Usuń
  3. Ej, ale tutejsze damy w opałach nie są już bezwolnym workiem, który daje się rycerzom przerzucać z siodła na siodło. Pomijając Furiosę, która, jak dla mnie, jest momentami aż przesadzona (padania na kolana i krzyk w pustkę, serio? serio?), ale Czyste walczą tak, jak potrafią. Jednym idzie lepiej, innym gorzej, ale przynajmniej próbują.

    Ale tak o czym innym. Film kupił mnie w momencie pierwszego pościgu za War Rig. To było takie... piękne. Dzikie, wręcz bezrozumne szaleństwo, wszędzie ogień, wybuchy, berserkerski szał. Jeżusiu... chcę jeszcze raz.

    O samym szaleństwie można by wiele, bo wszak ten film jest o szaleństwie właśnie. Ani na chwilę nie da się zapomnieć, że wszystko tam jest hmm.. szalone. Szalona jest sama idea świata, który nie trzyma się kupy, szalone jest marnotrawienie paliwa na chociażby ognistą gitarę, szaleni są bohaterowie, sposób walki, szalony jest sam pomysł podróży do zielonej oazy, a potem równie szalony jest pomysł na powrót. Nawet jeśli film na chwilę zwalnia, to tylko po to, żeby zaskoczyć obrazem jak chociażby surrealistyczna scena na bagnach. WTF, filmie, WTF?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie, choćby przecież ta czarna (Toast?) się wybija, bo się jako-tako zna na broni. Niemniej wydaje mi się, że są jakośtam w normie, jeśli chodzi o kobiety w filmach. Nie wybijają się jakoś szczególnie.
      A krzyk w pustkę tutaj był dla mnie jakoś mniej drażniący niż w Wolverinie. :D Chyba kwestia innej pracy kamery - nie osiągnęli takiego poziomu żenady. :D

      Yup, szaleństwo było jako żywo <3 i było piękne. :) I bagna też uwielbiam. I w ogóle to już o tym nie pisałam, ale podoba mi się, że Nux nie wiedział nawet, jak się nazywa drzewo. A jak się już dowiedział, to nadal mówił na nie "tree-thing". <3

      Usuń
  4. (pierd) c[ ]!!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Niee no dziewczyno, ty się w ogóle na filmach nie znasz. FR najlepsza? LOOL Chyba na innym filmie byłaś. Dwójka jest najlepsza, i a FR to taki rimejk najsłabszej z Mad Maxów trójki tak naprawdę. FR niestety jest całkowicie wtórny w porównaniu do MM 2 i 3. Co do jedynki, to po prostu nie załapałaś artyzmy Maxa i oszczędnej gry Mela. A Hardy jest hardy, ale umiarkowanie cienki jako aktor. Poza tym jest go tam mało jak na headlinera. Theron czyli Furiosa też jest umiarkowanie cienka, aktorsko i jako postać. Co do jedynki, dwójki i trójki, to odrobiłaś lekcje z Mad Maxa ale niestety zupełnie nie zrozumiałaś polecenia mistrza Millera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mile widziane uzasadnienie poza "nie znasz się i nie zrozumiałaś". ;) Ale spoko, zniesę, że ktoś ma inne zdanie niż ja - i pogodzę się z faktem, że się nie znam. Gdybyś jednak chciał/a faktycznie pogadać na ten temat, jestem otwarta na argumenty.

      Usuń
  6. A ja tak sobie wymyśliłem, że Mad Max wcale nie oznacza konkretnego człowieka, tylko to taki australijski slang dla człowieka-lampy, który katalizuje fabułę i w każdym Mad Maxie był inny gość (a to, że trzej wyglądali jak mel Gibson to zwykły przypadek).

    Merkav

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...