Wyobraźcie
sobie, że dostajecie drogą mailową, na tablicy FB czy gdziekolwiek indziej
jakiegoś linka. Zerkacie tylko, kto tego linka podrzucił, po czym idziecie zrobić
sobie kawę czy coś… bo wiecie, że tego linka nie wolno kliknąć. Po prostu nie,
jeśli tylko chcecie zachować jako taką równowagę psychiczną. Och, każdy zna
kogoś takiego: Człowieka-Którego-Linków-Się-Nie-Klika, fana śrutu, dziwnych
fetyszy i badacza takich rejonów internetów, o jakich istnieniu Wam się nie
śniło.
I choć
wiecie, że nie powinniście tego robić, raz na jakiś czas stwierdzacie: „A co
tam, obejrzę ten film, który tak polecał!” albo coś takiego.
A
potem, kiedy okazuje się, że ten film jest naprawdę rewelacyjny, siedzicie i
zastanawiacie się, w którym momencie popsuł się ten Matrix, w którym tkwiliście
do tej pory.
Nie, serio. God Bless America z 2011
r. w reżyserii Bobcata Goldthwaita to film, o którym nigdy w życiu nie
słyszałam. Jasne, być może nie powinnam była się do tego przyznawać, ale taka
jest prawda. I trzeba też zaznaczyć, że samo streszczenie głównej idei nie
brzmi zbyt nowatorsko: znamy Upadek (1993)
z Michaelem Douglasem, znamy Spokojnego
człowieka (2007) z Christianem Slaterem. Można by stwierdzić, że e tam, God Bless America nie ma do zaoferowania
niczego ciekawego.
Po
pierwsze więc: ma rewelacyjnych bohaterów. Normalnych ludzi z klasy średniej,
dość inteligentnych, niepozbawionych wad, którzy tak całkiem zwyczajnie mają
dość. Żeby nie rzucać zanadto spoilerami, skupię się tu na Franku (Joel Murray) – facet traci pracę, ma guza mózgu i ogólnego
wkurwa, że ludzie są… cóż, wredni. To właściwie rozczulające, kiedy jedyne,
czego tak naprawdę pragnie bohater całej historii, to żeby ludzie byli dla
siebie mili. Nie gadali przez telefon w kinie i nie naśmiewali się z
niepełnosprawnych. To taki dobry, poczciwy człowiek, ten Frank. Może trochę
naiwny, ale nie sposób go nie lubić. Tym samym ujęła mnie Marge w Fargo, o którym pisałam swego czasu.
Tacy bohaterowie walczą o coś dużo bardziej przyziemnego i uniwersalnego niż
jakaś oklepana zemsta, pieniądze, ratowanie kogośtam… bah, oni nawet nie ratują
świata. Raczej usiłują sprawić, żeby ten świat w ogóle był wart ratowania – i to
bardzo im się chwali.
Obok
Franka mamy Roxanne (Tara Lynne
Barr) – nastolatkę (o dziwo, graną przez aktorkę w adekwatnym wieku!) żywo
zainteresowaną współpracą z Frankiem w misji… no, w misji zabijania niemiłych
ludzi. Sporo ich różni, ale mimo wszystko ich przyjaźń wydaje się całkowicie
naturalna i pozytywna. Nawet jeśli film ociera się o temat „on taki stary, ona
taka młoda i śpią w jednym łóżku”, robi to w całkowicie niewinny sposób. Nie
wiem, czy to zasługa aktorów czy reżysera, ale tę przyjaźń się po prostu kupuje
w całości.
W
filmie zresztą całkiem wprost jest powiedziane, że Frank i Roxy to platoniczni
Bonnie i Clyde.
Oprócz
bohaterów i bardzo przekonującego, w całej wyrazistości irytującego świata,
który ich otacza (wspomniane już gadanie w kinie, ale też buc zajmujący dwa
miejsca parkingowe, osoby publiczne namawiające do nienawiści na tle
religijnym/rasowym/dowolnie-innym, debilne programy w telewizji i mnóstwo
innych elementów, które skłonią Franka do zmiany koncepcji z samobójstwa na masowe morderstwo), jest też bardzo przyjemny, naturalny humor (jedna z moich
ulubionych scen to pierwsza próba z Chloe) no i muzyka – zróżnicowana, ale
jakże (hah, uwielbiam to słowo) klimatyczna. Tak, mogę mieć spaczone podejście
dzięki temu, że jako jeden z pierwszych leci kawałek, który szczerze i
serdecznie uwielbiam, odkąd usłyszałam go w… Dead in Tombstone, skądinąd rozczarowującym filmie, o którym
pisałam niemal rok temu.
I
owszem: ta piosenka, tak wkręcająca we wspomnianej produkcji z udziałem Danny’ego
Trejo, jest równie wkręcająca i dopasowana do sceny w God Bless America. Tak, to możliwe, żeby te dwa filmy miały ten sam
soundtrack i żeby on się w obu przypadkach doskonale sprawdzał.
Cóż ja
mogę powiedzieć…?
Obejrzyjcie
film, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście. Jest świetny. Zabawny, trochę
wzruszający, ciekawy i ma dużo strzelania do osób, których sami chcielibyście
zastrzelić. I zakończenie – muszę przyznać, że to chyba najlepsze z możliwych
dla tej historii zakończeń.
Mogłabym
nawet powiedzieć, że ten film skłania do takiej autorefleksji: „Czy jestem
typem do odstrzału?”, rozważenia przyczyn i określenia, czy chcę nim pozostać –
aaale, wiecie, nie chcę płynąć w tej notce za daleko.
(przy
okazji: cały film dostępny z napisani na jutubie – nie zrażać się faktem, że
tłumaczenie tytułu brzmi tam „Bóg, Ameryka i błogosławieństwo”)
Ok, ok, Tiffany - będę klikać w te Twoje straszne rzeczy, co to wrzucasz, no...
Ok, ok, Tiffany - będę klikać w te Twoje straszne rzeczy, co to wrzucasz, no...
– Exactly what part of his politics
do you agree with?
– Less gun control, of course.
– Well, Frank, then every nut would have a gun.
Ok. To jest dobra zachęcająca recenzja/opinia/czyjaktegonienazwać.
OdpowiedzUsuńDo listy Do Obejrzenia na YT.
Trochę ponad półtorej godzinki, można swobodnie do obiadu dopalić czy coś. ;) W sumie zapomniałam linka wrzucić w notce: https://www.youtube.com/watch?v=dWp4E33rcag
UsuńMiłego seansu! ;)