Tytuł: Sny o pociągach
Tytuł oryginału:
Train Dreams
Tłumaczenie:
Tomasz S. Gałązka
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2021
Wydawca: Czarne
Chyba już kiedyś wspominałam, że najwyraźniej mój gust
literacki jest całkiem zbieżny z gustami jurorów z Uniwersytetu
Columbia, którzy przyznają nagrodę Pulitzera. Tak więc poza
wszystkim innym – pociągami, westernowym klimatem czy moim
ulubionym wydawnictwem – fakt, że Sny o pociągach w 2012
roku znalazły się w finale tej właśnie nagrody*, zdecydowanie
sprawiał, że chciałam tę książkę przeczytać.
I wprawdzie ja o tym fakcie po pewnym czasie zapomniałam, ale Ulv
pamiętał – i któregoś pięknego dnia po prostu mi Sny o
pociągach wręczył do rąk własnych.
I to jest naprawdę dobra książka.
Zgoda, nie zostawiła mnie z kacem na miarę Lonesome Dove,
niemniej jest to coś, co się
zapamiętuje. Historia Sama
Grainiera wydaje się jednocześnie dość egzotyczna – no bo mamy
do czynienia z gościem z pogranicza amerykańsko-kanadyjskiego na
początku XX wieku, gdzie dopiero wkracza cywilizacja, a lasy
ustępują miejsca torowiskom – ale i bardzo swoja, bliska – a to
przede wszystkim za
sprawą głównego bohatera, który od początku do końca pozostaje
bardzo ludzki i wiarygodny, jak całe jego życie zresztą. To nie
jest epicka opowieść o ratowaniu czegokolwiek, to po prostu
opowieść o człowieku. Takim może trochę niedookreślonym, bo w
zasadzie Grainier jest całkiem poczciwy, ale przecież tu i ówdzie
zachowuje się nieładnie.
Przy czym to niedookreślenie w żadnym razie nie sprawia, że jest
nijaki, bo jest właśnie bardzo „jakiś”.
Wokół
niego nie brak też postaci epizodycznych, podobnie jak Grainier –
wyrazistych przy jednoczesnym braku przerysowania ich w jakąkolwiek
stronę. Najmocniej wrył mi
się w pamięć Bob Kutenaj, który nie tykał alkoholu. Towarzyszy
mu intrygująca aura tajemnicy i egzotyki właściwej dla
powieściowego Indianina, a jednocześnie znów: jest zupełnie taki
jak my – podobnie jak każdy człowiek zdarzy mu się popełnić
głupi błąd, paść ofiarą czyjegoś na pozór niewinnego żartu,
a konsekwencje są trudne do przewidzenia. Bo to wszystko przecież
tylko zwykłe życie, podczas którego nikt nikogo nie ocali w żadnym
heroicznym porywie.
Można by właściwie dojść do
wniosku, że w Snach o pociągach
nic się nie dzieje. Ot, facet sobie żyje, pracuje, ma żonę i
córkę, aż wreszcie starzeje się i umiera. Czytelnik śledzi
większe i mniejsze dramaty, z którymi przyjdzie się zmierzyć
Grainierowi, ale tak naprawdę one są opisane w najbardziej
lakoniczny sposób, w jaki się da. Narrator nie odmalowuje przed
nami niesamowitych pejzaży
Dzikiego Zachodu, nie przeżywa przez kilka akapitów każdej
śmierci, nie opisuje z fizjologiczną dokładnością emocji
targających bohaterem. Zresztą, łatwo się tego domyślić,
patrząc na objętość książki.
Ale ta narracja, choć przesadnie prosta, jest niesamowicie
precyzyjna. Tam, gdzie u innego autora można by przeczytać kilka
stron na temat jakiegoś wydarzenia, Johnsonowi wystarczyło zdanie,
może dwa. I to są zdania, które działają, które budzą w
czytelniku emocje. Przyznam, że taka precyzja w języku do tej pory
kojarzyła mi się raczej z poezją – teraz widzę wyraźnie, że w
prozie to także świetnie działa.
Jest tak naprawdę tylko jedno wydarzenie, któremu narrator
poświęcił nieco więcej miejsca – dzięki temu tym mocniej da
się odczuć, że to było coś ważnego, przełomowego. Że to
ukształtowało dalsze losy Grainiera.
Całościowo zaś jest trochę brutalnie, trochę tęskno, a trochę
pięknie – czyli chyba dokładnie tak, jak mogło wyglądać życie
takiego Sama Grainiera. Spomiędzy wierszy wychylają się smutne
nuty, kiedy tak zwana nowoczesna cywilizacja dosłownie rozjeżdża
dziki, nieznany świat, ale narrator nie epatuje tym smutkiem. Nie
wciska nam morałów, jest tylko obserwatorem, przyglądającym się
historii zza pleców Grainiera. A dla Grainiera to codzienność,
więc też nie zwraca na to większej uwagi. Jest częścią procesu.
W tym miejscu pewnie warto by było się rozpisać, ale to wymagałoby
dość obszernego spoilowania – nie chcę tego robić, bo Sny o
pociągach zasługują na to, żeby je po prostu przeczytać, a
nie prześlizgnąć się po streszczeniu. Zostawię więc notkę
taką, jaką jest: pełną pozbawionego treści pitolingu, z którego
nie da się niczego wynieść bez znajomości książki.
Nie ma za co.
Ach, no i dialogi. Uwielbiam te dialogi: z jednej strony nie są
niepotrzebnie wulgarne, ale z drugiej – doskonale wiarygodne i
naturalne. Krótkie, pełne niedomówień i nieprecyzyjnych
sformułowań. Dawno nie czytałam tak świetnych dialogów.
– Jakoś nie widzę, żeby pies mógł strzelić.
– No a on wziął i strzelił.
– Ze sztucera wypalił?
– Panie, armata to to nie była. Pistolet też nie. Więc tak,
ze sztucera.
– Panie Peterson, to jest zagadkowa sprawa. Jak to się stało?
– W obronie własnej.
__________________
*)
Wbrew temu, co napisano na portalu Lubimy Czytać, Denis Johnson nie
zdobył wówczas nagrody. Pulitzer w kategorii literatury pięknej
nie został w ogóle przyznany w 2012 roku ze względu na brak
zdecydowanej przewagi któregokolwiek z finalistów. Zresztą, Denis
Johnson był nominowany także w 2008 i również nie został
laureatem.
Dobry pitoling nie jest zły.
OdpowiedzUsuń