No co? Wolę ten plakat! |
Hm.
Naprawdę jeszcze o tym nie pisałam? Przyznam, że jestem zaskoczona. Bo prawdę mówiąc
już dawno planowałam napisać parę słów o Strażnikach galaktyki, bah!,
wydawało mi się, że coś w klawisze klepałam.
Whatevah.
Na
pewno gdzieś kiedyś już o tym wspominałam, że moja przyjaźń z Marvelem
sprowadza się do filmów. I tylko filmów – tak się jakoś złożyło, że nigdy
komiksów z tej stajni nie czytywałam (taa, „z tej” – co najmniej jakbym
dorastała z nosem w DC albo mangach, prawda…?). Tak, oglądałam trochę
kreskówek, ale wiadomo: to nie to samo. No i nie wszystko miało rysunkowe
adaptacje. No i znajomy był komiksiarzem, więc czasem u niego coś czytnęłam,
ale to raczej wyjątki były. I tak na przykład X-Menów znałam i lubiłam (och, tak
bardzo świetna czołówka!), Spider Mana znałam, ale nie lubiłam, kojarzyłam jak
przez mgłę Hulka czy Fantastyczną Czwórkę, a jeśli idzie o Strażników Galaktyki… cóż, never ever o nich nie słyszałam. Toteż
kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun, poczułam się sosna piżgnięta piorunem.
Z jednej strony: meh, kolejny Marvelowski film. Serio? Po nieco
rozczarowujących Avengersach,
zupełnie rozczarowującym Kapitanie
Ameryce i Fantastycznej Czwórce
tak rozmemłanej, że nie dałam rady obejrzeć więcej niż pół godziny, będzie
kolejny nudny szit? Z drugiej jednak strony… c’mon! Wielkie drzewo
zaczepno-obronne, gadający szop i piosenka Hook
on the Feeling!
No
więc przełamałam się.
I
bardzo, bardzo się z tego cieszę.
Strażnicy
galaktyki ani trochę nie przypominają rozlazłych Marvelowych
produkcji ostatnich lat. Co mnie zszokowało, to że nie wykorzystano do trailera
wszystkich fajnych scen – nie, ich tam jest o wiele więcej. Nawet jeśli sam
początek o młodości Star Lorda wzbudził mój niepokój, czy ja w ogóle weszłam do
dobrej sali w kinie, to zaraz potem wszystko się poprawiło, a później był już
po prostu fajny, dynamiczny, efektowny, miejscami poważny, a miejscami zabawny
film, który sprawił, że człowiek ani się obejrzał, a już trzeba było wychodzić
z kina. Owszem, jeśli chodzi o odmóżdżające produkcje o wielkich kosmorozwałkach,
jednak większy wewnętrzny pisk obudził we mnie Pacific Rim – ale, jeśli mam być szczera, Strażnicy galaktyki są na drugim miejscu. Są fajni – w dość szerokim tego słowa znaczeniu.
Ogromną
zaletą Strażników… jest to, że James
Gunn nie próbuje wcisnąć widzowi jakiejś wybitnie głębokiej, wywołującej katharsis
historii, która przeorałaby mózg i zanudziła na śmierć. Robi kino rozrywkowe i
zdaje się, że doskonale ma świadomość tego, czego widz od takiego kina będzie
oczekiwał. Dzięki temu uniknęliśmy oglądania półtorej godziny obyczajowego
smętolenia o codziennych smutkach superbohaterów, którzy och, są tacy
niezrozumiani przez spoleczeństwo, tylko przeszliśmy od razu do rozwałki – a poważniejsze
tony owszem, w szczątkowych ilościach się pojawiają, ale tylko na tyle, żeby
dać nieco wytchnienia między kolejnymi dynamicznymi scenami. Dorzucają trochę
tła bohaterom, nie męcząc przy tym widza. I niemal zawsze jest w nie w jakiś
sposób wbita szpila, żeby nie było zbytniego zadęcia – za szpile zresztą zazwyczaj
odpowiada Rocket.
Jestem całkiem pewna, że w tej scenie Gamora ziewała. |
No
właśnie: obok przyjemnej w odbiorze kompozycji (wiem, szumne słowo, cóż – na
poczekaniu lepszego nie znajdę) całego filmu, o jego poziomie fajności świadczą
bohaterowie. Oczywiście, na czele ze wspomnianym już Rocketem (Bradley Cooper) i Grootem
(Vin Diesel i to chyba jedna z nielicznych ról, gdzie naprawdę go lubię),
którzy prawdę mówiąc w dużym stopniu kradną szoł, co było do przewidzenia od samego
trailera. Rocket kupił mnie epizodem ze sztuczną nogą w więzieniu, a Groot…
cóż, Groot po prostu sprawia, że chciałoby się go wyściskać jak Elmirka
szczeniaczka. Mam co prawda kłopot z wizualizacją tulenia wielkiego drzewa, ale
mniejsza o większość. Choć wiem, że w internetach robią mniejszą karierę,
niemniej również nie wzbudzają moich zastrzeżeń Gamora (Zoe Saldana) i Drax
(Dave Bautista) – wszyscy oni są bardzo wyraziści i konsekwentni w byciu tym,
kim są. Podobało mi się, że naprawdę musiało minąć trochę czasu i wydarzeń, nim
bohaterowie faktycznie połączyli siły – to nie była żadna magiczna przyjaźń,
która zaistniała od pierwszego wejrzenia, tylko coś, do czego dojście bardzo
bolało.
Ach,
no bo w sumie pominęłam: jest jeszcze Star-Lord
(Chris Pratt) – nie mówię, że jest zły. Ale szczerze mówiąc przy tak fajnej
drużynie, owszem: wypada raczej blado. To znaczy doceniam, że jest poniekąd
odpowiedzialny za bardzo sympatyczny soundtrack do filmu, ale to po prostu
taki… ot, przeciętniak, przystojny, sprytny bohater, jakich kinematografia zna
dziesiątki. Po prostu wolę drzewo, mimo że konkretnego zarzutu do Star-Lorda
nie mam, a jego parcie na stworzenie własnej legendy jest naprawdę fajne.
NIE TEN RONAN |
Peter
Quill miał jeszcze o tyle trudniejsze zadanie, że przyszło mu konkurować nie
tylko z pozostałymi strażnikami – nope. Zostały jeszcze postacie drugoplanowe, z
których niektóre zaintrygowały mnie na tyle, że chętnie zobaczyłabym poświęcone
im spinoffy. Ok., na spinoffy to się piszę tylko dwojga: Yondu (Michael Rooker) i Nebula
(Karen Gillian). Serio. Pierwszy z tej dwójki jest po prostu niesamowity jako
kosmopirat, który może nie jest jakimś uber herosem, ale też ma swoje sposoby
(i zajebistą stylówę), druga zaś – kradnie szoł jako robolaska i bez porównania
wolę ją od Gamory.
Dla
zrównoważenia trochę tego brokatu, którym tu obsypuję film, muszę się przyczepić
do Romana Ronana (Lee Pace). Film
nakręcił mnie na wiele w związku z nim. Pojawia się jako ktoś uber tajemniczy i
potężny, wyławiają go z jakiejś sadzawki, maziają czymś po twarzy i takie tam –
Fraa siedzi w kinie jak na szpilkach i łaknie odpowiedzi: kto to? Skąd oni go
wyłowili? Dlaczego go tak smarują i czymśtam obsypują? O co w tym wszystkim
chodzi? Oddają mu jakąś boską cześć? Ukrywają straszliwe oszpecenie? A może to
po prostu pokręcona kultura…? I, niestety, napisy końcowe mijają, a ja jak
głupia byłam, tak głupia jestem. Pokazali widzowi przez szybkę słoik cukierków,
po czym opuścili żaluzje i kazali spadać. Nie wykluczam, że gdybym znała
komiksy, wszystko byłoby dla mnie zrozumiałe. Ale nie jest.
No i
końcówka. Końcówka, nawet jeśli jakoś fabularnie uzasadniona, wciąż pozostawia
wrażenie Troskliwych Misiów i ja wciąż liczę na to, że w wersji reżyserskiej z
brzuszków bohaterów wystrzeli tęcza. Albo przynajmniej pojawi się Kapitan
Planeta.
Ale
tak całkiem serio, to jest po prostu kawał świetnego kina rozrywkowego. A
bohaterowie wzbudzają sympatię do tego stopnia, że zaopatrzyłam się w komiksy i
jak tylko ogarnę inne czytelnicze zaległości, to się za nie biorę, bo ten świat
po prostu wciąga.
I am Groot!
Przecież nie mogłam jej pominąć. |
Moje ogólne wrażenie po filmie było "uber, ale z potknięciami". Gamora i Nebula mają potencjał na absolutnie epicką historię (c'mon, terrorystki z przepranym mózgiem, które wykorzystują wielką polityczną zmianę, żeby wywrzeć osobistą zemstę). Wydaje mi się, że Nebula wypada lepiej na tle Gamory, bo, cóż, bo jej wątkiem jest zemsta, nie romans. Gamora dużo traci na kręceniu ze Starlordem, a szkoda. Łatwo można było mieć i ciastko, i batonika.
OdpowiedzUsuńI tak, Rocket i Groot kradną całość. Wszystko. Znaczy... nie, wszystko kradną. To szop. Szopy kradną rzeczy. Złodzieje.
*szuka przycisku "Lubię to"* :D
Usuńz tego co pamiętam z dawno temu odbytych spotkań o medycynie naturalnej new age bajdurzeń to instruktorka polecała nam tulenie się do drzewa ściślej brzozy w celu stabilizacji aury i pozbycia się negatywnych energii ;-DD co prawda polecała też takie "atrakcje"jak picie moczu itp itd ;-DD więc nie wiem na ile to wiarygodne było a wracając do meritum za komenatrz starczą trzy słowa gadający szop i drzewo ;D to nie mogło się nie udać
Usuń