czwartek, 17 stycznia 2019

Tydzień z rekinami 3/7: "Planet of the Sharks"

W sumie nawet plakat
jest jakiś taki bez polotu. (źródło)
Wygląda na to, że wreszcie zaliczyliśmy rekinią wpadkę. A zapowiadało się ogromnie obiecująco: niedaleka przyszłość, globalne ocieplenie, cała planeta zmieniła się w jeden wielki ocean, w którym – a jakże! – królują rekiny. Super. Taki Wodny świat, tylko z morderczymi rekinami. Zdawałoby się, że to pewniak, szczególnie że film dało światu studio Asylum, odpowiedzialne zarówno za wczorajsze Ice Sharks, jak i najzupełniej bezkonkurencyjne Sharknado. A jednak jakimś cudem twórcom udało się to schrzanić.

Zacznijmy od tego, że – w przeciwieństwie do Ice Sharks – tutaj mamy naprawdę mało rekina w rekinie. Kamera koncentruje się głównie na ludziach, a ci (co w sumie przecież nie dziwi) są najzupełniej nieciekawi. Grają drętwo, mają zaledwie śladowe ilości osobowości, a co najgorsze: dużo mówią. Serio. Bardzo dużo mówią. Opowiadają sobie o wszystkim. Przerzucają się technobełkotem na temat swoich planów, swoich doświadczeń i wiszącego nad światem zagrożenia. Dzięki temu zdołali być jeszcze nudniejsi, a dodatkowo mam wrażenie, że komuś coś się do cna pomyliło: przecież kiedy siadam do oglądania filmu pod tytułem Planeta rekinów, to nie po to, żeby słuchać o przestawieniu częstotliwości jakiegoś wihajstra na kod, którym porozumiewają się rekiny i cośtam, cośtam – dajcie lepiej cholernego rekina, no! Zresztą, lektorowi (niezawodny Tomasz Knapik) chyba było mocno wszystko jedno, bo potrafił odezwać się nie wtedy, kiedy mówił bohater, w dodatku z jakąś zupełnie inną wypowiedzią, która w rzeczywistości wcale nie padała. Z lodowatym spokojem przeczytał też kwestię o sprawdzeniu transformerów i chyba raz spontanicznie zmienił płeć postaci. Ale to nie szkodzi, bo zaraz powtórzył to samo zdanie – najwyraźniej chciał się poprawić…?
Ale nieważne, lektor był tu najmniejszym problemem. W sumie teraz myślę, że wypadł nawet dość zabawnie i stanowił miłe urozmaicenie.

Zapowiadało się wcale fajnie. (źródło)
Film, zaklasyfikowany na IMDB jako akcja/przygoda/komedia, nie należy tak naprawdę do żadnej z tych kategorii. Akcji czy przygody jest tyle co kot napłakał, bo mamy głównie gadające głowy. Komedii chyba jeszcze mniej. To jest wręcz niepokojące, jak bardzo poważnie oni próbują to wszystko zrobić. Nieco prostej radości wnosi Moffat (Daniel Barnett)…? Chyba. Naprawdę nie wiem. W każdym razie taki pan przy kości, który kupił mnie tekstem „ta łódź jest wolniejsza niż mój metabolizm”. Naprawdę – to najlepsza kwestia filmu.
Niezwykle zagadkowa jest dla mnie Beatrice (Lauren Joseph), która zostaje na samym początku wyratowana z ataku (jak na ironię, dość imponującego ataku!) na pływające miasto Junk City, a potem jakoś tak siłą rzeczy dołącza do grupy naszych bohaterów. Przez cały film nie robi kompletnie nic. Najpierw każą jej się schować w beczce, potem złapać za sznurek, a potem wejść do klatki. Myślałam, że film zrekompensuje to pod koniec, że bohaterka będzie miała jeszcze jakąś wielką akcję, w której pozwoli nam odetchnąć i odpowiedzieć na nurtujące pytanie „po co ona w ogóle jest w tym filmie?”, ale nic takiego nie nastąpiło.
Bajdełej, jedna z postaci naprawdę kazała wejść Beatrice (czarnoskórej dziewczynie, nadmienię) do klatki. A potem ją z tej klatki wypuściła. Przypuszczam, że nikt tu nie miał nic złego na myśli, ale to wyglądało naprawdę dość… no, niestosownie.
Jest też hipster Ishiro (John B. Swart), który okaże się badassem, no i doktor Shaw (Lindsey Sullivan), co do której mam pewne przypuszczenie, że próbuje być postacią w stylu Ripley. Z naciskiem na „próbuje”. Stosunkowo niewiele mogę też powiedzieć o Barricku (Brandon Auret) oprócz tego, że łódź należy do niego.

Doceniam trud włożony w stylówę tej postaci.
Szczególnie podobał mi się ten długi szaliczek,
o który się potykała. (źródło)
Jak wspomniałam, film otwiera rozwałka w Junk City – i to właściwie jest największe osiągnięcie, jeśli chodzi o pokazywanie akcji. Potem mamy już głównie przebitki, jak to rekiny sobie płyną pod wodą. Ot, od czasu do czasu któryś wyskoczy chapsnąć sobie samolot czy coś, czasem wypełznie na deski pływającego miasta, ale to szokująco mało jak na tego typu film.

Faktem jest, że Planet of the Sharks to produkcja odrobinę wcześniejsza niż Ice Sharks – może więc studio czegoś się nauczyło? A może to kwestia reżysera? Zastanawiam się, czy w ogóle warto sięgać po Imperium rekinów, które zdaje się być czymś w rodzaju sequela Planety… i jest wyreżyserowane przez tego samego gościa: Marka Atkinsa.

Z żalem, ale muszę stwierdzić, że nie warto tracić czasu na Planetę rekinów. Mimo obiecującego początku, ładnych scenerii i interesującego pomysłu na fabułę, całość jest po prostu nudna, a to chyba najgorsza zbrodnia, jaką może popełnić tego typu film. Za dużo nużącego ględzenia nijakich postaci, za mało akcji. Nie pokazują, tylko mówią. Blah. W dodatku całkiem dużo bohaterów przeżywa – a miałam nadzieję, że może przynajmniej wszyscy umrą.
Aha – wyrazy uznania dla nawiązania do Planety małp w ostatniej scenie. To znaczy, jeśli to było nawiązanie. Ja to odebrałam jako nawiązanie, ale może nadinterpretuję. Wszystko jedno. Trzymajmy się jaśniejszej strony wątpliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...