Niecały
miesiąc temu pisałam o Księżniczce Marsa
– nie miałam wtedy pojęcia, że powieść dorobiła się ekranizacji. Nie wiem, czy
najpierw zobaczyłam w Auchanie tytuł John Carter i w oczach zapaliły mi
się serduszka, czy może jednak ktoś mi o tym filmie powiedział. Faktem jest, że
teraz płyta leży obok monitora, a ja siedzę i się zastanawiam, jak dużego
młotka użyć.
Zacznę
od przytoczenia swego rodzaju podsumowania, które przy okazji powieści popełnił
w komentarzach robk – bo jednym zdaniem ładnie ujął to, co u Burroughsa było
naprawdę ogromną, ogromną zaletą:
„miód na czytelnicze serce bez 200 stron na temat psychologii i dram postaci :)”
Tak.
Ten brak dram i niepotrzebnego psychologizowania sprawiał, że przez tę przygodę
mknęło się tak szybko, przyjemnie i z nieustającym, radosnym wyszczerzem na
obliczu.
I
odpalając film, ja się spodziewałam powtórki z rozrywki. Tym bardziej, że
przecież film Disneya, a Disney ma już pewną praktykę, jeśli chodzi o robienie
filmów, no nie? Na miłość Jeżusia, przecież Piraci
z Karaibów też są Disneya, a pierwsza część wciąż w moim prywatnym rankingu
pozostaje rewelacyjna. Jest właśnie opowieścią o dziwacznych przygodach, bez
dram. Ok., są poważniejsze sceny, jest wątek miłosny, ale w bardzo strawnym
dawkowaniu.
Ale w Johna Cartera coś się Disneyowi stało.
Ujmę
to najdelikatniej jak potrafię: ten film jest straszny. Okropny. Beznadziejny.
Fatalny jako adaptacja książki i bezsensowny jako samodzielna opowieść. Wielkie
FUJ.
kadr z filmu (Tarkowie) |
A więc
zacznijmy od historii. W Księżniczce
Marsa mieliśmy całkiem przyjemne stopniowanie: najpierw bohater próbował
jakoś się odnaleźć w nowym, dziwnym świecie, potem poznał kobietę, potem drugą,
więc były próby ocalenia już nie tylko siebie, ale też swoich najbliższych, w
końcu okazało się, że w tle rozgrywa się coś większego i właściwie jakby
przypadkowo dotarliśmy do ratowania planety. Film natomiast od razu wwala widza
w jakieś kosmiczne rewelacje, są Thernowie, którzy podobno pojawiają się też w
dalszych częściach cyklu Burroughsa, niemniej wrzucanie ich na sam początek
przygody całkowicie rujnuje klimat i stanowi zupełnie niepotrzebny grzybek w
barszczu, bo w efekcie ich intrygi mieszają się z książkową fabułą i całość
robi się naciągana i nieczytelna, a dodatkową konsekwencją jest konieczność
obcinania innych fragmentów, przez co zyskujemy obrazek najzupełniej pozbawiony
sensu, bo zdarzenia następują po sobie nagle i bez uzasadnienia. Jest – to była
jedna z rzeczy, które mnie zabolały najbardziej – jakieś kuźwa magiczne
nauczenie się marsjańskiego języka, bo przecież nie mamy tyle czasu, żeby
bohater się go faktycznie uczył, prawda? Kurde. Ten film sprawiał wrażenie,
jakby sam miał siebie w anusie. W jednej scenie księżniczka z rozdziawioną
paszczą słucha o tym, że ooo, na ziemi statki to pływają po wodzie i ooo, to
musi być piękne, a kilka scen dalej sami płyną stateczkiem po cholernej rzece!
Swoją drogą, Mars jest tu jak najbardziej jedną wielką pustynią, więc za bardzo
nie ogarniam, jakim cudem tam wykwitły tak potężne cywilizacje. W książce była
ogromna, pilnie strzeżona maszyna. W filmie – nic. Tak po prostu sobie tam żyją
i już. Relacje łączące Tars Tarkasa (Willem Dafoe) i Solę (Samanta Morthon) też
zostały ujawnione w sumie jakoś z dupy, mimochodem i nieomal „magicznie” –
Carter po prostu wiedział. Bo tak. Bo taki jest fajny. Zresztą, dużo rzeczy w
tym filmie załatwiają magicznym „bo tak”. Podobnie ma się sprawa z grawitacją:
niby jest mniejsza i na początku bohater kilka razy się przewraca, zanim
zacznie skakać. Ale po dwóch skokach wszystko wraca do normy, zupełnie
zwyczajnie biega, spod jego stóp zupełnie zwyczajnie osypują się kamienie,
wszystko jest zwyczajne i już tylko te długie skoki od czasu do czasu
przypominają, że hej, grawitacja, dziwki. Dawno nie widziałam mniej
przekonujących efektów.
kadr z filmu (takie tam latające - ładne) |
A
dziewiąty promień jest… po prostu niebieski. Serio, jak czegoś się nie da
pokazać, to może najlepiej po prostu tego nie pokazywać?
W
ogóle Carter (Taylor Kitsch) w żadnym stopniu nie przypomina tego uroczego gentlemana z
Wirginii, który sam o sobie mówił, że ani trochę nie jest bohaterem, po prostu
tak już ma zakorzenione, że robi to, co wydaje mu się słuszne. W filmie Carter został
typowym amerykańskim herosem, silnym, dziarskim, zbuntowanym i z Przeszłością.
Bo co to za bohater bez tragicznej Przeszłości? Cały ten początek z Jankesami
tak naprawdę kompletnie niczego nie wniósł i nie do końca rozumiem, po co był
dorzucony.
Ten
film jest po prostu zły. Nie dlatego, że nie stanowi w stu procentach wiernego
odwzorowania książki. Ja naprawdę rozumiem, że trochę rzeczy trzeba zmieniać
(no, bohaterowie raczej nie będą poginać na golasa), że film jest krótki i
trzeba coś wyciąć (chociaż akurat Księżniczka
Marsa jest bardzo krótka i powinna zgrabnie wcisnąć się w dwie godziny
filmu w całości) i takie tam. Ale tutaj zrobili to samo co w drugiej części Hobbita: wycięli to co sensowne nie
dlatego, że by się nie zmieściło – zmieściłoby się spokojnie! Ale musieli to
wyciąć, żeby dorzucić jakieś swoje wizje, które rozwaliły to, co w książce było
tak cudowne: klimat fajnej przygody, humor i wartką akcję. Dorzucili te
nieszczęsne 200 stron dram i psychologii. Zgwałcili Burroughsa. I jest mi z tym
bardzo źle, bo po trailerze myślałam, że będzie nawet ok., było widowiskowo, a
zieloni Marsjanie wyglądali dużo lepiej, niż w mojej wyobraźni podczas lektury.
No i latające statki były ładne i całkiem efektowne.
Cierpię,
że obejrzałam ten film. Na początku dziwiło mnie, że o nim przedtem nie
słyszałam, że jakoś może nie był rozreklamowany czy coś. Teraz mnie to nie
dziwi. Disney powinien spalić wszystkie kopie tego i udawać, że takiego tytułu
w ogóle nigdy nie było. Choć wciąż mnie dziwi, jak to możliwe, że taki potworek wyszedł spod ręki Andrew Stantona,
odpowiedzialnego za Toy Story, Gdzie jest Nemo?, czy Wall-E, filmów oscarowych,
uwielbianych i pamiętanych. Stanton,
co tobie się stało w mózg?
– Mars. So you name it and think that you know it.
The red planet, no air, no life. But you do not know Mars, for its true name is
Barsoom. And it is not airless, nor is it dead, but it is dying. The city
of Zodanga saw to that.
Na końcowy etap wpłynęło też to, że rownocześnie Disney kupował Gwiezdne Wojny, więc im bliżej byli zakup tym mniej zalezało im na tym filmie. Na koniec już tylko liczyli ile na nim stracą
OdpowiedzUsuńO proszę, a to tego nie wiedziałam. Ale to widać. Tak bardzo widać, że mieli ten film w zadkach. ;/ To można było zrobić dobrze. :(
Usuńfilm miał być trylogią ale popełnili błąd już na starcie zamiast tytułu kśiężniczka marsa dali johna cartera co widowni nic nie mówiło do tego doszły inne problemy co zakończyło się klapą w box office film zwrócił tylko koszta produkcji bez marketingu no i chyba zatopił stantona bo nie słyszałem jakoś by coś potem nakręcił :) nawiasem powstała jeszcze inna wersja tej historii dla SyFy jak dobrze pamiętam;-) ps.dzięki za zacytowanie :-))
UsuńSerio szkoda Stantona, bo miał kurde za sobą naprawdę potężne tytuły. A o wersji to wyczytałam tylko o tej z Asylum, czyli coś w deseń "Atlantic Rim", "Sharknado" i tak dalej - i chyba serio obejrzę. Bo tak sobie myślę, że gorsze nie będzie. xD
UsuńNiezgadzajac sie kompletnie co do oceny Johna Cartera dodam, ze jest jeszcze pare minut nieukonczonej animowanej ekranizacji z lat 30-tych, o ktorej dawno temu pisalem u sieibe. Bylby to pierwszy pelnometrazowy film animowany, ale niestety nie wyszlo z roznych powodow.
UsuńJohn Carter miesza motywy z pozniejszych ksiazek, blekityn promien jest dosyc waznym elementem jednej z nich, zas Thernowie pojawiaja sie w 2 i 3 czesci jako glowni zli, acz roznia sie pod wieloma wzgledami od filmowych.
A i jeszcze jedno, problemem nie bylo to, ze Disney kupowalo juz Gwiezdne wojny, problemem bylo i chyba dalej jest, ze Disney ma wyjatkowo fatalne firmy robiace kampanie reklamowe. Patrz, chocby spektakularnie zle reklamy Lone Rangera, ktore skutecznie zabily film.
"John Carter miesza motywy z pozniejszych ksiazek, blekityn promien jest dosyc waznym elementem jednej z nich, zas Thernowie pojawiaja sie w 2 i 3 czesci " - to ja wiem, dlatego mój jedyny zarzut do Thernów jest taki, że rozbuchanie intrygi już na starcie za ich pomocą okropnie miesza w klimacie. Na dziewiąty promień też macham ręką, no bo tutaj to była raczej bariera nie do przeskoczenia, skoro on był nieznany na Ziemi.
Usuń"A i jeszcze jedno, problemem nie bylo to, ze Disney kupowalo juz Gwiezdne wojny, problemem bylo i chyba dalej jest, ze Disney ma wyjatkowo fatalne firmy robiace kampanie reklamowe. Patrz, chocby spektakularnie zle reklamy Lone Rangera, ktore skutecznie zabily film." - wut? Na Johna Cartera nakręciłam się przecież po trailerze. Na Lone Ridera w sumie też po zwiastunach i plakatach. Nie rozumiem, na czym polegają fatalne kampanie - dopiero oglądając film na kompie lub w kinie okazywało się, że jest mniej lub bardziej badziewny.
Chocby taki przyklad, JC zostal nakrecony przez Stantona, a nigdzie w kampanii reklamowej o tym nie wspominano. Mamy rezysera uwielbianych filmow i cisza? Nie bylo tez nawet wzmianki o samym Burroughsie. W zwiazku z tym o ile ktos, kto wiedzial o czym jest ten film, mogl sie zainteresowac reklamami, to dla osoby z zewnatrz nie dosc, ze byly one chaotyczne, to jeszcze nic nie mowily, co to za film. Chocby ten plakat z dwiem bialymi malpami. Zreszta, nawet jest ksiazka o bledach tej calej kampanii reklamowej :)
UsuńLone Ranger zas reklamowo robil wrazenie, ze to sa Piraci z Karaibow Western, tylko jeszcze mniej logiczny. Biorac pod uwage wypalenie sie serii byla to najgorsza mozliwa reklama.
Ale tak serio: jeśli ktoś nie załapał, o czym jest film pod tytułem "John Carter", to przecież i Burroughs by mu niewiele powiedział. ;) No fakt, można było pewnie gdzieś wcisnąć Stantona - nie zwróciłam na to kompletnie uwagi.
UsuńKsiążki o kampanijnych wpadkach nie znam, dlatego podpytuję - bo jestem zielona w temacie. ;) Jak dla mnie w kampanii zapowiadał się film widowiskowy i z Marsem. I z fajnymi obcymi. Nie było potrzeby podpinania tego pod literacki oryginał, bo przecież film i tak gwałci ten oryginał niemożebnie. :P
A co do Lone Rangera... przecież to BYLI Piraci z Kraibów w westernowej wersji :P Osobiście lubię, jeśli kampania reklamowa nakręca mnie na to, co faktycznie spotkam w kinie, a nie łże dramatycznie. ;)
Sam Burroughs nic by pewnie nie powiedzial, ale: "ekranizacja powiesci autora Tarzana, ksiazki, ktora stworzyla wspolczesna fantastyke (tu mozna dac jakis cytat z Bradbury'ego, Heinleina, Lucasa, czy nawet Camerona)" juz tak.
UsuńKsiazka, o ktorej mowie to: M. D. Sellers, John Carter and the Gods of Hollywood (http://www.amazon.com/gp/product/0615682316?ie=UTF8&tag=webtoolandtec-20&linkCode=as2&camp=1789&creative=9325&creativeASIN=0615682316).
Co do Lone Rangera, zdecydowanie nie zgadzam sie z okresleniem, ze to Piraci z Karaibow, ale nawet pomijajac to. Mamy w przypadku LR doczynienia z ekranizacja jednego z najbardziej kultowych bohaterow amerykanskiej popkultury, a w reklamach nie bylo do tego odniesien. To cos takiego, jakby zrobic nowego Flasha Gordona i reklamowac go jakby to byl Marvelowy Thor. To jest strzelanie sobie w stope i nie chodzi tutaj o klamliwa reklame, a o dopasowana do materialu, ktory mamy.
A ja mam do tego filmu sporo sympatii, choć rzeczywiście bardzo wiele w nim skaszaniono. Trauma to wielkie nieporozumienie, a przez nazbyt rozbudowany początek film pogubił rytm. Numer z rzeką to przewpadka. Za to Tarkowie bardzo mi się podobali.
OdpowiedzUsuńAle najbardziej żałowałem, że głównym bohaterem za miast Cartera nie był Kantos Kan. W każdej scenie, w której się pojawiał, Purefoy kradł film Kitschowi. No i miło było zobaczyć Cezara i Marka Antoniusza znowu razem:).
Tak, Tarkowie byli fajni.
UsuńI tak - Kantos Kan był bez porównania lepszy, na słodkiego Jeżusia, gdybyż go było więcej! Ogólnie w czasie oglądania miałam dość przykrą konkluzję - jakoś po kilkunastu sekundach "stażu" Kantos Kana na ekranie ja już wiedziałam, że lubię go bardziej od głównego bohatera. xD
Mnie się podobał. Uważam, że mimo kompletnego rozwalenia fabuły (nadal nie wiem o co chodziło mimo że czytałam dalsze części więc przynajmniej wiedziałam z którego zakątka dupy się dana rzecz wzięła) ładnie zachowali klimat oryginału. Tak, to jest dużo gorsze od oryginału, wartość ma głównie jako pomnik upadku naszej kultury. Właśnie to co jest w nim złe uważam za najistotniejsze - skaszaniony John, dziwaczne rzeczy jakie stały się Dejah - bo oni po prostu wzięli tę powieść sprzed 100 lat i opowiedzieli ją tak jakby została zrobiona teraz (co zresztą zapowiadali, że zależy im nie na fabule ale na oddaniu klimatu - i to im się moim zdaniem udało): bohater nadal jest idealnym bohaterem tylko w dzisiejszych czasach to oznacza TRAUMĘ a Dejah jako postać silnej kobiety musi biegać z mieczem i mieć trzy doktoraty ::) Musi się też dziać i musi być antagonista, a wszyscy mają mentalność roju.
OdpowiedzUsuńMnie właśnie Kantos Kan bolał wybitnie. Na Johnie postawiłam krzyżyk jak zobaczyłam aktora (gdzie oni znaleźli ten ryj?), Dejah - cholernie podoba mi się casting i chyba to mnie pocieszyło. Natomiast Kantos Kan książkowy był tak dalece lepszą postacią ;___;
Ogółem: widziałam ten film parę razy, kupiłam na dvd (to się rzadko zdarza), uważam, że ma dużą dawkę fajności. Natomiast jeśli doszukiwać się w nim spójności fabularnej to faktycznie leży. Dla mnie on jest taką tam wariacją na temat, niezbyt sensowną, ale fajnie się to oglądało. Z jednym wyjątkiem - połowa ujęć jest nieostra =.=