Autor: Frank Herbert
Tytuł: Diuna
Tytuł oryginału: Dune
vol. 1
Tłumaczenie: Marek Marszał
Miejsce i rok wydania: Poznań 2007
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS
Wiem,
że nie powinnam się do tego przyznawać. Wiem, że w moim wieku to już nie
wypada. Ale taka jest wstydliwa prawda: właśnie po raz pierwszy w życiu pomiziałam
czerwia. Znaczy – sięgnęłam po Diunę. W końcu.
Powieść nie miała lekko. W końcu to legenda.
Myślę, że każdy autor, w którego tekście pojawia się pustynia, musiał poznać
smak porównania do Herberta. To Władca
Pierścieni fantastyki naukowej. Zresztą, przecież podobnie jak dzieło
Tolkiena, tak i Diunę eksploatują do
granic możliwości spadkobiercy. Łatwo więc się domyślić, że rozpoczynając swoją
przygodę na Arrakis, miałam oczekiwania tak ogromne, że sama nie widziałam ich
szczytu nawet przez lornetkę.
Pytanie
teraz, jak bardzo się rozczarowałam.
Początki
nie były łatwe. Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzyła (obok dość sztucznego języka
i taplania się w patosie), to – najogólniej rzecz ujmując – emowanie. Miałam ochotę zagryźć bohaterów. Wszystkich.
Co się ktoś pojawiał, to zaraz czytelnikowi serwowano kolejne i kolejne strony wewnętrznych
rozterek danej postaci, bo oni wszyscy by chcieli, ale nie mogą, ale się boją,
ale obowiązki, ale omójboże-zrób-coś-wreszcie-baranie! Szlajali się po tym
pałacu i kwękali.
Ale
dobra, myślę sobie: powieść długa, może się rozkręci.
Nie
ukrywam, nawet mnie to zaskoczyło. Bo istotnie rozkręca się, nawet bardzo. I tu
weszła druga sprawa, która sprawiła, że chyba już wiem, co czują fani Gry o tron. Skoro już bohaterowie
przestali jojczeć nad swoim losem i wzięli się w garść, zaczęli… ginąć. Jak
tylko namierzyłam kogoś, kogo polubiłam, ten ktoś umierał w jakiś mniej lub
bardziej spektakularny sposób. Znaczy ja wiem, to taki mój feler, że zawsze w
obcowaniu z tekstami kultury wybieram sobie dokładnie tych delikwentów, którzy
umierają jako pierwsi, niemniej takie zagęszczenie tego zjawiska w jednej
powieści zaskoczyło nawet mnie. I mocno zdenerwowało. W efekcie totalnie
przestałam się przywiązywać do bohaterów, bo stwierdziłam, że mi się nie
opłaca.
Jedyną
postacią, której przeżycie jest pewnikiem (w końcu rozdziały rozpoczynają się
często jego słowami, które padną dopiero wiele lat później w stosunku do akcji
powieści), jest akurat ten merysójny frajer, który od początku do końca mnie
drażnił i właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby gdzieś go zasypało na
amen. I jego matkę też.
Tym
wyrzygiwaniem swoich czytelniczych żalów usiłuję tak naprawdę wyrazić to, że
bohaterowie są bardzo różnorodni, szkoda tylko, że niektórych czytelnik nie ma możliwości
poznać nieco lepiej.
Z
bohaterami wiąże się jeszcze jedna sprawa: wyraźny podział na dobrych i złych.
Oczywiście, u Tolkiena też to mamy (skoro już wystartowałam od porównania tych
dwóch panów, ukradzionego zresztą od Clarke’a). Ale Tolkiena czytałam wiele lat
temu – i nie wykluczam, że to było głównym powodem, dla którego mi to
odpowiadało. Tutaj jakoś działało mi na nerwy, że ród Harkonnenów jest z
definicji zły, a Atrydów – dobry. Jedna postać z całego rodu – to jeszcze okej,
kupuję. Ale ród jako taki? Ze służbą włącznie? Bez przegięć. Fremeni byli na
szczęście nieco bardziej dwuznaczni, głównie ze względu na różnice kulturowe,
choć i tu ostateczna ocena raczej nie podlega dyskusji.
No i
wciąż mam problem z imionami. Z jednej strony mamy dość egzotyczne, jak Leto,
Feyd-Rautha, Thufir, a z drugiej… Jessikę i Paula. Trochę jak jeż Sebastian, if
ju noł łot aj min.
Wszystko
to sprawiło, że czytając koncentrowałam się bardziej na uniwersum niż akcji „tu
i teraz”. I tu już odczucia mam zupełnie inne – świat jest zbudowany z
niesamowitym rozmachem, rzeczywiście wciąga i każe się poznawać, choćby to się
wiązało z koniecznością śledzenia losów jakichś zupełnie nieciekawych osóbek,
które cośtam sobie robią w międzyczasie. Mimo że teoretycznie Diuna kojarzy się z tym, że bohaterowie
łażą po pustyni, podczas lektury układa się w głowie coś o wiele większego,
pojawiają się przebłyski innych planet, społeczności, postaci. Imperator jest
tym lepszy, im bardziej go nie ma. Sardaukarzy mnie zupełnie ujęli.
Ale jest
coś jeszcze, co odwracało moją uwagę od treści: język. Nie wiem, ile w tym
zasługi tłumacza, a ile autora, ale po pierwsze trudno się przyzwyczaić do
sztucznych dialogów, wszechogarniającej sztywności i zadęcia. Po drugie zaś… bitch please!, może i mam rynsztokowe
poczucie humoru, ale jak można czytać o tym, że bohaterka wchodziła przez
zwieracz, i zachować przy tym powagę?! Jednocześnie od czasu do czasu pojawiają
się perełki, na przykład niezmiernie podobało mi się określenie koloru oczu
Fremenów (i w ogóle oczu po dużych dawkach melanżu) – ot, była w tym jakaś taka
mała, prosta magia.
Wydaje
mi się, że podsumowanie wychodzi trochę krzywdzące dla Diuny. Bo niestety, nie zachwyciła mnie jakoś szaleńczo. Ale nie
jest też tak, że mnie zmęczyła – co to to nie. Wciągnęła powoli, ale
skutecznie. Bah!, nie wątpię, że
sięgnę po ciąg dalszy i z całą pewnością po niektóre dzieła będące „obok” sagi.
Zresztą już jestem w trakcie. To w ogóle trochę irracjonalne, bo mimo że mogę
wskazać mnóstwo rzeczy, które mi się nie podobały w powieści, to jednak całość
była fajna. Ale zawsze podkreślam, że fabuła jest dla słabych, a w książkach
wielbię właśnie wykreowany przez autora świat. Czyli wychodzi na to, że Herbert
położył co prawda te wszystkie bzdety, które i tak mnie mało interesują, a dał
czadu na tej płaszczyźnie, którą uwielbiam. Ot, fuksiarz. 7/10.
A wpis
powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
- Dlaczego pytasz o tę broń?
- Liet sobie tego życzy.
„Czy tego właśnie chce od nas?” –
zastanawiał się Hawat.
- Przyszedłeś tu, szukając informacji o
wielkich działach? – zapytał.
- Liet zapragnął zobaczyć takie działo na
własne oczy.
- Więc powinniście pójść i jedno sobie
wziąć – zadrwił Hawat.
- Tak – rzekł Fremen. – Jedno wzięliśmy.
I trzymamy w ukryciu, gdzie Stilgar może je zbadać, a Liet zobaczyć na własne
oczy, jeśli zechce. Ale ja wątpię, by zechciał, bo to słaba broń. Kiepska
konstrukcja dla Arrakis.
Wreszcie recenzja jakiejś książki, którą znam. Z s-f mi zdecydowanie nie po drodze.
OdpowiedzUsuńTeoretycznie jestem w trakcie czytania Diuny. Tak mniej więcej od dwóch lat jestem tak samo w połowie, jak byłam, porzucając lekturę. Przede wszystkim zabił mnie język pisania (matkoborska, jak mi się przez to fatalnie brnęło) i główne postacie - merysójny Paul i jego równie merysójna matka. Chyba dwie najbardziej przez mnie nielubiane postacie w tej książce. A, no i bardzo lubiłam Leto...
Tak sobie obiecuję, że kiedyś wrócę i doczytam, ba, nawet kupiłam własny egzemplarz, ale to chyba musi trochę poczekać.
Swoją drogą o kolejnych tomach słyszałam bardzo negatywne komentarze - ponoć im dalej w las, tym bardziej Herbert przechodzi z filozoficzny bełkot, który z trudem można przetrawić.
No ja Diuny nie przeczytalem do końca, ale to dlatego, że czytałem ją jak byłem dużo młodszy i w sumie niczego wtedy nie robiłem do końca. Zresztą po książkę sięgnąłem pod wpływem gry komputerowej. Mimo to muszę przyznać, że Diuna jest napisana z rozmachem, a przedstawiony w niej świat krwisty i fascynujący. Nie przypominam sobie mankamentów odnośnie stylu czy bohaterów, ale odczucie co do rodu Harkonen mam identyczne. W oryginalnych wersjach czegokolwiek związanego z Diuną zawsze znajdzie się tekst: "...and the evil Harkonen" :).
OdpowiedzUsuńMam bardzo podobne odczucia :) Acz Diunę czytałam dobre 7-8 lat temu i w innym przekładzie. Z tym miałam do czynienia w pracy - i w pełni się zgadzam, że jest potwornie drętwy.
OdpowiedzUsuńTe imiona to totalne i absolutne DNO. Paula nienawidzę do dzisiaj. Ogólne wrażenie jakie odniosłam z tej książki to "uda, Harkonnenowie, nuda, nuda, nuda...".
Dalsze tomy to metafizyczny bełkot (na wysokim poziomie abstrakcji) - pewnie dlaniektórych to zaleta, dla innych wada.
Generalnie nie jest to zła książka. Ale na pewno nie jest też wybitna.
Ech, muszę sobie kiedyś powtórkę zafundować. Chociaż nie jestem pewna w jakim tłumaczeniu...
Ach, bym zapomniała: jeszcze jest przecież potężna ilość pseudofilozofii pod którą mógłby ze spokojem podpisać się Paulo Coelho :D Mam ten kalendarz dodawany do boxa i tam poza rysunkami Siudmaka są też co soczystsze cytaty. O Boru Szumiący...
UsuńA ten stary przekład był lepszy...? Może bym poszukała po prostu starego wydania. ;| Choć trochę zjadliwsze by było. ;]
UsuńCóż, Łoziński ^^ Moim zdaniem lepsze językowo (na ile pamiętam), acz standardowe zasady kompletnego zidiocenia tłumacza na widok nazwy własnej obowiązują. Wciąż jednak uważam, że jakkolwiek "wolanie" w ogóle nie kojarzą się w wolnością, to tłumacz chociaż zadał sobie minimum trudu, żeby przetłumaczyć znaczącą nazwę. To są wydania Zyska. Pierwsze wydania w Polsce też były zdaje się w tłumaczeniu Marszała, to co wydaje Rebis jest jednak wydaniem poprawionym.
UsuńDiuna...w liceum będąc (czyli bardzo dawno temu) w Diunie byłem straszliwie zakochany. Rysowałem komiksy (makabra), swoje wizje maszyn, mundurów, heraldyki. Totalny odlot.
OdpowiedzUsuńCo do umierających postaci, to osobiście zawsze żal mi było Duncana Idaho. Zwłaszcza ze za Atrydów nie umrze tylko raz ;)Leto tak jak Ned Stark (trzymając się nawiązania do Gry o Tron)od początku skazany był na śmierć.
Maszyny, heraldyka... Nie no, czyli prawidłowo - fascynacja dotyczyła tego, co tam akurat jest fajne. ;) Dopóki nie rysujesz portretów Paula i nie wieszasz ich sobie nad łóżkiem - jest ok. :D
UsuńTak, faktycznie... Leto powinien w ekranizacji grać Sean Bean. ;/
Dla mnie filmowym Leto pozostanie Jurgen Prochnow. William Hurt z serialu całkowicie mnie rozczarował (sam serial już nie, w wielu miejscach był lepszy do filmu).
UsuńCóż... nie oglądałam jednego ani drugiego, więc wszystko przede mną :)
UsuńUf, wzięłam się za Diunę chyba ze dwa lata temu, ale po paru rozdziałach rzuciłam w piździet, bo dostawałam piany od och-jak-speshulnego Paula, jego och-jak-speshulnej mamuni i reszty nieciekawych postaci.
OdpowiedzUsuńMoże się rozkręca, czasem nachodzi mnie masochistyczna chęć sięgnięcia jeszcze raz, ale póki co trzymam ją w ryzach.
W zasadzie, to ja po Diunę jeszcze nigdy nie sięgnęłam i jakoś mnie nie ciągnie... Nawet film widziałam we fragmentach; w dodatku dawno temu. Bardziej mnie ściągnęło w stronę innego klasyka literatury s-f: Fundacji Asimova. I w zasadzie po tej recenzji chyba jednak pozostanę w ciemnogrodzie i zadowolę się bardzo teoretyczną wiedzą o tym czym jest Diuna.
OdpowiedzUsuńDiuna - mój must read od lat, polecana przez wszystkich, byłam zachwycona ekranizacją:) Jakoś... boję się, że mnie rozczaruje... Ale mam tyle teraz do czytania, że muszę z nią poczekać, przeczytam na stówę!
OdpowiedzUsuńDobra, dwie sprawy:
OdpowiedzUsuń1) Nie zachęcacie mnie do dalszych tomów za bardzo. xD Ja nie chcę filozoficznego bełkotu, ja chcę diunowe uniwersum. :P
2) Pocieszacie mnie - zaczynając lekturę byłam przekonana, że jestem ostatnią osobą we wszechświecie, która "Diuny" nie czytała. xD
W trzecim czy czwartym tomie bohater jest w połowie czerwiem a w połowie pustynną płastugą, czy jakoś tak i ma dylematy, bo mu kogoś swatają, a on tak, jakoś, nie bałdzo... (wierzę święcie, że to ma sens).
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, za każdym razem, kiedy pytałam kogoś, co jest takiego zajebistego w Diunie, najczęściej słyszałam, żem troll.