wtorek, 14 maja 2019

Ponowne otwarcie

Łajka wita się z Państwem.
*zerka w prawo*
*zerka w lewo*
Hm hmm.

Myślę, że kwartał to już dość jak na „e, nie chce mi się pisać”. [aktualizacja: napisałam tę notkę kilka miesięcy temu, ale jej nie opublikowałam – teraz to już będzie niemal pół roku przerwy… I z ręką na sercu: nie mam pojęcia, gdzie się podziały te minione miesiące. Dałabym głowę, że dopiero co mieliśmy Nowy Rok] Prawdę mówiąc, nie planowałam, że po Tygodniu z rekinami zapadnie tak długa cisza. Tym bardziej że przecież hej, oglądam filmy i seriale, gram w gry, co więcej: czytam książki! Mam o czym pisać. O paru tytułach nawet mi się chciało. Tylko jakoś był zły układ planet i w ogóle i nie wyszło. A potem chciało się coraz mniej, detale nienapisanej notki się zacierały i tak jakoś cisza trwała po dziś dzień. Mam szczerą nadzieję to zmienić. Czy się uda – nie mam bladego pojęcia.
No ale dziś piszę. I uczciwie chcę ostrzec, że dziś nie będzie żadnego tam produkowania się o tym, o czym zazwyczaj się tu produkowałam. Dziś będzie całkowicie osobisty i zapewne nieco emocjonalny wyrzyg prywaty. Więc jeśli ktoś szuka w internetach jednak innych treści, śmiało zachęcam do przejścia dalej. Move along, nothing to see here.
Żeby nie było, że nie uprzedzałam.

Dziś będzie historia naszej Łajki.



Mniej-więcej rok temu [aktualizacja: teraz to już grubo ponad rok] podjęliśmy decyzję o zapewnieniu Vistowi całodobowego towarzystwa. Szukać go zaczęliśmy oczywiście tam, gdzie pozyskaliśmy wspomnianego Vista, czyli w gdyńskim Ciapkowie. Ponieważ jesteśmy ludźmi, którzy z Internetu do prawdziwego życia wynurzają się tak rzadko, jak to tylko możliwe, oczywiście dokonaliśmy wyboru na podstawie przeglądania strony internetowej Ciapkowa oraz związanych ze schroniskiem fanpejdży. I tam trafiliśmy na Łajkę (wówczas Malwinkę, ale naprawdę, naprawdę nie uważam tego imienia za właściwe dla tej psiny, więc nie będę go więcej tu przytaczać). Łajka była opisana jako sunia nieco dzika i lękowa, która będzie wymagała pracy – ale uznaliśmy, że hej, czemu nie? Przecież damy radę. Po jakimś czasie zjawiliśmy się w Ciapkowie na spotkaniu – z Łajką też, ale w sumie przede wszystkim z Wolontariuszką, która dotychczas się Łajką opiekowała.
Łajka miała wtedy około siedmiu lat. Pierwsze pięć spędziła na jakiejś opuszczonej działce czy innym klepisku (przyznam, że dokładnie już nie pamiętam), kolejne dwa – w schronisku, do którego zresztą trafiła po roku uporczywej obławy. Przed naszym pojawieniem się, w zasadzie nie wychodziła z boksu, bo się bała. Bała się dotyku, człowieka w ogóle. Świata. I nas też, kiedy zaczęliśmy wychodzić z nią na zapoznawcze spacery (na które była – dosłownie – wynoszona pod pachą). Niemniej odbyliśmy kilka bardzo powolnych i bardzo ostrożnych wycieczek po lesie otaczającym Ciapkowo i nadszedł dzień, w którym Łajka mogła pojechać z nami do domu. To był piątek.
W sobotę późnym wieczorem Łajka nas opuściła.

Było tak: zabrałam ją na ostatni wieczorny spacer. Zgodnie z zaleceniem pracowników schroniska, suczka miała na sobie szelki i obrożę, a smycz była przypięta do jednego i drugiego. Tak dla większego bezpieczeństwa. Kiedy tylko wyszłam z budynku, oszczekał nas czyjś pies. Ładny taki, biały, duży, puchaty. Łajka się nie odszczeknęła, tak jak robi to Vist. Łajka wyprostowała łapki, wypięła dupkę i w czasie krótszym niż mgnienie oka wysunęła się i z obroży, i z szelek, po czym już była kilkanaście metrów ode mnie i oddalała się w tempie przerażającym.
Pół nocy jej szukaliśmy z pomocą niezastąpionej Siemomysły, która akurat wtedy u nas była z wizytą.
W niedzielę rano zadzwoniłam do Ciapkowa – po radę, wsparcie, nie wiem. Cokolwiek. Zadzwoniliśmy też do Promyka i do Straży Miejskiej. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych instytucji, Ciapkowo od razu rzuciło się na ratunek. Najpierw zjawiła się wspomniana już Wolontariuszka – dotychczasowa opiekunka Łajki. Stopniowo, dzień po dniu, pomocy było coraz więcej.

A tak wygląda chorowanie z psieckami.
A jednak od roku tamta relacja z Pracownikami i Wolontariuszami Ciapkowa nie daje mi spokoju [aktualizacja: fun fact – dała mi spokój, kiedy napisałam tę notkę. Dlatego jej nie opublikowałam – nie odczuwałam już takiej potrzeby. Publikuję teraz, bo po prostu chcę w jakiś sposób wrócić do blogowania]. Nie pisałam o tym nigdzie do tej pory tylko dlatego, że źle się czułam: jakbym była niewdzięczną łajzą, która ma pretensje do ludzi, dzięki którym Łajka wróciła do naszego domu.
I tak naprawdę dalej nie wiem, jak to wszystko napisać, żeby to tak nie zabrzmiało. Ale wiem za to, że jeśli nie napiszę czegoś, to będzie mnie to męczyć przez kolejne lata.

Od ucieczki Łajki do jej ponownego złapania minęły trzy tygodnie. Później kolejny tydzień spędziła w Ciapkowie, nim do nas wróciła. Były to cztery tygodnie, podczas których w zasadzie nieustannie czułam się jak jakiś przestępca. Miałam wrażenie, że zewsząd patrzą na mnie wrogowie: zarówno w realu jak i w internetach. I myślę, że w dużej mierze tak właśnie było. Na fejsie oczywiście od razu stawił się na stanowiskach cały sztab Ostatnich Sprawiedliwych, którzy doskonale wiedzieli, czy nadajemy się na właścicieli psów, czy jesteśmy odpowiedzialni, czego chcemy od życia i co powinno się z nami zrobić za tak skandaliczne zaniedbanie, które doprowadziło do ucieczki Łajki.
Ale fejs mnie prawdę mówiąc aż tak nie ruszał. Po prostu nie czytałam komentarzy. Nazbyt dobrze wiem, że w Internecie ludzie są nadzwyczaj skorzy do rzucania ocenami (widzę to niemal każdego dnia, kiedy na którymś z obserwowanych przeze mnie fanpejdży pojawi się informacja o zaginięciu zwierzęcia – ludzie uwielbiają nacierać się wtedy tym, jak to oni w życiu by swojego pupila nie zgubili, jak tak można, takim nieodpowiedzialnym żłobom w ogóle nie powinno się powierzać zwierzaka). Nie wiem, może czują się od tego lepiej. Nie mój problem.

Poza fejsem zaś – cóż. W ciągu wspomnianych czterech tygodni nie zliczę już, ile razy słyszałam sugestie bądź całkiem wprost wyrażone przekonanie, że wszystko jest naszą winą, bo Łajka na pewno nie była w szelkach. A przecież oni mówili, żeby wyprowadzać ją w szelkach. Kiedy mówiliśmy, że przecież była w szelkach, ale z nich wyszła – spotykaliśmy się jedynie z kręceniem głową i przewracaniem oczami. Bo oczywiste, że kłamaliśmy. Wręcz byliśmy proszeni o to, żeby przestać się wygłupiać i żeby się przyznać do niezałożenia Łajce szelek. Szczęściem, w którymś momencie Ulv pomyślał o tym, że przecież w piątek i sobotę natrzaskał Łajce sporo zdjęć, w których ma te cholerne szelki – bo jak jej raz założyliśmy, to wcale ich nie zdejmowaliśmy. No i pod koniec całej tej przykrej przygody pokazał jednemu z pracowników (a może wolontariuszy? Prawdę mówiąc, nie odróżniam kto jest kim w Ciapkowie – poza nielicznymi wyjątkami) zdjęcie. I wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że a taaaak, ale te szelki to są słabe, musimy kupić inne. Bo z takich to psy uciekają bez problemu.
Okej. Lepiej posiąść taką wiedzę późno niż wcale.

Niemniej przez większość czasu czułam, że jestem postrzegana jako cuchnący kleks, który przykleił się do buta. Ktoś, kto doprowadził do zaginięcia ich kochanej psinki. Bo nikt chyba nigdy nie miał refleksji, że Łajka była już nasza – że jest nam bez niej źle, zależy nam na jej odzyskaniu i że chcielibyśmy na bieżąco wiedzieć, co się z nią dzieje i gdzie się bidulka podziewa.
Rozkleiliśmy ogłoszenia, że Łajka zaginęła. Z informacją, żeby dzwonić do nas pod numer taki a taki lub do Ciapkowa pod taki a taki. Ekipa z Ciapkowa również rozkleiła ogłoszenia (zgoda, my rozkleiliśmy ich za mało – nie wiedzieliśmy, jakie powinno być ich zagęszczenie na kilometrze kwadratowym. Nigdy wcześniej nie robiliśmy takich rzeczy). Z informacją, żeby dzwonić do schroniska pod numer taki a taki lub jakiś inny. Nie było żadnego namiaru na nas.
Kiedy ktoś do mnie dzwonił albo pisał z informacją, że widział gdzieś Łajkę – od razu dzwoniłam lub pisałam do zaangażowanych w sprawę osób z Ciapkowa i przekazywałam wszystko, co tylko wiedziałam. Chyba nikt z Ciapkowa w żadnym momencie nie zrobił tego samego w drugą stronę. Dowiadywałam się pokątnie z wydarzenia fejsie, tak jak dziesiątki randomowych osób.
Chyba najbardziej mnie to wkurzyło, kiedy kilka osób z Ciapkowa umówiło się na próbę zlokalizowania i złapania Łajki w naszej okolicy. Zadeklarowałam, że też będę w okolicy tego dnia. Kiedy nadszedł czas poszukiwań, napisałam jednej z uczestniczących osób, że ruszyłam, idę tędy a tędy, jesteśmy w kontakcie.
Krążyłam po lesie długo. Kiedy w końcu wróciłam do domu i włączyłam komputer, zobaczyłam na fejsuniu informację, że pozostałe dziewczyny kilka godzin temu zlokalizowały Łajkę. Co więcej: dołączyły do nich kolejne osoby i próbowały ją złapać. A ja wtedy łaziłam jakiś kilometr czy dwa dalej. Czy ktokolwiek dał mi znać „hej, widzimy ją, dołącz do nas”? Oczywiście że nie. Tylko dlatego, że uważali, że to moja wina? Nie mam pojęcia. Ale przecież hej, mówiono nam, że wszystko dla dobra Łajki – a dla dobra Łajki byłabym przecież zawsze jakimiś dodatkowymi rękami do pomocy, no nie?
Wobec takiego podejścia większość poszukiwań prowadziliśmy na własną rękę. Dzień w dzień krążyliśmy po okolicy, choć nie pisaliśmy o tym na FB. A chyba trzeba było, bo pod koniec zostaliśmy zapytani: „czemu w ogóle jej nie szukaliście?”. Zaraz po pytaniu, dlaczego nie miała szelek…

I nie piszę tego tak po prostu, żeby wyrzygać żale. To znaczy to też. Ale chodzi mi o to, że każdego dnia można znaleźć informację o tym, że pies porzucony w lesie, przywiązany do ogrodzenia, zakopany, utopiony i inne takie. Ludzie się dziwią, że właściciele psów przywiązują niechcianych podopiecznych do drzewa, zamiast przynajmniej mieć tyle przyzwoitości, żeby oddać do schroniska.
No więc właśnie dlatego: bo czują się jak przestępcy. Nie chcą wyzwisk na fejsie i pogardliwych spojrzeń na żywo. Może wcale nie chcą rozstawać się z psem. Może okoliczności ich do tego zmuszają. Ale to nie ma znaczenia, bo zawsze będą tymi złymi, tymi kutasami, co to ich samych powinno się przywiązać do tego drzewa. Traktowanie niefortunnych właścicieli psów z wyższością i podkreślanie ich przewin w żadnym wszechświecie nie pomoże tym psom, a może tylko pogorszyć sytuację.
Po tamtych czterech tygodniach czasem sobie żartujemy, że jeśli (oby nie!) kiedykolwiek jeszcze Łajka znów nam zwiała, ani myślimy uderzać do Ciapkowa. Weźmiemy kajak i uciekniemy do Szwecji. Bo nie chcemy ponownie być wystawiani na coś takiego. My żartujemy – a ile osób podejmuje realne decyzje całkiem na poważnie?
Wiem, że Pracownicy i Wolontariusze Ciapkowa (i pewnie nie tylko) odwalają niesamowicie wspaniałą robotę. Przychodzą dzień po dniu i składają do kupy te wszystkie zwierzaki. Za to ich niesamowicie szanuję. Ale mam alergię na patrzenie na drugiego człowieka z wyższością. I dawanie mu do zrozumienia, że jest kimś gorszym.

Z drugiej strony, ja się też trochę nie dziwię tym wszystkim ludziom z Ciapkowa. Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest – pracować w schronisku. Dzień w dzień zajmować się zwierzętami porzuconymi, zaniedbanymi, nierzadko katowanymi z zupełnie bezinteresownym okrucieństwem. Pewnie po tygodniu totalnie traci się wiarę w człowieczeństwo. Ja bym straciła. Na pewno nie raz, nie dwa zdarzali się ludzie, którzy brali pieska, bo śliczny i taki biedniutki był w tym boksie, a kilka dni później piesek wracał do schroniska, bo nie wiem – osikał dywan. Albo ciągnął na smyczy. Mając ileś takich sytuacji, pewnie trudno zaufać, że kolejna osoba, która przychodzi po psa, nie jest właśnie taka.
Jestem też przekonana, że wszystkim naprawdę zależało przede wszystkim na zapewnieniu bezpieczeństwa Łajce. Udało się tego dokonać – jak już wspomniałam – wyłącznie dzięki nieocenionej pomocy osób z Ciapkowa. Nigdy nie przestanę być za to wdzięczna, bo przecież nie musieli: wydali już psa, papiery podpisane, mogli rozłożyć ręce. Na pewno każdy z nich znalazłby sobie masę ciekawszych zajęć niż turlanie się na nasze zadupie, żeby biegać po chaszczach. Czy żeby przed świtem przedzierać się na dziko przez ruchliwą ulicę i zostawiać karmę pod krzakiem. Wszyscy ci, którzy nam pomogli, byli naprawdę niesamowici.

Na fejsuniu jest kilka grup związanych z Ciapkowem i zaginionymi zwierzętami. Między innymi jest taka, w której ludzie chwalą się tym, jak pięknie żyją sobie psy i koty w swoich nowych domach. Myślałam, że jakiś czas po adopcji Łajki też się pochwalę. Teraz wiem, że tego nie zrobię. Nie zamierzam dzielić się moim szczęściem z ludźmi, którzy w nieszczęściu potrafili tylko strzyknąć jadem. W moim odczuciu nie zasłużyli na to, żeby oglądać wesołą, tulaśną Łajkę.

A Łajka, skądinąd, jest wspaniałą sunią. Jeszcze rok temu trzeba ją było zapędzać w róg pokoju, żeby po długich bojach zapiąć smycz i wywlec na spacer. Bała się każdego szmeru i permanentnie przepraszała, że żyje. Dziś jest nie do poznania: jak tylko włożę buty, ona już stawia się w przedpokoju i przebiera łapkami w oczekiwaniu na spacer. Wystarczy usiąść gdzieś w pobliżu niej, żeby zaraz poczuć pacnięcie łapą ponaglające do głaskania. Jeśli to nie pomoże – spróbuje wpakować się na kolana (w ogóle myślę, że Łajka ma coś z kota). Kiedy głaskamy Vista, ona od razu się pojawia pod drugą ręką, no bo przecież to skandal, żeby zajmować się nim, a nie nią. Totalnie bezwstydnie wywala brzuszek i rozkłada łapki. Jest pojętna i lubi się bawić.
Jasne, jest zupełnie inna od Vista – bardziej nieufna i czujna. To w sumie nie dziwi: skoro ludzie są różni, dlaczego psy miałyby być identyczne?

[aktualizacja: tutaj urwałam pisanie. Chyba po prostu nie miałam nic więcej do powiedzenia. Z tego miejsca mogę tylko dodać, że Łajka nadal jest cudowna, choć dochodzimy do coraz silniejszego przekonania, że w istocie wciśnięto nam kota w psim kamuflażu. Ale nie szkodzi – w sumie kiedyś się zastanawialiśmy nad przygarnięciem kota pod nasz dach. No to mamy kota, czy tego chcemy czy nie.]

6 komentarzy:

  1. Ehhh, to był ciężki miesiąc i nie mam wątpliwości, że głównie dla Ciebie. Acz o wielu rzeczach nie piszesz. Zjebki od wolontariuszy dostawaliśmy w sumie regularnie i o praktycznie wszystko. Najpierw było, że dlaczego od razu nie dzwoniliśmy - bo było po północy. Potem dlaczego jej nie szukaliśmy - szukaliśmy. Dlaczego puściliśmy ją luzem - tak to też słyszałem i nie, nie puściliśmy. A dlaczego nie angażujemy się w poszukiwania - angażujemy się, ale ponieważ część poszukujących najwyraźniej szukała nie psa, a okazji do poinformowania nas na żywo, że im by pies nie uciekł, to tak wyszło, że woleliśmy sami. A w ogóle, to jakbyśmy ją kochali, to ona by to wiedziała i by do nas wróciła. Bo psy czują serduszko. Z racji choroby byłem wtedy mało mobilny, więc jeździłem samochodem i wyjeździłem koło tysiąca kilometrów po drogach osiedlowych i okolicznych. A szukaliśmy jej przecież tylko ponad tydzień, bo potem padło hasło, że nie szukamy, żeby nie płoszyć, bo skoro znalazła sobie regularną kryjówkę, to niech tam siedzi, będziemy organizować klatkę do łapania. Jakiś czas potem zaczęliśmy wykładać jej jedzenie pod krzaki, żeby nie zmieniła żerowiska. Z plakatami było tak, że robiliśmy tak, jak widzieliśmy, że robią inni. Plakaty w sklepach, na przystankach. Raczej punktowo. To, co zrobili potem ludzie ze schroniska było w sumie imponujące. Tak zmasowanego ataku w życiu nie widziałem. Plakaty i ogłoszenia były dosłownie wszędzie. Na każdej latarni(po dwa), na większości drzew, na każdej powierzchni płaskiej. Po odnalezieniu Łajki przecież chyba z tydzień zajęło nam zanim je pozdejmowaliśmy.
    Co do pracowników Ciapkowa – mam w sumie tylko jedną uwagę. Jak zobaczyli te nasze nieszczęsne szelki, w które zakładaliśmy Łajkę jeszcze w schronie, to mogli powiedzieć, że e-e, w tym to ona ucieknie. W sumie to by mogli robić na wyjściu, poza wyprawką w postaci poduchy, wizytówek do weta itp., jakieś polecenie na dobrą firmę od szelek. Coś o czym oni wiedzą z racji pracy i doświadczenia, a my nie. I owszem większość czasu myśleli, żeśmy psa puścili luzem albo w samej obroży, ale jak pokazałem im zdjęcia to jednak trochę zmienili front. Zresztą, pamiętasz wielką obławę w niedzielę, na którą zjawiło się tyle osób, że wyglądało jakby Obrona Terytorialna miała ćwiczenia na parkingu? Koordynatorem był jakiś człowiek, który już niejednego psa złapał i miał zarządzać całą akcją. I jak tylko Łajka pojawiła się na wzgórzu o kilkaset metrów od poszukujących, to mimo jego nawoływań, żeby nawet w jej stronę nie patrzeć, bo ona teraz obserwuje i ocenia czy już spierdalać, to poszły hufce zaciężne nawołując „Malwinko!” i promieniując miłością z serduszek. I co? I serduszek nie stykło, bo jak tylko Lajka zobaczyła, że ktoś się ruszył w jej stronę, to od razu dała w długą i tyle ją było widać. Wtedy się koordynator delikatnie mówiąc wkurwił i rzucił czymś, że większość tych osób to tu przychodzi tylko po to, żeby się potem oznaczyć na fejsie i zbierać lajki, a nie psa szukać. I takie osoby mam wrażenie, że nas głównie zjeżdżały. Osoba, która ostatecznie Łajkę złapała też jest wolontariuszką i nigdy nie usłyszałem od niej złego słowa. Mogła to myśleć, ale nie mówiła i nie pisała. Za to bardzo dużo robiła.
    A jaka jest teraz Łajka? Ciebie uwielbia, mnie się dalej boi. Jak stoję, jak usiądę to mogę ewentualnie służyć jako ta gorsza alternatywa do głaskania. A głaskana być lubi, oj lubi. Bardziej niż Vist. Jest zdecydowanie tym szczurem, który zdechłby z głodu byle tylko miziało. Coraz rzadziej zdarza się, że się czegoś przestraszy na spacerze. Inne psy raczej próbuje odstraszać niż od nich uciekać. Zaakceptowała nas jako stado. No i je bez problemów. Acz wolałaby jednak, żeby ją głaskać niż karmić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nie no, pewnie że można by się dalej rozdrabniać - ale nie chodziło mi w sumie o to, żeby wyciągać każdy detal z całej tej akcji. :) Raczej chciałam, nie wiem - zwrócić uwagę na pewien ogólny problem na przykładzie afery Łajkagate. :)

      Usuń
  2. Z opóźnieniem, ale przeczytałam wpis dzisiaj rano, kiedy zajrzałam przy odpalaniu pracowej skrzynki mailowej na bloga w nadziei, że ożył ;)

    Oczywiście historię tę znam, ale mnie porusza i wkurza jednocześnie nadal. Znam Was, znam Wasz dom i wiem, z jaką miłością podchodzicie do Vista i Łajki. Obserwowałam, jak z bardzo zajaranych, ale trochę niepewnych opiekunów przeradzaliście się w ludzi, którzy z pełną świadomością i odpowiedzialnością zdecydowali się na przygarnięcie psa z problemami, a potem, jak odnieśliście sukces (choć prawda, że Łajkę widziałam parę ładnych miesięcy temu, wówczas jeszcze mocno lękliwą, ale zdolną się otworzyć po jakimś czasie i na pewno otoczoną troskliwością). Jasne, mam tę przewagę nad obcymi ludźmi, że po prostu wiem i nie wyobrażam sobie, jak świadomie łamiecie zalecenia i ryzykujecie dobrem Łajki. W sumie to jeden z powodów, dla których tak często i na długo znikam z Fejsa - za każdym razem trafiam na jakąś bezmyślną falę jazdy i objawy najgorszych społecznych zachowań, powtarzane bezmyślnie frazy i brak minimalnego stopnia refleksji nawet. Potrafię sobie wyobrazić, jak działają takie grupy, bo dla mnie to po prostu małe grupy bardziej czy mniej quasi religijne i takimi mechanizmami się rządzą (ale nie będę się tu rozwodzić ze swoimi teoriami społecznymi z przysłowiowego palca XD).
    Natomiast OK, nic dla mnie nie usprawiedliwia przywiązywania zwierzaka do czegokolwiek. Jak się człowiek wstydzi, jak jest zgnębiony i się boi, niech chociaż puści luzem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale określenie takich grup quasi religijnymi jest w sumie bardzo trafne. Faktycznie, dużo takich grup jest trochę, no... sekciarska.

      Z tym przywiązywaniem, to rzeczywiście nic tego nie usprawiedliwia. Mogłam się źle wyrazić, a może trochę popłynęłam, ale w sumie nie o usprawiedliwianie mi chodzi - po prostu próbuję zajrzeć w głowę takiego delikwenta i wiem, czym się może kierować. Choć, ma się rozumieć, jego zachowanie jest naganne i na pewno jest mnóstwo innych, nieco fortunniejszych rozwiązań.

      Usuń
  3. Potrzeba jeszcze trochę czasu i pracy i nie będzie się Ciebie bać. Zobaczysz. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem - zresztą, w zasadzie już się mnie nie boi. Ja nie do końca o tym. ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...