środa, 26 maja 2021

"Pomiędzy"

Autor
: Paweł Radziszewski
Tytuł: Pomiędzy
Miejsce i rok wydania: Kraków 2021
Wydawca: SQN

Z książkami autorów, których zdarzyło mi się poznać osobiście, zawsze mam ten problem, że nie chcę być posądzana o pisanie notki "specjalnej" po znajomości. Tutaj również czuję się w obowiązku podkreślić, że nic takiego nie ma miejsca. Na mój odbiór tej powieści nie ma wpływu to, czy znam autora, czy też nie.
Jednakowoż zasadniczo wpłynęło to na fakt, że w ogóle po nią sięgnęłam. Gdyby książkę napisał ktoś inny, kogo nigdy nie miałam okazji poznać, i zobaczyłabym ją na jakiejś księgarnianej półce (nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w księgarni…), najpewniej zupełnie bezwiednie bym ominęła. Nie chodzi mi w sumie o to, że ta okładka jest jakaś brzydka. Jest bardzo… nieintrygująca. W żaden sposób nie przykuwa uwagi. Kojarzy mi się trochę z jakimiś niedrogimi wydaniami lektur szkolnych. I chociaż po przeczytaniu powieści widzę, skąd taka akurat decyzja, widzę, że ta okładka jest fajnie dopasowana i gra z całością, to jednak nie mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że to trafiony projekt. Wolę już Siudmakowe okładki do Diuny, które trudno w ogóle przypiąć do czegokolwiek, ale przynajmniej przykuwają uwagę.
Warto więc zaznaczyć: jeśli ktoś widzi okładkę Pomiędzy i stwierdza, że chyba trochę meh, po czym przechodzi do sparklących, tłoczonych i wypasionych okładek np. Hardej Hordy (dobra, nie czytałam wielu innych książek SQN, wydało się…), to niech jednak się zatrzyma i przemyśli swoje postępowanie (jakkolwiek nie mam nic do Hardej Hordy, jedno nie wyklucza drugiego, czyż nie?). Bo Pomiędzy to powieść ze wszech miar warta przeczytania, po której naprawdę trudno poznać, że to debiut.

To nie jest fantastyka. Widywałam opinie, że to realizm magiczny – tu jednak również byłabym ostrożna, bo tej magii jest prawdę mówiąc tyle, ile czytelnik chce zobaczyć – może poza niedźwiedziem, którego rzeczywiście trudno interpretować w inny sposób. Większość elementów „magicznych” jest na tyle dyskretna, że równie dobrze może być odbierana jako całkiem zwyczajne zbiegi okoliczności, bo też narrator nie narzuca czytelnikowi żadnej opinii. I to jest ogromną zaletą Pomiędzy. Czytelnik ma tu do czynienia z historią miejsca i związanych z nią na przestrzeni lat ludzi – ich losy splatają się w opowieść. To jest tak, jakby ktoś opowiadał nam jakąś lokalną legendę, a potem ktoś inny przedstawił swoją wersję i uzupełnił o jakieś kolejne informacje – i tak dalej. Być może nigdy nie poznamy prawdy o Zrębach, a może dałoby się ją wyłuskać z poszczególnych, mniejszych opowiastek. Trzeba tylko zdecydować, czy wierzymy w młodego fornala, czy jednak wolimy wersję z utopcem. To, co jednak przede wszystkim pokazuje Pomiędzy, to rola opowieści w odbiorze rzeczywistości.
Pomiędzy ma coś jeszcze, co fajnie osadza tę opowieść w tradycji mówionej, pasującej do tego, o czym napisałam przed chwilą: stałe epitety.
Jeśli ktoś kojarzy Homera, być może kojarzy też, że jedną z charakterystycznych cech jego eposów była obecność stałych epitetów. Miały one dwojakie zastosowanie: po pierwsze, tym sposobem wybrane elementy, np. cechy bohaterów, bardziej wrzynały się w pamięć odbiorcy, bo były powtarzane do znudzenia. Po drugie, aojdom łatwiej było zapamiętać tekst, w którym powtarzały się pewne frazy. W Pomiędzy odniosłam wrażenie, że jest podobne zjawisko: jakby powieść chciała, żeby ją opowiadać tak tradycyjnie, paszczą. A i muszę przyznać, że z całą pewnością będę długo pamiętać, czy aby jezioro w Zrębach zamarzało zimą.

Nie mogę tym razem raczej pisać o tym, czy bohaterowie są fajni czy niefajni – są przekonujący, o tak, ale w gruncie rzeczy nie czułam do żadnego z nich szczególnej sympatii. Bo odniosłam wrażenie, że to w ogóle nie o nich chodzi. Ta opowieść jest o miejscu, a nie o nich. O tym, co to miejsce z nimi robi, jak wikła ich we wzajemne relacje i jak te relacje z czasem się zmieniają pod wpływem tego miejsca. To Zręby – z lasem, bagnem, gruszą, jeziorem, lisami i rowami – są głównym bohaterem.
Zresztą, mam tu fajny kontrast z dopiero co wspomnianymi Snami o pociągach: tak jak tam uwaga narratora była sfokusowana na jednym człowieku, Grainierze, tak tutaj jest coś odwrotnego: ludzie pojawiają się i przemijają, a trwa tylko przestrzeń. Jakby rzeczywiście tę opowieść snuły drzewa, choćby i grusza, co trzyma się na gałęziach. Zresztą, skojarzenie z Johnsonem miałam również pod względem języka autora – co prawda nie ma tej bezbłędnej precyzji i minimalizmu, którą pokazał niedoszły laureat Pulitzera, ale też jest pewna prostota, która bardzo fajnie działa. Też w jednym zdaniu możemy dowiedzieć się, że ktoś gdzieś poszedł i umarł, a ta śmierć wcale nie wydaje się głupsza czy mniej smutna przez sam fakt, że została zwięźle opisana.

Nie chcę Pomiędzy streszczać – moim zdaniem to by odebrało sporo frajdy z czytania. Miałam satysfakcję ze stopniowego odkrywania powiązań między poszczególnymi częściami, tych drobiazgów, które pozwoliły mi ulokować daną historię w czasie i przestrzeni. Dość powiedzieć, że okładkowy harmonista jest w tekście dużo bardziej interesujący niż na okładce. A klimat powieści jest na swój sposób urzekający: trochę właśnie takiej ludowej baśni splecionej z zupełnymi bajędami, w której to baśni właściwie nie istnieje żaden świat zewnętrzny. Cyganie przychodzą i odchodzą, ale nie wiadomo skąd i dokąd. Jakby po opuszczeniu Zrębów przestawali istnieć – no bo poniekąd przestają. Przynajmniej z perspektywy opowieści.
Oczywiście, można by też w tym miejscu rozwodzić się nad znaczeniem tytułu i nad mnogością tych „pomiędzy” obecnych w tekście – ale tego również nie chcę robić. Niech każdy czytelnik znajdzie tam własne „pomiędzy”, wszak to część radochy z lektury (hej, trochę jak wyszukiwanie easter eggów w grze czy filmie).
Będzie więc kolejna krótka notka, w której tak naprawdę piszę tak, żeby nic nie napisać, bo myślę, że jeśli ktoś lubi takie nie do końca magiczne, ludowe i miejscami nieco brutalne klimaty, to lepiej, żeby sam przeczytał i mógł do wszystkiego dojść samodzielnie. Nie będzie to stracony czas.




Kim był ten człowiek? Ludzie podejrzewali, że to jeden z pielgrzymów, którzy regularnie przyjeżdżali do tutejszego kościoła, licząc na cud. Twarz miał tak zmasakrowaną, że własna matka by go nie poznała, i być może tak się zdarzyło, bo trzy matki i dwie żony zaginionych mężczyzn przyjechały na identyfikację, jednak ofiara pozostała anonimowa. Podobnie jak morderca. Zmarłego pochowano na lokalnym cmentarzu pod prostym krzyżem bez żadnego napisu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...