plakat (źródło) |
I tak było przez całkiem długi
czas, aż ostatnio Ulv odpalił nam The Dead Don’t Die.
Nawet się na początku zdziwiłam, czemu włącza nam coś o zombie,
a odpowiedź „to
film Jarmuscha”
w żaden sposób nie rozjaśniła mi sytuacji. Nie żebym coś do
Jarmuscha
miała, znam jego cały jeden film (he he, pozostając w
truposzowatych klimatach – Dead Man),
po prostu to reżyser, który
jakoś nigdy nie był obecny w naszym domu.
A potem
to już poszło: „O, to ten ze Star Warsów!”, „Ooo, Bill
Murray!”, „OOO, Buscemi!!” i tak dalej.
Serio, filmem można się podjarać
już na etapie czołówki, bo obsada jest kapitalna. I żaden z
aktorów nie zawodzi – postacie w tym filmie są świetne. Niektóre
w trochę przewrotny sposób, jak farmer Miller
(Steve Buscemi), stereotypowy południowiec w rasistowskiej
czapeczce, który jednocześnie przeuroczo stara się być
nierasistowski, szczególnie w obecności Hanka
(Danny Glover). Wspomniany wcześniej „ten ze Star Warsów” (no
nic nie poradzę, nie umiem zapamiętać imienia tej postaci) to
oczywiście Adam Driver, który wciela się w stróża prawa Ronniego
– być może jedynego bohatera, który przeczytał scenariusz.
Poświęcona temu rozmowa z Cliffem
(Bill Murray) wydaje się zresztą być drobniutkim pociskiem na
Murraya i jego udział w aktorskim Garfieldzie.
Może, ale nie musi. Jak kto woli.
W ogóle to przebijanie czwartej
ściany jest zrealizowane w The Dead…
bardzo uroczo i w sumie dość subtelnie, widz nie jest tym zarzucany
aż do znudzenia (na ciebie
patrzę, Deadpoolu),
tylko ot, parę razy może się uśmiechnąć, widząc, że w świecie
filmu wydarzyło się właśnie coś, co chyba wydarzyć się nie
powinno było. Przez to
zresztą na całość łatwiej patrzeć jak na scenę, a więc także
przyjąć pewną umowność wszystkiego. Kiedy więc dowiadujemy się,
skąd w ogóle zombie na świecie i co się dzieje wokół bohaterów,
nic nie zgrzyta.
Iggy Pop bez charakteryzacji (źródło) |
Całość wygląda na film
o zombie, który sam widział już mnóstwo filmów o zombie i jest z
nimi oswojony. Nie zobaczymy tradycyjnej paniki, niedowierzania,
szoku. Niektórzy bohaterowie wprawdzie są nieco zdziwieni obrotem
wydarzeń, ale to trwa tylko przez chwilę. Szybko bowiem orientujemy
się, że oni znają tę konwencję równie dobrze co widzowie,
postępują więc dokładnie tak, jak się tego od nich oczekuje. Ta
relacja między nimi a odbiorcą jest bardzo przyjemna i
odświeżająca.
Przyjemny jest też – mimo
obecności nieumarłych – klimacik ospałego, prowincjonalnego
miasteczka Centerville, w którym dzieje się cała akcja. Miasto
zresztą także zdaje się rozumieć konwencję, bo ma wszystkie
niezbędne lokacje, żeby zrobić dobry film o zombie. Oczywiście, z
klasyczną amerykańską knajpką włącznie. Centerville mogłoby
być jednocześnie wszędzie i nigdzie. Świat poza Centerville
właściwie nie istnieje.
Steve Buscemi widzi na horyzoncie nowy film (źródło) |
Ach, rzecz konieczna wzmianki: jest
Tilda Swinton jako Zelda,
właścicielka zakładu pogrzebowego (zasługa skojarzenia z Sabriną
przypada Ulvowi) – jeśli
chodzi o jej wątek, to przyznam, że jestem bezradna: nie mam
pojęcia, o co chodziło, po co i dlaczego. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że po prostu Jarmusch chciał mieć Tildę Swinton w
filmie, więc zaprosił ją i powiedział: „rób coś”. Więc
kręciła się po planie i była dziwna. Czyli,
wiecie, jak to Tilda Swinton.
Jeśli miałabym się do czegoś
przyczepić, to chyba do zakończenia. Rzecz w tym, że podczas
seansu miałam dwa olśnienia, jeśli chodzi o interpretację pewnych
elementów w filmie. I czułam satysfakcję z tego, że sobie to
wymyśliłam (okej, okej, to nie było tak naprawdę nic odkrywczego,
ale hej, nigdy nie byłam mocna w te klocki). A w samej końcówce
pełniący funkcję narratora pustelnik Bob
(Tom Waits) bardzo dosłownie i kropka w kropkę powiedział to, co
było treścią moich olśnień. Nie chodzi o to, że mi coś odebrał
– chodzi o to, że nie lubię takiej łopatologii. Że gdybym np.
wyciągnęła z filmu jakąś inną treść, inne przesłanie, film
dosłownie powiedziałby mi, że się mylę, a chodziło o to i o to.
Trochę dziwnie tak zamykać furtkę na jakiekolwiek zabawy
interpretacyjne.
Adam Driver ociepla wizerunek policji (źródło) |
Tak czy owak, to jest świetny film.
Wcale nie wykluczam, że jeszcze do niego wrócę, choć na pewno
przy pierwszym oglądaniu bardzo duże znaczenie ma nieznajomość
fabuły z jej wszystkimi fajnymi niuansami. Na chwilę obecną wydaje
mi się, że muszę odrobinę poprzesuwać Shaun
of the Dead i oba
Zombielandy, a na
pierwszym miejscu na podium filmów o martwiakach ustawić właśnie
The Dead Don’t Die.
To dziwna produkcja, w zupełnie innym klimacie, niż te pozostałe.
Pewnie ktoś, kto ma więcej niż ja wspólnego z dziełami
Jarmuscha, mógłby użyć tu nawet jakichś mądrych słów i
wskazać na typowe dla reżysera elementy. Ja mogę napisać z
grubsza to, co pisałam o Truposzu:
film ma sporo humoru, ale jest też bardzo brutalny. Dziwny i
specyficzny. Po obejrzeniu człowiek zastanawia się, na co właściwie
patrzył przez ostatnie półtorej godziny. I co prawda nie ma tego
ciężaru co wspomniany Truposz,
ale to nie zmienia faktu, że wciąga bez reszty. Uwielbiam
też te wszystkie powściągliwe dialogi, słowa rzucane jakby od
niechcenia, w których widać taką bezradność bohaterów wobec
historii, która się na nich zwaliła. Nie uświadczymy w tym
filmie wielkich monologów i chwytliwych powiedzonek. I
to jest piękne. W ogóle być
może przekonam się jeszcze do Adama Drivera (po Star Warsach miałam
doń raczej ambiwalentny stosunek).
Film
to ogólnie miodność. I ma kapitalną theme song!
– Is our plan to inform people about the zombie danger before it
gets dark?
– I guess so.
– Because we passed Farmer Miller's place a little while ago, do
we need to inform him?
– Fuck Farmer Miller.
– Oh ok.
Spoglądał na mnie już od pewnego czas z Netflixowych otchłani i chyba w końcu dam się wciągnąć.
OdpowiedzUsuńWarto! Bardzo fajna zabawa z konwencją i po prostu ciekawa historia :)
Usuń