piątek, 4 maja 2012

ZaFraapowana filmami (54) - "Iron Sky"


Iron Sky - plakat

Na ten film zasadzałam się już od dawna. Śledziłam wszystkie newsy, klikałam na stronie producentów, że w Polsce ktoś czeka na premierę, zasubskrybowałam gdzie się dało i w ogóle.
I w końcu nadejszła wiekopomna chwila, w której fińsko-niemiecko-australijska produkcja Iron Sky w reżyserii Timo Vuorensoli weszła na ekrany polskich kin (co, tak swoją drogą, ogromnie mnie zaskoczyło, bo byłam przekonana, że u nas to przemknie bez rozgłosu i wyjdzie od razu na DVD).
Veni, vidi, cerebrum displosi.
Są takie chwile, w których próbuję sformułować jakieś rozsądne zdanie o tym filmie. I wtedy nagle słyszę sygnał alarmowy, a oczyma duszy widzę neon TO FILM O NAZISTACH Z KSIĘŻYCA – to jest moment, w którym każdy argument staje się inwalidą, a ja bezradnie siedzę nad klawiaturą i nie mam pojęcia, co napisać. Niemniej jednak próbuję.
Oto te próby.

  
Mamy do czynienia z następującą historią: Naziści w 1945 roku, czując zbliżającą się klęskę, wyemigrowali na Księżyc. Tam założyli bazę i tkwili tak sobie po ciemnej stronie, ucząc się o Ziemi i doskonaląc swoje technologie, by w odpowiednim czasie uderzyć na naszą planetę i zaprowadzić ład i porządek. No, jakoś tam po swojemu.
Widz poznaje kilkoro przedstawicieli nazistów: jest więc führer Wolfgang Kortzfleisch (Udo Kier), którego rola zasadniczo ogranicza się do tego, że jest i pańskim okiem tuczy poczynania poddanych, jest jego potencjalny następca, fanatycznie oddany ideologii Klaus Adler (Götz Otto), którego rangi, niestety, nie byłam w stanie zapamiętać, a który będzie dowodził inwazją. Z nazistowskimi oficerami współpracuje fantastyczny doktor Richter (Tilo Prückner), który jest absolutnie modelowym szalonym naukowcem, począwszy od wyglądu, a na działalności kończąc.  Richter ma córkę, Renate (Julia Dietze) – wykształconą panią ziemiolog, która planuje dla siebie karierę naukową oraz jest niepoprawną idealistką, ufną w to, że naziści chcą przywrócić na biednej Ziemi miłość i pokój. To zresztą jest bardzo fajne, bo – nawet jeśli bardzo ostentacyjnie – to jednak pokazuje fakt, że każda grupa składa się z jednostek, które trudno oceniać jednakowo, a nazista naziście nierówny, ba! że wśród „tych złych” są też dzieci i cywile.
Po drugiej stronie barykady stoi przede wszystkim czarnoskóry James Washington (Christopher Kirby) – początkowo ma po prostu strzelić sobie kilka fotek na Księżycu, żeby poprawić szanse na reelekcję pani prezydent USA (Stephanie Paul), ale kiedy przypadkiem spotyka na srebrnym globie nazistów, nic nie układa się tak, jak to planowano.
Iron Sky - kadr z filmu
Istotną bohaterką jest też Vivian Wagner (Peta Sergeant) – trudno powiedzieć bez strasznego zdradzania fabuły, po czyjej jest stronie, w każdym razie zaczyna od prowadzenia kampanii pani prezydent, a kończy… cóż, a kończy dość nieoczekiwanie.
Wymieniam bohaterów nie bez powodu: rzecz w tym, że ten zestaw postaci miota się jak popcorn w garnku. Zmieniają się fronty, wrogowie stają się sojusznikami po to, by za moment oddzielić się i poprowadzić zupełnie osobistą krucjatę przeciw wszystkiemu i wszystkim. Nie ma bohaterów dobrych i złych, każdy w swoim przekonaniu jest kryształowo czysty, jednocześnie oglądany z zewnątrz – jest, naturalnie, drastycznym socjopatą. Tym sposobem w durnowatym filmie o NAZISTACH Z KSIĘŻYCA (!) bohaterowie są lepiej skonstruowani, niż w niejednej poważnej produkcji. I za to się ich wszystkich kocha – między innymi.

Kolejna rzecz, którą uwielbia się w Iron Sky, to strona wizualna. W mojej opinii efekty specjalne są niczego sobie, choć nierzadko zupełnie absurdalnie dorzucone, jak choćby imponujące eksplozje i pożary w próżni. Kiedy jednak człowiek zaczyna się zastanawiać, że to chyba nie do końca możliwe, znów miga neon NAZIŚCI Z KSIĘŻYCA. Tak: to film tego rodzaju, że albo kupuje się to w całości, albo lepiej sobie odpuścić. Efekty mają to do siebie, że głównie mają się ładnie komponować z resztą obrazu, mają robić wrażenie, a dopiero gdzieś na końcu jest realizm. No bo, proszę Państwa, realizm? W filmie o NAZISTACH Z KSIĘŻYCA? Całość jest utrzymana w bardzo zacnym klimacie dieselpunku, może z małymi naleciałościami steampunkowymi (kosmiczne sterowce nazistów), ale głównie to właśnie diesel. Co zresztą jest przyjemną odskocznią od międlonego ostatnio steampunku, który powoli zaczyna mi uszami wychodzić, bo robi się z nim mniej-więcej to, co zrobiono już z quasi-medievalnym fantasy i wampirami. Nazistowski dieselpunk jest czymś niewyeksploatowanym i bardzo efektownym, jeśli miałabym oceniać.

Dalej: muzyka. Muzyka, stworzona przez słoweński zespół Laibach.






Są to kawałki stanowiące bardzo przyjemny odpoczynek od nieustannie przewijającego się się przez wszystkie superprodukcje Zimmera, a nawet – choć niezmiernie lubię jego muzykę – Elfmana. Jest coś zupełnie innego, nowego i, przede wszystkim, doskonale dopasowanego do tematyki.

Ale pomijając te elementy, w filmie przede wszystkim jest humor. Humor absolutnie doskonały, absurdalny i bezlitośnie rozprawiający się ze wszystkim i wszystkimi: Amerykanami, nazistami, podziałami rasowymi, polityką zagraniczną, idealizmem, propagandą, rozwojem nauki, feminizmem, historią i pewnie jeszcze o wielu rzeczach nie wspomniałam. To fiński film w sposób rozbrajający podśmiewający się z Finlandii. Niemiecki film, obśmiewający Upadek! Widz rechocze na widok amerykańskiej badawczej stacji kosmicznej, a potem nachodzi refleksja. Ogólnie to taki film, gdzie najpierw jest śmiech, potem refleksja, potem jednak znów śmiech, no bo c’mon, NAZIŚCI Z KSIĘŻYCA, ale gdzieś tam siedzi ta refleksja: że to właściwie – oprócz tego, że śmieszne – jest bardzo, bardzo prawdziwe.
Szczególnie końcówka pozostawia to wrażenie, że ten film, chociaż jest o NAZISTACH Z KSIĘŻYCA, wcale – o zgrozo! – nie jest głupi. Zakończenie mogłoby być pewnie rozwiązane na mnóstwo sposobów, wybrano zaś opcję najbardziej… chciałoby się powiedzieć: ponurą. Świetną.

Nie wiem, czy z tego mojego piania można wyciągnąć jakieś sensowne wnioski. Z jednej strony człowiek puka się w czółko uświadamiając sobie, że dopatruję się jakichś wyższych treści w komedii sci-fi o NAZISTACH Z KSIĘŻYCA. Z drugiej jednak, one po prostu same mi się nasunęły i nie mogę o nich nie wspomnieć. Myślę jednak, że powinniście Państwo nie przejmować się niczym, co napisałam, a po prostu obejrzeć trailer, uświadomić sobie, o czym to ma być, i na tej podstawie zadecydować. Tu muszę dodać, że wyjątkowo zwiastun jest bardzo adekwatny i oddaje ducha filmu. To jest coś takiego, że albo się to wielbi, albo nie. Ja akurat wielbię, więc będzie 9/10. Punkt odejmuję tylko dlatego, że Götterdämmerung był zbyt piękny, żeby odejść tak szybko. I mi smutno i źle.








We are the promise delivered to all mankind. We raise our hand to one nation. We march to the beat of one heart.  The world is sick, and we are the doctors.

2 komentarze:

  1. Dieselpunk to zdecydowanie lepsze określenie na Götterdämmerung, poza tym nauczyłam się nowego słowa. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do usług :D
      Ja akurat ostatnio sobie uwielbiłam dieselpunk, więc bardzo mi to podpasowało. ^^ A tych -punków jak mrówków, tylko komu by się chciało je wszystkie pamiętać? xD

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...