środa, 16 stycznia 2019

Tydzień z rekinami 2/7: "Ice Sharks"

(źródło)
Najwyraźniej rok 2016 był łaskawy dla rekinów, bo to kolejny – i nie ostatni – film z tego czasu. Jednakże dla odmiany Rekiny Lodołamacze występują tylko w jednym filmie, więc było bez porównania prościej. Nie ma wprawdzie Buda Bundy, ale ale za to dostaliśmy fatalną grę aktorską.
Ale po kolei.

Trzeba przyznać jedno: film nie traci czasu. Ani na fabułę, ani na rozwój bohaterów. Pierwsze sekundy trochę przywodzą na myśl The Thing, a potem jest dużo krwi i rekinów. Wiecie, tych słynnych, wodno-lądowych rekinów, które w razie potrzeby mogą wypełznąć na brzeg i na brzuszku ruchem posuwistym dogonić ofiarę. To taki rekini klasyczny numer.
Ogólnie po kilkunastu minutach oglądania mieliśmy już trzy trupy i serio zaczęłam się obawiać, że to w rzeczywistości film krótkometrażowy, mimo że IMDB zapowiadało półtorej godziny. Moje obawy jednak były przedwczesne. Ludzi starczyło na dłużej, choć oczywiście schemat fabularny był nadzwyczaj łatwy do przewidzenia: są badacze odizolowani w arktycznej stacji badawczej i nagle atakują ich rekiny. I badaczy jest coraz mniej, aż zostanie tylko jakaś wybrana dwójka. To zresztą wyszło nader śmiesznie, bo dwoje ocalałych w ogóle nie jawiło się podczas całego filmu jako protagoniści.
No właśnie, skoro już zaczęłam pisać o bohaterach: cóż, przyznać trzeba, że to nie jest mocny punkt tego filmu. O ile dynamiczna akcja, przemoc i przesadzone rekiny wyszły Rekinom Lodołamaczom fantastycznie, o tyle z postaciami sobie produkcja nie poradziła. I nie chodzi tu tylko o to, że fatalnie grali – w szczególności Jenna Parker w roli Tracy. W szczególności kiedy baza się nagle przechylała i Tracy gibała się w tył i przód i to było najmniej przekonujące gibanie się ever, w dodatku chyba nikt jej nie powiedział, że kręcą tę scenę normalnie i nie musi pozorować slow motion. Wyglądała raczej jak Cindy, która udawała, ze chodzi po Księżycu w Strasznym Filmie 2. Serio, powinna się uczyć od Shatnera i spółki, jak należy udawać wstrząsy, przechyły i wszelkie tego typu zawirowania.
Ale aktorstwo to tylko jeden drobiazg. Tak naprawdę bohaterowie są słabi, bo… no cóż, po prostu nie istnieją. Widzimy jakichś ludzi, którzy krzyczą i umierają. Nie ma między widzem a nimi żadnej więzi, więc oczywiście, że kibicuje się rekinom. No, może z wyjątkiem jednego dziarskiego Norwega (tak naprawdę chyba nie jest Norwegiem, trudno w sumie powiedzieć – założyliśmy z Ulvem, że musi być ze Skandynawii, bo długowłosy, brodaty blondyn. A ponieważ załoga stacji ewidentnie została pomyślana jako międzynarodowa i mamy białych, czarnych, Azjatkę, no to uznaliśmy, że na stówę blondyn ma symbolizować Skandynawa), o którym też nic nie wiadomo (jego imię poznałam w ostatnim kwadransie filmu – może pojawia się gdzieś wcześniej, ale kto by miał czas na zapamiętywanie takich zbędnych informacji), ale który – w przeciwieństwie do innych postaci – cokolwiek robi. Wykazuje inicjatywę, podejmuje działania, wymyśla kolejne i kolejne sposoby, żeby pozbyć się rekinów albo im uciec. I oczywiście, że to nie jest nasz główny bohater, który przeżyje, prawda? Tak, film zabija jedyną postać, która ma dla seansu jakiekolwiek zasługi. Brawo ty, filmie. Pamiętaj tylko, że nie istniałbyś bez Michaela (Kaiwi Lyman)
Nie wolno też zapominać o najbardziej zmarnowanej szansie w historii, to znaczy o Sammym (Travis Lincoln Cox). Jest to z kolei jedyna postać, o której rzeczywiście coś powiedziano widzom. Miał króciutką ekspozycję na samym początku – ekspozycję, którą w obliczu jego dalszych losów uznałam za bardzo ładne zawieszenie strzelby. I co? I strzelba nigdy nie wystrzeliła. Jestem totalnie zawiedziona, bo w tych paru minutach czasu antenowego, który dostał, Sammy był bez porównania ciekawszy od tej kluchy, która przeżywa. Prawdę mówiąc, moim zdaniem w stronę zachodzącego słońca powinni odpływać właśnie ci dwaj: Michael i Sammy. Bo tylko oni mają w sobie jakieś szczątki osobowości. Bez przesady, ale i tak lśnią na tle reszty.

(źródło)
Same rekiny? Są piękne, oczywiście. Mimo że ludzie próbują zabić je butlami z tlenem (czasem myślę, że w dzisiejszych czasach absolutnie trzeba zabijać rekiny za pomocą butli z tlenem, bo gdyby ktoś spróbował w inny sposób, to jest zupełnym przegrywem i nie nadąża za trendami), one dziarsko kroją lód płetwami grzbietowymi i wygryzają sobie nadzwyczaj foremne przeręble. To zresztą było dość dziwne, bo tam, gdzie zdawało się, że lodowa pokrywa powinna być chaotycznie spękana i podziabana, ona w ujęciu z lotu ptaka okazywała się niemal idealnie wykrojonym, symetrycznym kształtem, a tam, gdzie należałoby się spodziewać równych cięć, koniec końców dostawaliśmy właśnie chaos i poszarpanie. Jakby w montażu usunięto sceny, w których z tym lodem dzieje się… cóż, nie wiem co. Ale z całą pewnością coś jeszcze. Zresztą, to nie są jedyne sceny, które – mam wrażenie – wyleciały w montażu. Podobne odczucie miałam w scenie, w której Michael nurkował z kątownikiem, by w następnej sekundzie nurkować już bez niego. Gdzie twój kątownik, Michaelu? Czy straciłeś go w jakimś epickim starciu, tak jak Gandalf stracił swój kostur w montażu? Czy wszystko wyjaśniłoby się w wersji reżyserskiej?

Gdybym miała porównywać Rekiny Lodołamacze do Atomowego Rekina, muszę chyba przyznać, że podobały mi się nawet nieco bardziej. Mam wrażenie, że było mniej humoru, choć całość i tak wypadła całkiem zabawnie, w dodatku najwyraźniej twórcy dostali większy budżet (jakikolwiek budżet?), bo dostaliśmy nawet jakieś plenery i efekty specjalne. W sumie te ostatnie nie powinny dziwić, skoro reżyserem i scenarzystą filmu jest Emile Edwin Smith, gościu właśnie od efektów. Owszem, CGI wygląda jak „moja siostrzenica umie w 3D Studio, zrobi to za darmo”, ale i tak bardzo doceniam starania!
Jest bardzo dynamicznie i w pewnym momencie nawet bardziej gore, niż się spodziewałam. Zdecydowanie dobrze spędzone półtorej godziny i serdecznie polecam tę produkcję wszystkim amatorom niezobowiązującej, głupkowatej rozrywki o morderczych rekinach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...