wtorek, 23 września 2014

ZaFraapowana filmami (102) - "God Bless America"


Wyobraźcie sobie, że dostajecie drogą mailową, na tablicy FB czy gdziekolwiek indziej jakiegoś linka. Zerkacie tylko, kto tego linka podrzucił, po czym idziecie zrobić sobie kawę czy coś… bo wiecie, że tego linka nie wolno kliknąć. Po prostu nie, jeśli tylko chcecie zachować jako taką równowagę psychiczną. Och, każdy zna kogoś takiego: Człowieka-Którego-Linków-Się-Nie-Klika, fana śrutu, dziwnych fetyszy i badacza takich rejonów internetów, o jakich istnieniu Wam się nie śniło.
I choć wiecie, że nie powinniście tego robić, raz na jakiś czas stwierdzacie: „A co tam, obejrzę ten film, który tak polecał!” albo coś takiego.
A potem, kiedy okazuje się, że ten film jest naprawdę rewelacyjny, siedzicie i zastanawiacie się, w którym momencie popsuł się ten Matrix, w którym tkwiliście do tej pory.

Nie, serio. God Bless America z 2011 r. w reżyserii Bobcata Goldthwaita to film, o którym nigdy w życiu nie słyszałam. Jasne, być może nie powinnam była się do tego przyznawać, ale taka jest prawda. I trzeba też zaznaczyć, że samo streszczenie głównej idei nie brzmi zbyt nowatorsko: znamy Upadek (1993) z Michaelem Douglasem, znamy Spokojnego człowieka (2007) z Christianem Slaterem. Można by stwierdzić, że e tam, God Bless America nie ma do zaoferowania niczego ciekawego.
Po pierwsze więc: ma rewelacyjnych bohaterów. Normalnych ludzi z klasy średniej, dość inteligentnych, niepozbawionych wad, którzy tak całkiem zwyczajnie mają dość. Żeby nie rzucać zanadto spoilerami, skupię się tu na Franku (Joel Murray) – facet traci pracę, ma guza mózgu i ogólnego wkurwa, że ludzie są… cóż, wredni. To właściwie rozczulające, kiedy jedyne, czego tak naprawdę pragnie bohater całej historii, to żeby ludzie byli dla siebie mili. Nie gadali przez telefon w kinie i nie naśmiewali się z niepełnosprawnych. To taki dobry, poczciwy człowiek, ten Frank. Może trochę naiwny, ale nie sposób go nie lubić. Tym samym ujęła mnie Marge w Fargo, o którym pisałam swego czasu. Tacy bohaterowie walczą o coś dużo bardziej przyziemnego i uniwersalnego niż jakaś oklepana zemsta, pieniądze, ratowanie kogośtam… bah, oni nawet nie ratują świata. Raczej usiłują sprawić, żeby ten świat w ogóle był wart ratowania – i to bardzo im się chwali.
Obok Franka mamy Roxanne (Tara Lynne Barr) – nastolatkę (o dziwo, graną przez aktorkę w adekwatnym wieku!) żywo zainteresowaną współpracą z Frankiem w misji… no, w misji zabijania niemiłych ludzi. Sporo ich różni, ale mimo wszystko ich przyjaźń wydaje się całkowicie naturalna i pozytywna. Nawet jeśli film ociera się o temat „on taki stary, ona taka młoda i śpią w jednym łóżku”, robi to w całkowicie niewinny sposób. Nie wiem, czy to zasługa aktorów czy reżysera, ale tę przyjaźń się po prostu kupuje w całości.
W filmie zresztą całkiem wprost jest powiedziane, że Frank i Roxy to platoniczni Bonnie i Clyde.

Oprócz bohaterów i bardzo przekonującego, w całej wyrazistości irytującego świata, który ich otacza (wspomniane już gadanie w kinie, ale też buc zajmujący dwa miejsca parkingowe, osoby publiczne namawiające do nienawiści na tle religijnym/rasowym/dowolnie-innym, debilne programy w telewizji i mnóstwo innych elementów, które skłonią Franka do zmiany koncepcji z samobójstwa na masowe morderstwo), jest też bardzo przyjemny, naturalny humor (jedna z moich ulubionych scen to pierwsza próba z Chloe) no i muzyka – zróżnicowana, ale jakże (hah, uwielbiam to słowo) klimatyczna. Tak, mogę mieć spaczone podejście dzięki temu, że jako jeden z pierwszych leci kawałek, który szczerze i serdecznie uwielbiam, odkąd usłyszałam go w… Dead in Tombstone, skądinąd rozczarowującym filmie, o którym pisałam niemal rok temu.


I owszem: ta piosenka, tak wkręcająca we wspomnianej produkcji z udziałem Danny’ego Trejo, jest równie wkręcająca i dopasowana do sceny w God Bless America. Tak, to możliwe, żeby te dwa filmy miały ten sam soundtrack i żeby on się w obu przypadkach doskonale sprawdzał.

Cóż ja mogę powiedzieć…?
Obejrzyjcie film, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Jest świetny. Zabawny, trochę wzruszający, ciekawy i ma dużo strzelania do osób, których sami chcielibyście zastrzelić. I zakończenie – muszę przyznać, że to chyba najlepsze z możliwych dla tej historii zakończeń.
Mogłabym nawet powiedzieć, że ten film skłania do takiej autorefleksji: „Czy jestem typem do odstrzału?”, rozważenia przyczyn i określenia, czy chcę nim pozostać – aaale, wiecie, nie chcę płynąć w tej notce za daleko.

(przy okazji: cały film dostępny z napisani na jutubie – nie zrażać się faktem, że tłumaczenie tytułu brzmi tam „Bóg, Ameryka i błogosławieństwo”)

Ok, ok, Tiffany - będę klikać w te Twoje straszne rzeczy, co to wrzucasz, no...



– Exactly what part of his politics do you agree with?
– Less gun control, of course.
– Well, Frank, then every nut would have a gun.

2 komentarze:

  1. Ok. To jest dobra zachęcająca recenzja/opinia/czyjaktegonienazwać.
    Do listy Do Obejrzenia na YT.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę ponad półtorej godzinki, można swobodnie do obiadu dopalić czy coś. ;) W sumie zapomniałam linka wrzucić w notce: https://www.youtube.com/watch?v=dWp4E33rcag
      Miłego seansu! ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...